Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII
BILLOT SPOSTRZEGA, ŻE DROGI REWOLUCJI
NIE SAMEMI WYSŁANE SĄ RÓŻAMI

Billot, który wraz z Pitoux we wszystkich sławnych triumfach uczestniczył, począł spostrzegać gorycz na dnie kielicha.
Kiedy go orzeźwił chłód rzeki, rzekł doń Pitoux:
— Panie Billot, ja żałuję Villers-Cotterets; a pan?
Te słowa, będące wyrazem cnoty i pokoju, obudziły Billota i dały mu tyle siły, że przecisnął się przez tłum i oddalił się od tej jatki.
— Chodź — rzekł do Pitoux — masz słuszność.
Postanowił iść do Gilberta, mieszkającego w Wersalu, który, nie wróciwszy do królowej od podróży króla, stał się prawą ręką Neckera przywróconego do ministerjum i zaniechał romansu własnego życia dla historji narodu.
Pitoux towarzyszył mu jak zawsze.
Obu wprowadzono do gabinetu, gdzie pracowały doktór.
— Doktorze — rzekł Billot — wracam na wieś.
— A to dlaczego? — spytał Gilbert.
— Bo nienawidzę Paryża.
— A! rozumiem — rzekł zimno doktór — masz go dosyć.
— Jestem znękany.
— Nie lubisz już rewolucji?
— Chciałbym ujrzeć jej koniec.
Gilbert smutnie się uśmiechnął.
— To zaledwie początek — rzekł.
— O! — westchnął Billot.
— Dziwi cię to, Billocie? — spytał Gilbert.
— Mnie dziwi pańska zimna krew.
— Mój przyjacielu — spytał Gilbert Billota — a czy wiesz skąd ta zimna krew pochodzi?
— Może pochodzi z przekonania?
— Rzeczywiście.
— Jakie jest pańskie przekonanie?
— Zgadnij.
— Że wszystko dobrze się skończy.
Gilbert jeszcze smutniej się uśmiechnął.
— Przeciwnie, mówię z przekonania, że wszystko się skończy.
Billot wyraził zdziwienie.
Pitoux wytrzeszczył oczy, rozumowanie wydało mu się nielogiczne.
— Wytłumacz mi pan to — rzekł Billot, drapiąc się w ucho ogromną ręką — bo zdaje mi się, że tego wcale nie rozumiem.
— Weź krzesło, Billocie — rzekł Gilbert — i usiądź przy mnie.
Billot usiadł.
— Bliżej, jeszcze bliżej, aby prócz ciebie nikt nie słyszał.
— A ja, panie Gilbert — spytał nieśmiało Pitoux, gotując się do wyjścia, przy najmniejszem skinieniu Gilberta.
— O! nie, zostań — rzekł doktór. — Jesteś młody, słuchaj.
Pitoux otworzył uszy i oczy jednocześnie i usiadł na ziemi, przy krześle Billota.
Oryginalnie wyglądało to posiedzenie trzech ludzi w gabinecie Gilberta, przy biurku, zarzuconem listami, papierami, drukami, o cztery kroki ode drzwi, obleganych przez interesantów, powstrzymywanych przez starego, prawie ślepego i jednorękiego sługę.
— Słuchaj? — rzekł Billot — wytłumacz mi pan, dlaczego wszystko źle się skończy?
— Oto, wiesz Billot, co robię w tej chwili?
— Piszesz pan kreski.
— Ale co znaczą te kreski, Billocie?
— Jakże mam odgadnąć, kiedy nawet czytać nie umiem.
Pitoux nieśmiało podniósł głowę, rzucając wzrokiem na papier, leżący przed doktorem.
— To są cyfry — powiedział.
— Tak, to są cyfry, a te cyfry są razem upadkiem i zbawieniem Francji.
— Patrzaj-no! — rzekł Billot.
— O! — odezwał się Pitoux.
— Te cyfry, wydrukowane jutro — ciągnął doktór — udadzą się do pałacu króla, do szlacheckiego zamku i do chaty ubogiej, żądając od każdego czwartej części dochodów.
— Co? — spytał Billot.
— O! jakże się skrzywi biedna ciotka Aniela — mruknął Pitoux...
— Cóż ty na to poczciwcze? — ciągnął Gilbert. — Robią się rewolucje, ale za nie płacić trzeba.
— To słusznie — odparł bohatersko Billot — zapłacimy.
— Do kata! — rzekł Gilbert — jesteś jakoś przekonany o słuszności, i twoja odpowiedź nie dziwi mnie wcale; ale co uczynią ci, którzy są innego zdania?
— Opierać się będą — rzekł Billot, tonem dowodzącym, jakby on silnie się opierał oddaniu czwartej części dochodu na cel nie godzący się z jego przekonaniem.
— To wtedy nastąpi walka — wyrzekł Gilbert.
— Ależ większość... — wtrącił Billot.
— Dokończ, mój przyjacielu.
— Większość jest od tego, ażeby narzuciła swą wolę.
— Zatem wszystko robić się będzie pod naciskiem.
Billot spojrzał na Gilberta zrazu z powątpiewaniem, potem światło rozumne błysnęło w jego oku.
— Czekaj, Billocie — rzekł doktór wiem co mi powiesz. Szlachta i duchowieństwo mają wszystko, nieprawdaż?
— To pewna — odparł Billot — ależ i klasztory...
— Klasztory?
— Klasztory opływają w dostatkach.
Notum certumque — mruknął Pitoux.
— Szlachta nie płaci odpowiedniego podatku. Naprzykład ja, dzierżawca, płacę dwa razy tyle, co moi sąsiedzi trzej bracia Charny, mający przeszło dwakroć sto tysięcy franków dochodu.
— Ale czy sądzisz — ciągnął Gilbert — że szlachta i księża gorszymi od ciebie są francuzami?...

Pitoux nadstawił uszy na te słowa podobne do herezji,

Do Wersalu! Do Wersalu!
w chwili, gdy patrjotyzm liczył się wytrwałością łokci na placu Greve.

— Nie wierzysz temu, nieprawdaż?... Mój przyjacielu, nie możesz przypuścić, aby ta szlachta i duchowieństwo, wszystko biorąc a nic nie oddając, mieli tyle patrjotyzmu co ty...
— To prawda.
— Mylisz się, mój drogi, mylisz. Mają go więcej jeszcze, zaraz ci dowiodę.
— O!... ciekawym — zawołał Billot — bo mnie się nie zdaje.
— Chodzi ci o przywileje, nieprawdaż?
— Rozumie się.
— Poczekaj.
— O!... czekam.
— Otóż, zaręczam ci, Billocie, że za trzy dni człowiekiem najbardziej uprzywilejowanym we Francji, będzie ten, który nic nie posiada.
— To chyba ja — rzekł poważnie Pitoux.
— Tak, ty!...
— Jakim to sposobem? — spytał dzierżawca.
— Posłuchaj, Billot: szlachtę i duchowieństwo porywa gorączka patrjotyzmu, która obiegnie całą Francję. W tej chwili, jak barany nad rowem, zbierają się, rozprawiają, najśmielszy skoczy pojutrze, jutro, dziś może jeszcze, a za nim wskoczą wszyscy.
— Co to znaczy, panie Gilbert?...
— To znaczy, że bez względu na przywileje, panowie feodalni usamowolnią włościan, właściciele ziemscy porzucą swoje folwarki i daniny.
— Ho! ho!... — rzekł Pitoux zdziwiony — sądzisz pan, że usamowolnią to wszystko.
— Ho!... ho!... — zawołał Billot objaśniony — to będzie świetna wolność!...
— A jak będziemy wolni, to co uczynimy?...
— Ani słowa!... — rzekł Billot zakłopotany — co uczynimy?... no.... zobaczymy.
— A!... otóż słowo ostatnie! — zawołał Gilbert. — Zobaczymy!...
Wstał i smutno zamyślony, milczący przeszedł się kilka chwil, potem, wracając do dzierżawcy i dłoń jego spracowaną ujmując, rzekł doń surowo, tonem groźby:
— Tak, zobaczymy. Zobaczymy wszyscy, i ty, i ja, i on. O tem właśnie przed chwilą myślałem.
— Przestraszasz mnie pan!... lud zjednoczony, łączący się dla dobra ogólnego, przedmiotem jest pańskiego smutku, panie Gilbert?...
Ten wzruszył ramionami.
— Cóż więc powiesz pan o sobie — ciągnął pytająco Billot — jeżeli zaczynasz wątpić, przygotowując do wolności Świat Stary i dając już ją Światu Nowemu.
— Billocie — rzekł Gilbert — nie domyślając się, wymówiłeś słowo, będące rozwiązaniem zagadki. Tego słowa, powtarzanego przez Lafayetta, począwszy od niego samego, nikt nie rozumie. Tak jest, daliśmy wolność Światu Nowemu.
— My, francuzi. To bardzo piękne.
— To bardzo pięknie, ale i bardzo drogo, — rzekł smutnie Gilbert.
— Ba!... pieniądze na stół, rachunek załatwiony — radośnie zawołał Billot. — Trochę złota, dużo krwi i dług spłacony.
— Ślepy!... — rzekł Gilbert — ślepy, który nie widzi w tej jutrzence Zachodu, zarodka naszej zguby, niestety!... Mamże ich obwiniać, ja niewidzący dalej od nich. Ta wolność dana Nowemu Światu, obawiam się, Billocie, aby nie była zgubą Starego.
Rerum novus nascitur ordo — rzekł Pitoux z rewolucyjną pewnością siebie.
— Cicho... dziecko!... — odparł Gilbert.
— Czyż nie byłoby łatwiejszem pobić anglików, niż uspokoić francuzów?... — spytał Billot.
— Świat Nowy — powtórzył Gilbert — to znaczy miejsce czyste, tablica gładka, bez praw, ale i bez nadużyć — bez idei, ale i bez przesądów. We Francji na trzydzieści miljonów ludzi jest trzydzieści tysięcy mil kwadratowych, co w razie podziału każdemu daje miejsce na grób i kolebkę. W Ameryce dwakroć sto tysięcy mil kwadratowych na trzy miljony ludzi, granice idealne z pustynią, pustyni z morzem, czyli z nieskończonością; rzeki tysiącem mil do żeglugi podatne, lasy dziewicze, których głąb Bóg tylko zna, wszystko to pierwiastki życia, cywilizacji i przyszłości. O!... Billocie, jakże to łatwo, będąc Lafayettem i mając wprawę w mieczu, będąc Waszyngtonem i mając wprawę w myślach, jakże to łatwo wznosić ściany z drzewa, z ziemi, z kamienia lub z ciała ludzkiego. Ale kiedy zamiast wznosić — niszczymy, kiedy, napadając na stary porządek rzeczy, — za ruinami dawnych idei widzimy tylu chroniących się ludzi i tyle interesów, kiedy, znalazłszy nową ideę, chcąc ją ludowi zaszczepić — musimy lud ten od starca do dziecka dziesiętkować, o!... wtedy, Billocie, drżą ci, którzy patrzą dalej. I ja drżę, bo mam dobry wzrok.
— Wybacz, panie, — rzekł Billot, kierując się swym zdrowym rozsądkiem — potępiałeś pan mnie niedawno, że znienawidziłem rewolucję, a sam mi ją obrzydzasz.
— Ale czyż ja powiedziałem ci, że odstępuję od rewolucji?...
Errare humanum est — mruknął Pitoux, sed perseverare diabolicum.
— Ostawać jednak będę przy swojem, ciągnął Gilbert — bo jakkolwiek widzę trudności, widzę i cel, a cel jest świetny, Billocie. Nie tylko o wolności Francji, ale marzę i o wolności świata całego, nie o fizycznej równości, ale o równości przed prawem; nie o braterstwie współobywateli, ale o braterstwie narodów. Stracę tu może ciało i duszę, ale mniejsza o to, żołnierz, idący zdobywać twierdzę, widzi armaty, widzi kule i lont przyłożony, widzi nawet w którą stronę się zwracają, że ten czarny kawał żelaza przeszyje mu piersi, ale niemniej przeto idzie, bo twierdza musi być zdobyta. Wszyscy żołnierzami jesteśmy, ojcze Billot!... Naprzód!... niech po drodze, naszemi ciałami usłanej, postępują przyszłe pokolenia, których chłopiec ten jest poprzednikiem.
— Nie wiem czemu rozpaczasz, panie Gilbert, czy dlatego, że jednego nieszczęśliwego uduszono na placu Greve?
— Dlaczegóż i ty czujesz wstręt?... Idź, Billocie, duś także!...
— O!... co pan mówi, panie Gilbert!...
— Ani słowa!... trzeba być konsekwentnym. Ty, taki silny i odważny, przyszedłeś tu blady i drżący, i powiedziałeś: Jestem znękany; rozśmiałem ci się w oczy, Billocie. A kiedy ci tłumaczę czemu byłeś blady i drżący, ty się śmiejesz ze mnie.
— Mówcie!... mówcie!.. ale najprzód zostawcie mi nadzieję, że wrócę na wieś uleczony i pocieszony.
— We wsiach cała nasza nadzieja, Billocie. Wieś, to rewolucja drzemiąca, która porusza się co tysiąc lat i sprawia tronom zawrót głowy za każdem swem poruszeniem. Wieś poruszy się, gdy przyjdzie na nią kolej odzyskać dobra, źle nabyte, które tuczą szlachtę i duchowieństwo. Ale aby pchnąć wieś na żniwo idei, potrzeba przedtem pchnąć wieśniaków na zdobycie ziemi. Człowiek, stając się właścicielem, staje się wolny, a stając się wolny, staje się lepszy. Na was więc robotnikach uprzywilejowanych, przed którymi Bóg uchyla zasłonę przyszłości, polega praca straszna, która dając ludowi wolność — da mu i własność. Tu, Billocie, będzie dzieło wielkie, dzieło potężne, pełne wesela i boleści, pełne chwały i obelg, ale nagroda mała; tam — sen zimny i bezsilny, w oczekiwaniu na przebudzenie, które nastąpić ma na nasze wołanie, w oczekiwaniu na jutrzenkę, która od nas wyjdzie.
Kiedy wieś się obudzi i nasza praca krwawa się skończy, wtedy zacznie się trud jej cichy i spokojny.
— Jakąż dajesz mi radę, panie Gilbert?...
— Chcesz być użyteczny krajowi twemu, narodowi i braciom na świecie, to zostań tu, Billocie; weź młot i pracuj w tej kuźni Wulkana, która wyrabia pioruny dla świata!
— Zostać mam, aby patrzeć jak duszą i aby w końcu samemu dusić i mordować?
— Cóż to — rzekł Gilbert, ze słabym uśmiechem, — ty masz mordować?... cóż znów mówisz, Billocie?...
— Mówię, że jeśli za radą pańską tu pozostanę — zawołał Billot drżąc cały — pierwszego którego ujrzę przyczepiającego sznur do latarni, powieszę temi oto rękami.
Gilbert dokończył słów subtelnym uśmiechem.
— A!... — rzekł, — rozumiesz mnie zatem i stajesz się także dusicielem.
— Tak, dusicielem morderców.
— Powiedz mi, Billocie, wszak widziałeś mordowanych: de Losmes‘a, de Launay, Flessela, Foulona i Berthiera?...
— Tak.
— Jak mordercy nazywali tych, których zabijali?...
— Zbrodniarzami!...
— O!... to prawda — rzekł Pitoux — nazywali ich zbrodniarzami.
— Tak, ale ja mam słuszność, — rzekł Billot.
— Jeżeli wieszasz, masz słuszność, jeżeli sam wisisz, to jej nie masz?...
Billot spuścił głowę pod ciężkim ciosem, potem podnosząc ją, rzekł ze szlachetnością:
— Utrzymujecie może, że ci, którzy zamordowali ludzi bezbronnych, pod straż honoru publicznego oddanych, są takimi, jak ja francuzami?...
— Ah! — rzekł Gilbert — to co innego. Ma Francja kilka rodzajów francuzów. Ma lud, z którego pochodzimy ja, ty i Pitoux; jest duchowieństwo i jest szlachta francuska, trzy oddzielne gatunki francuzów we Francji, nie licząc naturalnie króla Francji, francuza w swoim znowu rodzaju. Na tej to różnicy francuzów, polega rewolucja, ojcze Billot. Tyś inny francuz, niż ksiądz Maury, on inny niż Mirabeau, a ten nareszcie jeszcze inny niż król. A więc Billocie, najlepszy przyjacielu, człowieku z prostem sercem i zdrowym rozumem, wchodzisz w zakres drugiej części kwestji nad którą pracuję. Bądź łaskaw, rzuć na to okiem.
Powiedziawszy to Gilbert, podał dzierżawcy papier zadrukowany.
— Co to jest? — rzekł Billot, biorąc papier.
— Czytaj.
— Ja przecie czytać nie umiem.
— Niechże ci więc Ludwik przeczyta.
Pitoux wspiął się na palcach i spojrzał przez plecy dzierżawcy.
— To nie po francusku, nie po łacinie, i nie po grecku — oświadczył.
— Po angielsku!... — odparł Gilbert.
— Nie umiem po angielsku — rzekł dumnie Pitoux.
— Ale ja umiem — powiedział Gilbert i zaraz wam przetłumaczę, tylko przeczytajcie nadpis.
— Pitt... — przeczytał Ludwik — co to jest Pitt?
— Zaraz się dowiecie... — powiedział Gilbert.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.