Artur (Sue)/Tom III/Rozdział dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 9.
POJEDYNEK. ―

Napisałem naprędce te kilka wierszy w odpowiedzi na cudny list Falmoutha.
Zadzwoniłem i posłałem mu bilet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
[1] Podobnie jak zwykle, skoro tylko list ten posłałem, skoro przyszedłem do siebie z odurzenia, gdym się zastanowił nadętą niegodną obelgą... zostałem przerażony.

Gdybym się téż omylił!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłbym dał życie abym nie był napisał tych kilku straszliwych wierszy.
Już było zapóźno...
Pokój mój oddzielony był od pokoju Famoutha tylko forsztowaniem...
W przerażającéj obawie, zacząłem słuchać...
Skoro służący który przyniósł mój list Falmouthowi zamknął za sobą drzwi, nastąpiło głębokie milczenie...
Potém, nagle, gwałtowne poruszenie obaliło krzesło I posłyszałem Falmoutha pospieszającego ku drzwiom krokiem ciężkim i niepewnym, gdyż zaledwie mógł chodzić.
Miał przyjść...
Serce moje tak gwałtownie biło że ledwie nie pękło.
Kroki jego zbliżyły się...
Uczułem się zlany zimnym potem.... strach mnie ogarnął.
Drzwi moje otworzyły się raptownie. Wszedł, wlokąc się oparty na swéj lasce.
Nigdy w życiu... nie, nigdy w życiu niezapomnę wyrazu piorunującego gniewu który wybuchał na jego twarzy; zdawał się być maską marmurową, oświecony dwoma płomiennemi oczyma...
— Broń pańska! — krzyknął głosem drżącym z oburzenia i pokazując mi list który trzymał w ręku. — Broń pańska!!!!!
Okropna zgryzota mnie ogarnęła, tak była gwałtowna iż mnie natchnęła podłém odwołaniem méj hańby...
— Henryku! — rzekłem, pokazując mu ten list z miną rozpaczną, — wybacz...
— Wybacz?... Więc pan nie chcesz się bić? — krzyknął Falmouth ze wściekłością.
Zapłonienie czoło moje powlekło, wstyd żem się widział posądzony o słabość przywiódł mnie do ostateczności, i odpowiedziałem mu:
— Mości panie,... moją bronią będzie ta, którą pan obierzesz.
— Oszczędzam panu tych delikatności. Jaka pańska broń? kończmy już raz... — powtórzył ostro.
Już miałem wybuchnąć; lecz pomnąc że Falmouth był u siebie, wstrzymałem się.
— Pan i ja. — rzekłem, — zabardzo jesteśmy ranni, jak mi się zdaje, abyśmy mogli użyć szpad naszych.... pistolet będzie więc bronią najstosowniejszą...
— Słusznie, — rzekł Falmouth, rzucając się na krzesło z poręczami.
Zadzwonił.
Jeden z jego służących wszedł.
— Proś pana Williams aby przyszedł, — rzekł Falmouth.
Lokaj wyszedł.
— Williams i Geordy będą naszymi świadkami, — rzekł do mnie rozkazująco Falmouth.
Uczyniłem machinalny znak przyzwolenia... byłem zgromiony...
Williams przyszedł.
— Gdzie jesteśmy, Williamie? Jakiż najbliższy ląd?
— Wiatr, który wiał od północy przez cały poranek, milordzie, naprowadził nas na dolną drogę ku Malcie. Jeśli wiać nieprzestanie, będziemy mogli tam przybyć jutro wieczór.
— Starajże się poczciwy Williamie doprowadzić nas tam jak najprędzéj... Lecz podaj mi pierwéj rękę, abym mógł powrócić do mego pokoju...
Sam pozostałem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niepotrzebuję powiadać całéj goryczy mojéj rozpaczy.

Rozdrażniona gwałtowną gorączką, rana moja znowu mi zaczęła okropnie dokuczać.
Zagrażając się co chwila w falach wzdymanych wiatrami, których gwałtowność zwiększała się co godzina, galiota nieraz mocno zostawała wstrząśnioną. To kołysanie sprawiało mi wstrząśnienie tak bolesne, że niekiedy niemogłeim się wstrzymać aby nie krzyknąć przeraźliwie.
Doktór przyszedł dowiedzieć się jak się mam; przez jakiś płonny upór ukryłem przed nim moje cierpienia.
Człowiek ten należał do Falmoutha. Przesadzony skrupuł niedozwalał mi przyjmować odtąd jego starań
Jakież to godziny przeżyłem, o mój Boże! Przesilenie to było przerażające.
Wzruszenia których doznałem, połączone z pożerającą gorączką, do takiego stopnia posunęły drażliwość nerwową, iż, w kłębek na łóżku zwiniony, niemogłem znieść światłości dziennéj; zasłoniłem twarz rękoma, i gorzko płakałem...
Zwykle łzy przynosiły mi ulgę, lecz łzy które teraz wylewałem były cierpkie i piekące.
Potém, gdy rozpacz moja doszła do najwyższego paroksyzmu, przez smutną potrzebę sprzeczności która mi była właściwą, porównywałem to co jest z tém co było... a nadewszystko z tém coby być mogło.... gdybym nie był dobrowolnie żwiędlił, skruszył, tyle nowych nadziei szczęścia.
Gdybym nie starał się ukryć mego wstydu w samotności i ciemnościach, gdybym się niepogrążał w myślach najsmutniejszych, zamiast poddawać się temu osamotnieniu, które wyzwałem tak obelżywie, uczułbym w sobie serce lżejsze, rozkwitające niejako.
Ten sam człowiek który mnie wówczas nienawidził, który mną, pogardzał, który czekał tylko godziny obmycia swéj obelgi we krwi mojéj, byłby teraz przy mnie, jak dawniéj pełen przywiązania i wdzięczności. Te skargi, które wydzierała z mych piersi boleść fizyczna, a które z taką ciężkością tłumiłem, byłyby złagodzone tkliwą pieczołowitością brata.
I pomyśléć.... o mój Róże! — zawołałem, — że ta rzeczywistość, którą sam tak często marzyłem, myśląc o przyjaźni, była tuż, obok mnie.
I pomyśléć, że tą razą jeszcze, przez najbardziéj zadziwiający zbieg okoliczności, mogłem oddać się tylko cały szczęściu które mi było ofiarowane.
I pomyśléć, że tą razą także, monomanija fatalna, wściekła, przywiodła mnie do odrzucenia największéj szczęśliwości dla zgryzot najstraszliwych.
Wtedy, widząc się tak nieuleczenie nieszczęśliwym, zaczęła mi przychodzić myśl o samobójstwie.
Wyrzucałem sobie że jestem ohydnie ciężarem sam sobie i innym. Pytałem siebie na co się przydam? co robiłem z dobrami i korzyściami, które przypadek na mnie nagromadził: młodością, zdrowiem, bogactwem, siłą, rozumem i odwagą?
Aż do téj chwili, na cóż używałem tych darów tak szacownych? aby uczynić nieszczęśliwemi wszystkich co mnie kochali.
Postanowiłem też w tym pojedynku z Falmouthem narazić moje życie na ślepo a życie jego szanować.
Dając do niego ognia.... sądziłbym iż popełniam brato-bójstwo...
Przez bolesny kaprys, chciałem odczytać list jego...
Niewytłumaczalna fatalność!... pierwszy raz pojąłem całą jego wielkość... całą wrażającą wspaniałość.
Wówczas to ogarnąć mogłem rozpaczném spojrzeniem stratę, niezmierzoną, niewynagrodzoną, którą poniosłem! Ależ niestety! zapóźno, wszystko się już skończyło!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.
  1. Cały ten list znajduje się jak najstaranniéj wykreślony w rękopismie Dzienniku nieznajomego.