Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX
DROGA DO PARYŻA

Powróćmy do Pitoux.
Pędziły go dwa największe na tym świecie bodźce: strach i miłość.
Strach szeptał mu:
— Możesz być przytrzymanym, obitym, strzeż się zatem, mój chłopcze.
To wystarczało, aby biegł, jak daniel.
Miłość powiedziała mu głosem Katarzyny:
— Uciekaj, co sił starczy, kochany Pitoux.
I uciekał.
Te dwa bodźce, jak już powiedzieliśmy o tem, sprawiły, że nie biegł, ale leciał.
Długie nogi i ogromne kolana, tak niezgrabnie wyglądające na balu, wydawały mu się pożyteczne, teraz, gdy serce przepełnione strachem uderzało trzy razy na sekundę.
Pan de Charny przy swoich małych nóżkach, cienkich kolanach i zgrabnie zaokrąglonych łydkach, nie byłby tego potrafił.
Pitoux przypomniał sobie piękną bajkę o jeleniu, który stojąc nad zdrojem, lamentował nad swemi nogami, i... chociaż nie miał na czole tej ozdoby, w jakiej zwierzę znajdowało ukojenie, wyrzucał sobie, iż pogardzał swemi „tyczkami“.
Tak nazwała matka Billot nogi Pitoux, gdy się im przyglądał przed zwierciadłem.
Biegł w dalszym ciągu lasem, pozostawiając Cayolles po prawej, a Yvors po lewej stronie i oglądając się z poza każdego krzaku, bo nie słyszał nic od dawna, wyprzedziwszy swoich prześladowców o jakie tysiąc kroków przynajmniej.
Dlaczego Atalanta była zamężna?
Pitoux byłby się jak Hypomenjusz ubiegał z trzema złotemi jabłkami i z pewnością nie byłby potrzebował wybiegu.
Tylko że, jak już powiedzieliśmy o tem, agent Pasdoloup i jego pomocnicy, zachwyceni z posiadania szkatułki, wcale się o niego nie troszczyli.
Ale Pitoux nie wiedział o tem.
Nie był już ścigany rzeczywiście, ale cień gonił go bezustannie.
Co do policjantów, posiadali oni tę ufność, która czyni istoty ludzkie leniwemi.
— Zmykaj! zmykaj! — mówili, kładąc ręce do kieszeni i chowając dopiero co otrzymaną od Pasdeloup nagrodę; zmykaj sobie kochaneczku. Znajdziemy my cię i tak, jeżeli będziemy chcieli.
Mówiąc nawiasem, nie było to żadną przechwałką, ale najrzetelniejszą prawdą.
I Pitoux uciekał dalej, jak gdyby mógł słyszeć pachołków pana Pasdeloup.
W końcu, jak to robi zwierzyna, aby zmylić psów, postanowił splątać ślady swoje w szachownicę tak misterną, że sam Nemrod z niejby nie wybrnął, i zmienić kierunek, aby wydostać się na drogę, prowadzącą z Villers-Cotterets do Paryża, a znajdującą się w pobliżu zarośli Gondreville.
Powziąwszy to postanowienie, zawrócił pod kątem prostym i po kwadransie spostrzegł żółte piaski drogi wysadzonej po obu stronach drzewami.
W godzinę po opuszczeniu folwarku — znalazł się na gościńcu.
W przeciągu tej godziny zrobił blisko cztery i pół mili.
Niepodobnaby wymagać więcej nawet od konia idącego dobrym kłusem.
Obejrzał się poza siebie.
Na drodze zupełnie pusto było.
Spojrzał przed siebie.
Zobaczył dwie kobiety jadące na osłach.
Miał mitologję z obrazkami od małego Gilberta.
W owym czasie zajmowano się bardzo mitologją.
Historja bogów i bogiń Olimpu greckiego wchodziła w zakres wykształcenia młodych ludzi.
Oglądając obrazki, nauczył się mitologji.
Widział Jupitera, przybierającego postać byka, gdy chodziło o zawojowanie Europy — postać łabędzia dla uwiedzenia córki Tyndarjusza.
Widział wielu innych bogów, przeobrażających się malowniczo, ale aby agent policji Jego Królewskiej Mości mógł być zmieniony w osła, tego nigdy nie widział.
Król Midas miał ośle uszy, ale był przecież królem i mógł wszystko robić podług swojej woli, i mógł nabyć całe skóry zwierząt.
Uspokojony trochę przez to, co widział, a raczej przez to, czego nie widział, Pitoux skręcił w bok, obtarł rękawem twarz czerwoną, położył się w świeżej koniczynie i rozkoszował spoczynkiem.
Pomimo jednak przyjemnej woni lucerny i majeranku, nie mógł zapomnieć o wędzonce matki Billot i ćwiartce żytniego chleba wagi półtora funta, które dostawał od Katarzyny przy każdem jedzeniu, czyli trzy razy dziennie.
Chleba funt kosztował wówczas cztery i pół sous, co dziś najmniej dziewięć sous wyobraża.
Brakowało tego chleba w całej Francji, to też uchodził za frykas, za ciasteczko, a księżna de Polignac radziła żywić się nim Paryżanom, gdy pszennej mąki zabraknie.
Pitoux uznał filozoficznie, że panna Katarzyna była najhojniejszą w świecie księżniczką, a dom ojca Billot — najwspanialszym na kuli ziemskiej pałacem.
Pitoux oddychał wzdychając i czuł, że wraz z oddechem ogarniały go chwilowo nawet bardzo burzliwe myśli.
— Dlaczego — powtarzał sobie — spotkało mnie tyle wypadków nadzwyczajnych w tak krótkim przeciągu czasu? Dlaczego w przeciągu trzech dni zaznałem więcej, niż w całem dotychczasowem życiu?
— Dlatego — odpowiedział sobie — że śnił mi się kot, szukający ze mną zaczepki.
Zrobił ruch, który wskazywał, że źródło wszystkich nieszczęść zostało dostatecznie wyjaśnione.
— Tak, — dodał po chwili namysłu — ale nie jest to rozumowanie czcigodnego ojca Fortier. To nie dlatego, że mi się o kocie śniło, spotkały mnie te wszystkie nieszczęścia, to jest ostrzeżenie.
Nie wiem — ciągnął dalej Pitoux — który, ale wiem, że powiedział któryś poeta: „śniłeś, strzeż się“. Cave somniasti.
Somniasti! — zawołał przerażony Pitoux — czyżbym znowu popełnił barbaryzm? E! nie... zrobiłem tylko skrócenie; gramatycznie trzeba było powiedzieć: somniavisti.
Zadziwiające to — prawił dalej Pitoux, unosząc się sam nad sobą, jak ja dobrze umiem łacinę od czasu, jak się jej nie uczę.
I po tem zdumieniu nad samym sobą, ruszył w dalszą drogę.
Szedł prędko, chociaż był spokojniejszy.
Tym krokiem co teraz — mógł ujść dwie mile na godzinę.
Z tego powodu w dwie godziny po wyruszeniu, minął Nanteuil i zbliżał się do Dammartin.
Naraz ucho jego równie wprawne, jak ucho dzikiego indjanina, rozróżniła tętent kopyt końskich na bruku.
— O! o! — rzekł Pitoux, cytując słynny wiersz Wirgiljusza:
„Quadrupendante putrem sonitu quatit ungule campum“.
I obejrzał się pośpiesznie.
Ale nic nie zobaczył.
— Czyżby osły zostawione w Levignan rozgalopowały się?...
Nie, bo jak mówił poeta, żelazne to kopyto dźwięczało po bruku, a Pitoux w Haramont, a nawet w Villers-Coaterets, widział tylko osła matki Sabot, który był okuty tylko dlatego, że matka Sabot stanowiła komunikację pocztową pomiędzy Villers-Cotterets i Crespy.
Zapomniał na chwilę o posłyszanym hałasie i powrócił do poprzednich swoich myśli.
— Co to za jedni byli ci ludzie, którzy zapytywali go o doktora Gilberta, związali mu ręce, gonili go i w którym uciekł wreszcie?
Skąd wzięli się ci ludzie zupełnie nieznani w okolicy?
Cóż om mogli mieć do niego, kiedy ich nigdy nie widział a zatem wcale nie znał? Skąd oni go znali?
Dlaczego panna Katarzyna kazała mu uciekać do Paryża, dlaczego dla ułatwienia ucieczki dała mu ludwika czterdziesto-ośmio frankowego, to jest dwieście czterdzieści funtów chleba, licząc po cztery sous funt, a zatem pożywienie na osiemdziesiąt dni, czyli blisko na trzy miesiące?
Czyżby panna Katarzyna przypuszczała, że będzie nieobecny na folwarku przez dni osiemdziesiąt?
Nagle Pitoux zadrżał znowu.
— O! o! — zawołał — znowu te podkowy końskie.
I odwrócił się.
— Tym razem — rzekł — nie mylę się, hałas, który słyszę, jest odgłosem kopyt końskich, ktoś pędzi galopem, zobaczę go, gdy wejdę pod górę.
Nie skończył jeszcze, gdy koń ukazał się na skraju wzgórza, które właśnie minął, to jest o jakie czterysta kroków od niego.
Ten, który nie przypuszczał, aby agent policyjny mógł się zamienić w osła, przypuszczał bardzo, że mógł on wsiąść na konia, aby łatwiej dogonić uchodzącą zdobycz.
Strach, który go był opuścił na chwilę, ogarnął go teraz znowu — i uczynił nogi jego jeszcze dłuższe i bardziej jeszcze nieustraszone od tych, z których przed dwoma godzinami zrobił taki świetny użytek.
Nie namyślając się też i nie oglądając, nie próbując się nawet ukryć, lecz licząc tylko na nogi, znalazł się jednym susem po drugiej stronie rowu i począł biec przez pola w stronę Ermenonville.
Widział tylko wierzchołki drzew, kołyszące się w dali i myślał:
— Jeżeli dosięgnę tych drzew, które muszą być skrajem jakiegoś lasu, to jestem zbawiony.
I zbliżał się do Ermenonville.
Tym razem chodziło o odniesienie zwycięstwa nad koniem.
Nie miał już nóg, ale skrzydła.
Ubiegłszy sto kroków, obejrzał się i spostrzegł, że jeździec pobudzał konia do ogromnego skoku przez rów, który Pitoux dopiero co przesadził.
Nie mógł już wątpić teraz, że za nim pędził jeździec, podwoił zatem szybkość i nie odwracał głowy z obawy straty czasu.
I już nie odgłos kopyt uderzających o kamienie pobudzał go teraz do szybkości; odgłos ten tłumił się bowiem w lucernie i trawie; teraz podniecał go krzyk jakiś, jakby ostatnia sylaba jego nazwiska, wymawianego przez jeźdźca, jakieś „u! u!“, które zdawało się być echem złości i ostro przecinało powietrze.
Ale po dziesięciu minutach szalonego naprawdę biegu, Pitoux poczuł, że pierś mu cięży i krew uderza do głowy. Zdawało mu się, że kolana jego przybierają wielkie rozmiary, a śledziona zapełnia się drobnemi kamykami.
Poczynał się od czasu do czasu potykać, podczas gdy lecąc poprzednio, podnosił nogi tak wysoko, że widać było wszystkie gwoździe w jego podeszwach.
Wreszcie koń, jako wyższy pod tym względem od człowieka, doścignął dwunożnego Pitoux, który jednocześnie posłyszał głos jeźdźca wołającego już nie „u! u!“ ale zupełnie wyraźnie: Pitoux!... Pitoux!...
Wszystko było zatem stracone.
Pitoux biegł jednak ciągle, biegł machinalnie, poprostu siłą rozpędu.
Nagle kolana się pod nim ugięły.
Zachwiał się i padł twarzą na ziemię.
W tejże samej chwili, gdy się położył na ziemię z postanowieniem, że nie wstanie dobrowolnie, poczuł silne uderzenie batem.
W uszach zabrzmiało mu nagle przekleństwo a dobrze znany głos gruby zawołał:
— Ach! bałwanie, niedołęgo, sprzysięgłeś się więc na życie Cadeta?...
To imię „Cadet“ otrzeźwiło chłopaka.
— O! — zawołał, robiąc półobrót tak, iż zamiast plecami do góry, znalazł się w położeniu nawznak, co ja słyszę... toż to głos pana Billota!...
Był to rzeczywiście ojciec Billot.
Uniósł się troszkę i przysiadł, gdy się o tem przekonał.
Dzierżawca zaś zatrzymał Cadeta pokrytego białą pianą.
— Kochany panie Billot — wykrzyknął Pitoux — jakiś pan dobry, że mnie tak gonisz! Przysięgam jednak, że i bez tego byłbym powrócił na folwark po przejedzeniu dwóch ludwików panny Katarzyny.
Ponieważ pan tu jesteś, bierz je zaraz sobie; bo są w samej rzeczy pańskie i powracajmy.
— Do kroćset djabłów!... — rzekł Billot — wcale mi nie o powrót idzie. Gdzie szpiegi?...
— Szpiegi? — zapytał Pitoux, który nie zrozumiał znaczenia tego wyrazu.
— Tak... szpiegi!... — powtórzył Billot, czarni ludzie, jeżeli to lepiej rozumiesz.
— A! czarni ludzie. Zdaje mi się, kochany panie Billot, że nie przypuszczasz, abym się bawił w czekanie na tych nicponiów?...
— Brawo! a więc są za nami!
— Zdaje mi się; po takiej wycieczce, jaką odbyłem, sądzę nawet, że tak być musi.
— Jeżeliś zatem taki tego pewny, to pocóżeś uciekał?
— Ależ, bo myślałem, że ich dowódca goni mnie konno!
— No, no, nie jesteś wcale taki głupi, jak myślałem. Teraz więc, gdy mamy przed sobą wolną drogę, dalej dalej do Dammartin.
— Jakto! dalej! dalej?
— Wstawaj i jedź ze mną.
— Jedziemy zatem do Dammartin?.
— Tak... wezmę tam konia od ojca Lefranca. Zostawię mu mego Cadeta, który już iść nie może. Musimy być dziś wieczór w Paryżu.
— Niech i tak będzie, panie Billot, niech i tak będzie.
— Dalej zatem, nuże!
Pitoux zrobił wysiłek, aby się podnieść.
— Chciałbym bardzo, kochany panie Billot, ale nie mogę — rzekł.
— Nie możesz wstać?
— Nie.
— Ależ niedawno jak karp skoczyłeś.
— Ba! przed chwilą to zupełnie co innego, przed chwilą usłyszałem pański głos i dostałem batem po krzyżu. Te sposoby raz tylko skutkują, obecnie nie obawiam się pańskiego głosu, a co do bata — pewny jestem, że go pan nie użyjesz ani na mnie, ani na biednego Cadeta, który jest prawie taki zgrzany jak i ja.
Logika Pitoux, nie będącą wcale odmienną od logiki ojca Fortiera, przekonała i wzruszyła prawie dzierżawcę.
— Nie mam czasu rozczulać się nad twoim losem — orzekł — zrób jeszcze wysiłek i wdrap się na Cadeta.
— Ależ — zauważył Pitoux — padnie on pod tym podwójnym ciężarem.
— Za pół godzinki najwyżej, będziemy u ojca Lefranca.
— Kochany panie Billot, zdaje mi się — powiedział Pitoux, że to zupełnie niepotrzebne, abym i ja tam jechał.
— Dlaczego?
— Bo pan potrzebuje jechać do Dammartin, ale nie ja.
— Tak, ale potrzebuję, abyś jechał ze mną do Paryża. W Paryżu będziesz mi potrzebny. Masz silne pięście, a tam będzie ich nam potrzeba.
— A! a! — zawołał Pitoux, wcale nie zachwycony tą perspektywą — czy tak pan sądzisz?
I oparł się o Cadeta, a dzierżawca wciągał go nań jak worek z mąką.
Poczciwy dzierżawca ruszył w dalszą drogę, i tak dobrze używał cugli, kolan i ostróg, że jak obiecał — w niecałe pół godziny stanęli w Dammartin.
Wjechał do miasta przez małą, dobrze mu znaną uliczkę.
Skierował do domu ojca Lefranca i, zostawiwszy Pitoux i Cadeta na podwórzu — sam wbiegł do kuchni, gdzie zastał gospodarza, który wybierając się objechać pola, zapinał kamasze.
— Prędko, prędko, bracie! — zawołał Billot, zanim Lefranc miał czas wyjść z podziwienia — daj mi najsilniejszego z twoich koni..
— A więc Margot — odpowiedział ojciec Lefranc, jest właśnie osiodłana, bo chciałem sam jechać konno.
— Niech będzie Margot, uprzedzam cię tylko, że mogę ją zmarnować.
— Zmarnować Margot?... I dlaczegóż to?
— Bo muszę być koniecznie dziś wieczór w Paryżu — odparł Billot ponuro.
I zrobił znaczący ruch.
— Zmarnuj zatem Margot, — powiedział ojciec Lefranc — dasz mi za nią Cadeta.
— Dobrze.
I szklankę wina.
— Dwie.
— Ale zdaje mi się, że nie sam jesteś?
— Nie, mam przy sobie dzielnego chłopca, którego biorę ze sobą i który tak jest zmęczony, iż nie ma siły przyjść tutaj; każ mu co dać z łaski swojej.
— Zaraz, zaraz — rzekł dzierżawca.
W dziesięć minut dwaj przyjaciele wychylili dwie butelki wina.
Pitoux zjadł półtrzecia funta chleba.
Podczas gdy jadł, jeden z parobków wycierał go jak konia garstką świeżej lucerny.
Odświeżony w ten sposób, Pitoux wychylił szklankę wina z trzeciej butelki, która zniknęła o wiele prędzej, niż poprzednie, gdyż młody pomagał starym.
Potem Billot wskoczył na Margot i wraz z Pitoux puścili się w drogę. Poczciwe zwierzę, dostawszy ostrogą, szparko pomknęło w stronę Paryża, niosąc podwójny ciężar i wymachując ogonem, który strzepywał kurz z pleców Pitoux, i smagał od czasu do czasu po chudych jego łydkach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.