<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Antonina
Data wyd. 1871
Druk F. Krokoszyńska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Bełza
Tytuł orygin. Antonina
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Powiedzieliśmy już byli poprzednio, że pomimo téj nowéj żądzy miłości, Edmund nie kochał jeszcze, nie dla czego innego jak dla tego, że dla zamknięcia czystego uczucia, pragnął czystego naczynia.
Powtarzamy, iż wiele młodych dziewcząt przesunęło się przed jego oczyma, ale żadna z nich nie wywarła na nim takiego wpływu jak Antonina.
Edmund przybył na ulicę Lille, i nie bez wielkiego wzruszenia zadzwonił do drzwi doktora.
Służący otworzył mu.
— Czy pan Devaux jest w domu? zapytał Edmund.
— Przyjmuje pacjentów, odrzekł zagadniony, — jeżeli jednak pan chce chwil kilka zaczekać w sali, to przyjdę go zawiadomić jak skoro tylko doktór będzie wolny.
Edmund wszedł do staroświeckiego salonu, umeblowanego na sposób Cesarstwa, z wielkiemi drzwiami o staroświeckich żaluzjach.
Zegar ścienny wyobrażający Sokratesa pijącego cykatę, kandelabry o lwich szponach, fotele o głowach sfinxowych, rysunki takie jak Belizaryusz, Homer i Hipokrates odrzucający podarki Artaxerxesa, ekranik i poduszka haftowana zapewne przez pannę Devaux, pułka zapełniona książkami, lustro bronzowe, jedna konsola między dwoma oknami a druga między drzwiami na któréj znajdowała się gruppa wyobrażająca Apollina ze swemi siostrami, — wreszcie piękny pokrowiec, formowały umeblowanie salonu do którego wszedł Edmund.
Jak widzicie umeblowanie pokoju, było tradycyonalne. Cichość panowała w tym salonie. Przypatrując mu się uważnie, możnaby myśleć, iż sami tylko poważni ludzie znajdowali się od czasu w jego murach pozostawiając po swojem wyjsciu atmosferę nauki i powagi.
Z początku myślał sobie Edmund, iż może przypadkiem albo przez ciekawaść ukaże mu się Antonina; ale nadzieja go zawiodła; żaden szum nie doszedł jego uszów i nikogo nie zobaczył.
Z tem wszystkiem był przekonany, iż jedne z drzwi znajdujących się z prawéj i lewej strony salonu, prowadziły do jéj pokoju i że o téj godzinie powinna by była młoda dziewczyna znajdować się w domu.
„Zapewne nie wie, myślał sobie, iż ten który ją wczoraj śledził znajduję się dziś tak blizko.
Co do tego, to bardzo się mylił; albowiem Antonina, która go wczoraj widziała rozmawiającego ze stróżką i domyślała się przedmiotu téj rozmowy, Antonina, powtarzamy, kazała sobie właśnie w téj chwili przedstawić wierny opis osób przybyłych na poradę do jéj i ojca.
Nie upłynęło i dwóch minut od chwili w któréj wszedł do salonu nasz młodzieniec. a Antonina wiedziała już dobrze o jego obecności, a tożsamość osoby sprawdziła przypatrując mu się przez dziurkę od klucza.
„Po co on tutaj przyszedł?” myślała sobie — i kilkakrotnie miała chęć roztworzyć drzwi, ażeby zbadać wrażenie jakie jéj widok na młodym człowieku uczyni, ale nie śmiała tego zrobić.
Upłynęło już dobre dziesięć minut jak Edmund oczekiwał w salonie kiedy wszedł służący z oświadczeniem iż pan jego jest wolny. Przeszedł zatem do gabinetu doktora zawierającego wielkie biórko, bibliotekę posąg Hipokrata, stół z narzędziami chirurgicznemi, dwa krzesła, fotel pokryty skórą na którym prezydował p. Devaux, kosz pełen nieużytecznych papierów, palisandrowy zegar, dwa naczynka z tego samego drzewa i zegarek kieszonkowy. Wielka ilość listów znajdowała się tu i owdzie na stole.
Doktór ubrany był w obszerny szlafrok za którego ostatnią dziurką od guzika umieszczona była wstążeczka Legii Honorowéj.
Kiedy Edmund wszedł do gabinetu, doktór pisał. Prosił siedzieć nowego gościa, założył prawą nogę na lewą, jedną rękę położył na kolanie a drugą poprawił okulary, pozdrowił Edmunda wpatrując się w niego bystro i zapytał:
— Pozwól pan się zapytać, w czem mogę mu być pomocnym?
— Nie miałem jeszcze honoru być przedstawionym panu, odparł Edmund.
— Wistocie, nie widziałem pana nigdy.
— Ale jeżeli mnie pan nie znasz, to natomiast pańskie imię znane mi jest ze sławy, dlatego to uciekam się do jego rady.
Pan Devaux skłonił się, zapytując:
— O cóż więc chodzi?
— To bardzo proste; jestem chory, albo raczéj cierpiący, a nie mogę oznaczyć ani miejsca ani przyczyny złego.
Doktór chwil kilka przyglądał się uważnie swemu pacjentowi, poczem zapytał.
— Nie cierpisz pan bólu żołądka?
— Czasami.
— A ból głowy?
— Od czasu do czasu.
Edmund odpowiadał jak to mówią na chybił trafił, aby coś mówić. Pan Devaux badał daléj.
W tej chwili ciekawa Antonina przyłożyła swoje ucho do drzwi pokoju ojca, aby usłyszeć rozmowę prowadzoną wewnątrz, — usiłowanie chybione, bo nic nie usłyszała.
— Pokaż pan rękę, — rzekł doktór.
Edmund ściągnął rękawiczkę i podał dłoń p. Devaux. Lekki uśmiech przesunął mu się po ustach, kiedy pomyślał, że doktór na seryo traktuje chorobę.
— Czy nie przechodziłeś pan nigdy, jakiéj wielkiéj choroby? — spytał Devaux.
— Nie panie.
— Męczy pana czasami katar?
— Tak jest; niekiedy kaszlę.
— Częstych potów pan nie doświadczasz?
— Owszem panie, — odrzekł Edmund, uszczęśliwiony iż może nareszcie dać twierdzącą odpowiedź co do szczegółu, który mu się zdawał małoznacznym.
— Prowadzisz pan regularne życie?
— Bardzo — panie.
— Wybryków nie pozwalasz sobie nigdy?
— Nigdy.
— Masz pan rację. Rodzice pańscy żyją?
— Nie panie; mój ojciec umarł.
— Nie wie pan na jaką chorobę?
— Trzy lata miałem, kiedy go utraciłem.
— Nie przypominasz pan sobie żadnéj okoliczności jego śmierci?
— Nie, panie.
— Matka nic ci nigdy o tém nie wspominała?
— Unika wszelkiej okazyi rozmawiania ze mną o śmierci mego ojca; kocha mnie bardzo i lęka się zasmucić.
— Pozwolisz mi pan dokładniéj przekonać się o stanie jego zdrowia, — rzekł doktór powstając z fotelu.
— I owszem, — odpowiedział Edmund.
— Zdejm pan tużurek, kamizelkę i krawat.
Edmund spełnił życzenia eskulapa.
Natenczas pan Devaux odwinął jego koszulę, uderzył go kilka razy młoteczkiem po piersiach, przyłożył ucho do grzbietu i słuchał podczas gdy oddychał.
— Spisz pan niespokojnie?
— Czasami.
— Budzisz się czasami z potem na czole, jak gdybyś szybko biegał?
— Wistocie.
— Nigdy nie plułeś pan krwią?
— Że dwa, albo trzy razy. —
— A bóle serca?
— Prawie zawsze, jak się obudzę.
— Matka pańska wie téż co, o tych małych niedyspozycjach?
— Uważam je za małoznaczne; przestraszyłaby się gdybym z nią o nich mówił.
— Wistocie odparł Devaux, niema nie wtém niebezpiecznego. Masz pan to, co mają wszyscy młodzi Je ludzie; nic więcéj. Czy pozycya pańska zmusza cię do pozostania w Paryżu? zapytał po krótkiem milczeniu.
— Nie panie.
— Masz pan majątek?
— Mam.
Podróżuj pan sobie; jedź na południe. Ciało i umysł dużo zyskują kiedy się podróżuje w młodym do tego wieku.
— Czy to jest nieodwołalne lekarstwo?
— Nie; to jest rada tylko; ale rada która warta tyle co i lekarstwo.
— Ponieważ mam wiele stosunków w Paryżu...
Wolałbym przeto nie jechać.
— Więc pan pozostań, ale słuchaj rady jaką ci na piśmie udzielam.
„Poczciwy ten Devaux, sumiennie zarabia swoje pieniądze” pomyślał Edmund patrząc na doktora zapisującego receptę.
Jak skoro skończył i oddał mu ją, — Edmund rzekł:
— Mam zamiar przychodzić często po pańskie dobre rady — doktorze. Wstydziłbym się pytać, ile jestem panu winien za tę pierwszą wizytę. Chciej pan uważać mnie jak starego klienta, pozwolić mi zostawić bilet wizytowy i przychodzić często. Chciałbym aby stosunki nasze zamieniły się pewnego dnia w przyjaźń.
P. Devaux wziął bilet od młodego człowieka i położył go na stole.
— Przychodź pan często, rzekł rzucając ostatnie spojrzenie na Edmunda.
Pereux wyszedł oglądając się tu i owdzie ale nigdzie nie spostrzegł Antoniny. Zresztą miał to czego pragnął: sposób wéjscia do tego domu.
Jak skoro drzwi się za nim zamknęły, panna Devaux weszła do gabinetu swego ojca.
— Będziesz jadł śniadanie mój ojcze? zapytała biorąc go za szyję.
— I owszem, moje dziecko?
— Udzielałeś komuś rady?
— Tak.
— Czyja tę osobę znam?
— Nie.
— Co to za bilet wizytowy? dorzuciła biorąc kartę Edmunda.
— To bilet młodego człowieka, który dopiero co wyszedł.
— Pan Edmund Pereux: ulica Trois-Freres Nr. 3. czytała głośno i jakby obojętnie. Czy ten pan jest słaby?
— Tak.
— Co mu jest?
— Jemu jest to... że jego ojciec umarł na chorobę piersiową jestem tego pewny, a on jest suchotnikiem w wysokim stopniu jeśli się nie mylę.
— Biedny chłopiec! westchnęła Antonina kładąc bilet wizytowy na stole.
— A teraz chodźmy na śniadanie, kochane dziecko, ponieważ umieram z głodu, rzekł doktór po ukończeniu układania swoich papierów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: Stanisław Bełza.