Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX
MIÓD I PIOŁUN

Katarzyna urządziła tak, ażeby pomimo obecności matki, została sam na sam z Ludwikiem.
Poczciwa pani Billot rozmawiała z towarzyszkami, Katarzyna zaś, ustąpiwszy konia jednej z nich, udała się pieszo z Pitoux, przez lasek.
— Widziałeś mnie pan w lesie wtedy...
— Gdzie panią widziałem?
— No! wiesz dobrze.
— Wiem.
Zaczerwieniła się jak wiśnia.
— Coś pan tam robił? — spytała.
— Poznałaś mnie więc pani? — rzekł z tęskną wymówką.
— Z początku nie, ale potem...
— Jakto, potem?
— Nieraz jestem tak roztargniona, że idę bezwiednie przed siebie.
— Cóżeś tam robił? Ukryłeś się?
— Dlaczego miałem się ukrywać?
— Ot! ciekawość...
— Ja, panno Katarzyno, wcale nie jestem ciekawy.
Tupnęła nóżką niecierpliwie.
— Przecież nie chodziłeś tam nigdy?
— Widziałaś pani, żem czytał.
— Coś czytał?
— Czytałem „Przewodnik Gwardji Narodowej“.
— Co to jest?
— Książka, z której uczę się taktyki wojskowej, a uczyć się można tylko w miejscu spokojnem.
— Prawda, a tam w lesie nic nie przeszkadza?...
— Nic.
Znowu milczenie. Matka Billot i jej towarzyszki szły ciągle.
— A długoż się tak uczysz? — spytała Katarzyna.
— Czasem dnie całe, panno Katarzyno.
— W takim razie... — zawołała żywo, — jużeś tam był oddawna?
— Od bardzo dawna.
— Dziwne, żem cię wchodząc, nie widziała.
— Może usnąłem... — rzekł, — to zdarza się tym, co głową pracują.
— A ja podczas snu tego przyszłam do lasu dla cienia i doszłam... aż do starych murów pawilonu.
— A! — rzekł Pitoux — do jakiego pawilonu?
Katarzyna zarumieniła się silnie. Udawanie zbyt było widocznem.
— Pawilonu Charny... — rzekła, udając spokojność. — Tam rośnie najlepszy rozchodnik.
— Doprawdy?...
— Oparzyłam się piorąc, i potrzebowałam liści...
Ludwik rzucił wzrokiem na ręce Katarzyny.
— Nie w ręce, w nogi — dodała żywo.
— I znalazłaś pani co potrzeba?...
— A jakże... już nie kuleję.
— Kulała — pomyślał Pitoux — kiedy prędzej niż jeleń uciekała w krzaki.
Katarzyna wyobrażała sobie, że się jej udało, że Pitoux nic nie wiedział, nic nie widział.
I ulegając uczuciu radości, uczuciu złemu dla tak pięknej duszy:
— Tak więc — rzekła — pan Pitoux dąsa się na nas, pan Pitoux dumny jest ze swego stanowiska, pan Pitoux pogardza biednymi wieśniakami, odkąd jest oficerem.
— Panno Katarzyno — odparł — zdaje mi się, że to pani właśnie pogniewałaś się na mnie.
— Jakto?
— Wypędziłaś mnie z folwarku, odmówiłaś roboty. Nic a nic nie powiedziałem o tem panu Billot. Dzięki Bogu! mam ręce i serce na własne potrzeby.
— Zaręczam ci, panie Pitoux.
— Dosyć, panno Katarzyno, jesteś panią u siebie, więc ci wolno było mnie wypędzić, ale ponieważ szłaś do pawilonu de Charny, widząc mnie, trzeba było przemówić do mnie, a nie jak złodziej uciekać...
Żmija ukąsiła, Katarzyna straciła spokój.
— Uciekać... — rzekła — ja uciekałam?
— Jakby się paliło na folwarku, nie miałem czasu zamknąć książki, a już skoczyłaś pani na biednego Kadeta ukrytego w krzakach, który obgryzł całą korę z jesionu. Jedno drzewo stracone...
— Drzewo stracone? Co pan mówisz, panie Pitoux!.. — wybełkotała Katarzyna, tracąc zupełnie pewność siebie.
— To bardzo proste — ciągnął Pitoux, — kiedyś pani zbierała rozchodnik, Kadet jadł, a w godzinę koń wiele rzeczy obgryzie.
— W godzinę!
— Niepodobna, panno Katarzyno, żeby koń tak zniszczył drzewo prędzej, niż w godzinę. Widocznie zbierałaś pani rozchodnik na tyle ran, ile ich się otrzymało przy wzięciu Bastylji. Rozchodnik, to roślina dobra na kataplazmy.
Katarzyna blada i zmieszana, nie mogła dobyć głosu.
Pitoux zamilkł także; dosyć powiedział.
Tymczasem matka Billot żegnała się z towarzyszkami.
Pitoux był na mękach, bo czuł wielkość rany, jaką zadał, przechylał się z jednej nogi na drugą, jak ptak mający ulecieć.
— No, co mówi pan oficer? — zawołała wieśniaczka.
— Życzy dobrej nocy pani Billot.
— Nie odchodź jeszcze — szepnęła Katarzyna zrozpaczona.
— A więc! dobranoc! — rzekła pani Billot. — Idziesz, Katarzyno?
— O! powiedz mi pan prawdę! — prosiła dziewczyna.
— Jaką, panno Katarzyno?
— Nie jesteś moim przyjacielem?
— Niestety! — odparł nieszczęśliwy, który w miłości przechodził straszny urząd powiernika. Jedno słowo Katarzyny zdałoby go na jej łaskę i niełaskę. To też, czując, że umarłby, gdyby mu wyznała to, co podejrzewał, milczał jak rzymianin. Ukłonił się Katarzynie z bolesnym dla niej szacunkiem, pozdrowił panią Billot z uśmiechem i znikł w gęstwinie lasu.
Katarzyna mimowoli poskoczyła, jakby go gonić chciała.
Matka Billot rzekła do córki:
— Dobry to chłopiec, serdeczny i rozumny.
Zostawszy sam, biedny Pitoux rozpoczął monolog na ten temat:
— Czy to nazywa się miłością? Słodką ona bywa nieraz, ale i gorzką także bywa.
Biedny chłopiec nie wiedział, że w miłości jest miód i piołun, i że miód stał się udziałem pana Izydora.
Od tej chwili Katarzyna uczuła dla Ludwika rodzaj obawy połączonej z szacunkiem, której bynajmniej nie miała przed kilku dniami dla tego spokojnego i nieco śmiesznego młodziana.
Kiedy kogoś nie można natchnąć miłością, dobrze jest natchnąć go obawą.
Pitoux, który miał niepomierne poczucie godności osobistej, byłby niepomiernie uradowany, gdyby był odkrył podobne uczucie u Katarzyny.
Ale ponieważ nie był tak biegłym psychologiem, aby odgadnąć myśli kobiety o półtorej mili oddalonej, począł płakać i śpiewać najsmutniejsze piosnki ludowe.
Jego armja byłaby mocno zdziwiona, widząc swego wodza oddanego tak elegijnym jeremiadom.
Wypłakawszy się, wyśpiewawszy, wychodziwszy, Pitoux wrócił do chaty, gdzie u drzwi stała warta przez haramontczyków postawiona.
Żołnierz pijany spał na kamieniu, a karabin leżał u nóg jego.
Pitoux zdziwiony, obudził go.
Dowiedział się wtedy, że jego żołnierze wyprawiają ucztę u ojca Tellier, haramonckiego Vatela, że dwanaście najśmielszych dziewcząt wieńczyło zwycięzców, i że zachowano miejsce dla Turenjusza, który pobił Kondeusza wsi sąsiedniej.
Serce Ludwika zanadto cierpiało, aby tego nie odczuł żołądek. Zaprowadzony przez wartę do sali biesiadnej, powitany grzmotem oklasków, ze swą zwykłą spokojnością ukłonił się i usiadł do cielęciny z sałatą.
Trwało to póki serce było wezbrane, a żołądek próżny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.