Artur (Sue)/Tom III/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 10.
STERNIK. ―

Od kilku chwil, ruch galioty stawał się coraz silniejszym. Słyszałem zewnątrz ryk ciągły; niekiedy gwałtowność jego coraz to bardziéj się zwiększała, a w końcu grzmiał jak piorun... potém, po tym nagłym rozgłosie następował huk przygłuszony i daleki.
Niekiedy pospieszne kroki majtków tętniały na pomoście po nad moją głową, niekiedy łoskot ten nagle ustawał, lub był zagłuszony rozlegającym się głosem Williama, który wydawał rozkazy.
Nie mogłem wątpić, zaskoczyła nas burza. Niepodobna mi była pozostać bezczynnym.
Chociaż słaby, chciałem wstać, sądząc że może świeże powietrze ulgę mi przyniesie. Zadzwoniłem; i przy pomocy kamerdynera dokazałem się ubrać.
Straciłem prawie najzupełniéj władzę w lewéj ręce.
Wstąpiłem na pomost; Falimouth tam się nieznajdował.
Bałwany piętrzyły się z wściekłością.
Chociaż była dopiero czwarta, tak już było ciemno, iż zaledwie można się było dojrzeć.
Na widnokręgu, morze zakreślało swe posępne fale, jak łęk niezmierzony na pasie światłości jaskrawéj, jak śpiż zcecrwieniona w ogniu.
Po nad tym rozognionym pasem, piętrzyły się ogromne massy chmur czarnych, sklepienie niebieskie odbijało w falach grube swoje ciemności, a fale, tracąc swoją przejrzystość lazurową i szmaragdową, podobne były do gór z mułu obryzganych pianą.
Nawałnica świstała po linach wściekle i rozgłośnie. Chociaż gwałtowny, wiatr był jednak ciepły; fale które chłostał, i które ciężko nieraz przerzucał przez pomost yachtu, zdawały się także prawie ciepłe.
I Niezadługo doktór uszedł na pomost Bardzo pan jesteś nieroztropny, — rzekł do mnie, że w takiéj chwili opuszczasz twój pokój.
— Dusiłem się tam na dole, doktorze; ruch statku wiele mi cierpienia przyczyniał: zdaje mi się, że tutaj mi lepiéj.
— Co za straszliwa niepogoda! — rzekł doktór. — Bylebyśmy mogli przybić do Malty przed nocą.
— Nie jesteśmy więc bardzo oddaleni od tej wyspy?
— Jesteśmy jéj bardzo blisko, tylko ta gęsta mgła niedozwala nam dostrzedz lądu. Nim godzina upłynie, galiota zwinie żagle, i zażąda sternika... byleby tylko wśród téj nawałnicy można usłyszeć nasze wystrzały armatnie i dostrzedz nasze znaki.
Za godzinę rozjaśniło s:ę nieco niebo.
Dostrzegliśmy przed sobą, na widnokręgu, wysoki ląd jeszcze mgłą przyćmiony; był to, jak mi powiedział Williams, przylądek Harrach, północna kończyna wyspy Malty, na wierzchu którego wznosiła się wieża Espinasse, służąca za morską strażnicę.
Williams kazał pozwijać wtenczas żagle galioty, i wystrzelić kilka razy z armat, żądając tym xnakiem sternika.
— Wiatr jest tak mocny, rzekł do mnie doktór, — że sternicy z Herrach nie będą może śmieli puszczać się na morze.
Jednakże, gdy yacht kilkakrotnie wystrzelił, postrzegliśmy na wierzchołkach piętrzących się bałwanów, ukazujący się i niknący w ich czarnych głębinach mały żagiel latyński śmiało kierowany.
— Ci Maltańczykowie muszą być niezmiernie śmiałemi żeglarzami, — rzekł do mnie doktór; — kiedy pomimo tak straszliwego morza płyną wprost wiatru.
Czółn sterniczy coraz to bardziéj się zbliżał; lecz, że zbliżając się, pozostawał niekiedy ukryty przez piętrzące się fale, i tym sposobem w dość długich tylko zjawiał się przerwach za każdém następném zjawieniem się swojém na wierzchołku fal, zdawał się nagle niezmiernie powiększony.
Sam niewiem dla czego, skutek ten, z resztą bardzo naturalny, zdawał mi się dziwnym i nadzwyczajnym.
Nakoniec statek ukazał się o wystrzał karabinowy od galioty.
Na rozkaz Williamsa rzucono mu linę. Przybliżyłem się, aby się lepiéj przypatrzeć tym śmiałym żeglarzom.
Było ich pięciu, czterech zajętych kierowniem żeglami, piąty siedział przy sterze.
Opłynąwszy jak najzręczniéj yacht, dla pochwycenia liny którą mu rzucono, człowiek który był przy rudlu, korzystał z chwili; w któréj fale wznosiły czołu jego prawie do poziomu pomostu galiotty, aby nań wskoczyć zręcznie, przyczepiając się do jego lin rozpiętych.
Skoro tylko dostał się na pomost yachtu, inni majtkowie pośpieszyli poprzytwierdzać swe czółna do galiotty.
Sternik, ukłoniwszy się Wiliamsowi, zaczął chodzić po pomoście, pomimo nagłych wstrząśnień, galiotty, pewnym krokiem, dowodzącym długą praktykę marynarki.
Niezadługo zatrzymał się, podniósł głowę, i rzucił spojrzenie znawcy na umasztowanie yachtu, z którego zapewne został zadowolonym, gdyż uczynił w milczeniu znak pochwalający.
Pomimo burzy i niebezpieczeństw, na które galiotta mogła być wystawioną, gdyż noc się zbliżała, a gwałtowność wiatru nie ustawała bynajmniéj człowiek ten miał pozór takiéj spokojności, iż twarze osady, dotąd nieco zasępione, rozjaśniły się nagle... Zdawało się iż sternik przynosił ze sobą tę nagłą ufność, jaką wzbudza często przybycie doktora niecierpliwie oczekiwanego przez niespokojną rodzinę.
Stojąc przy wielkim maszcie, o który się opierałem, aby nie być przewróconym podczas podskoków które czynił statek, niemogłem jeszcze dobrze zobaczyć sternika, lecz niezadługo przybliżył się do mnie.
Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieści. Był wzrostu wysokiego, chudy, kościsty; twarz jego była śmiała, policzki wklęsłe, oczy zielonawe, brwi czarne, gęste i najeżone. Miał na głowie czapkę wełnianą, w kraty szkockie czerwone i błękitne, która mu najzupełniéj kryła czoło aż po same oczy. Gruba kapota z brunatnego sukna, cała ociekła morską wodą, i zasłaniająca do połowy wielkie rybackie buty, uzupełniała jego ubranie.
Niewiem dla czego zdało mi się że człowiek ten nie był mi nieznany. Przypominałem sobie, jak gdyby przez sen, jego złowróżbe rysy, chociaż niemogłem sobie przypomniéć okoliczności naszego poprzedniego spotkania, doznawałem jednakże nieprzyjemnego wrażenia, które przypisywałem słabości i gorączce.
— Czy będziemy mogli przybić do Malty dzisiejszego wieczora, sterniku? — spytał go Williams.
Przybliżywszy się do igły magnesowéj, i dość długo badawszy stan nieba, morza i wiatru, sternik odpowiedział najlepszą angielszczyzną:
— Będziemy może mogli przybić do wyspy dziś wieczór... lecz nie do portu Malty, mości panie.
— Nie...! — krzyknął Wiliams, — a to dla czego?
— Bo to rzecz niepodobna, — rzekł sternik niedbale.
— Lecz, — rzekł Wiliams, — chociaż wiatr jest bardzo mocny i wieje od północy, nie jest dość gwałtowny aby nas mógł wyrzucić na wybrzeże. Galiotta umié doskonale kierować, potrafi się wznieść...
— A zdołaż się oprzeć bystrości prądów, unoszących z taką szybkością, a które, podobnie jak wiatr, pędzą w sam środek wybrzeża?
— Powiadam ci, sterniku, — odparł Williams, — że, będzie temu dwa lata, wpłynąłem do portu Malty wśród daleko jeszcze straszliwszéj burzy...
— Lecz nie straszliwszéj niżeli ta którą grozi noc dzisiejsza, — rzekł sternik.
— Noc dzisiejsza? — odparł Williams z niedowierzaniem...
— Noc dzisiejsza, — powtórzył sternik z niezachwianą stałością.
— Cóż ci, sterniku, wskazuje jaka pogoda będzie dzisiejszéj nocy?
— Przygórek Tamea i przepaści Kamich są w téj chwili zalane... a to jest zawsze poprzednią wróżbę wielkiéj nawałnicy.
— To są obawy i przesędy starych bab! — zawołał Williams.
Sternik wlepił w niego swe zielone i przenikliwe oczy, zlekka ruszył ramionami i uśmiéchnął się...
Gdy człowiek ten zaczął się uśmiéchać, zdało mi się że mnie sen omamia, mniemałem poznawać zęby białe, porozdzielane, i szpiczaste morskiego rozbójnika z którym pasowałem się podczas napadu galiotty...
Podziwienie moje było tak wielkie, iż postąpiłem raptem dwa kroki naprzód wlepiając w sternika osłupiałe oczy, lecz wytrzymał moje spojrzenie z najdoskonalszą obojętnością, i wyznam, zmuszony byłem schylić głowę przed jego wzrokiem spokojnym i obojętnym.
Williams, zniecierpliwiony milczeniem sternika rzekł do niego, niepostrzegając mojego pomięszania: — Lecz przecie, cóż Pan radzisz?
— Jeśli burza coraz to bardziéj wzmagać się będzie, jak o tem niewątpię, zamiast narażać yacht aby został wyrzucony na wybrzeże przez nawałnice i prądy, nim zdoła dostać się do portu Malty, mojém zdaniem jest okrążyć kończynę Harrach, i zamiast przybić do północnego wybrzeża wyspy, przybić do południowego... do portu Marsa Siroko, gdzie Pan znajdziesz jak najlepsze miejsce do zarzucenia kotwicy. Jeśli jak Pan powiadasz, pańska galiotta umie dobrze pod wiatr płynąć, to nie nieutrudni jéj obrotów, skoro raz wpłynie pod wiatr wiejący od wyspy... lecz przynajmniéj, w razie nawałnicy, nie będzie się narażać na to, aby została na brzeg wyrzuconą, gdyż będzie miała przed sobą sto mil dzielących wyspę Maltę od północnego wybrzeża Afryki.
— Sterniku! rada ta tchnie nazbyt lękliwością! — zawołał Williams: — urka flamandzka daleko by była śmielszą. Zresztą, Milord chce koniecznie dziś wieczór zarzucić kotwicę w porcie Maltańskim, a ja utrzymuję że to rzecz do wykonania podobna.
— Kiedy tak, to ją Pan sam musisz wykonać, — odezwał się sternik bynajmniéj niezmięszany; potém poszedłszy na tył statku, rzekł po angielsku do majtków którzy byli w jego szalupie: — Hola! gotujcie się czółu kierować do lądu, powrócimy do Harrach...
I tą razą, słysząc głos dźwięczny i przenikliwy sternika, wyjąwszy różnicę języka, zdawało mi się poznawać mowę człowieka w czarnym kapturze, gdy, w chwili wdzierania się na yacht, krzyknął na swych rozbójników: Nie strzelać! wdzierajcie się na statek!
Williams, widząc że sternik gotował się na serio odpłynąć, rzekł mu aby poczekał jeszcze chwilę, że pójdzie odebrać ostateczne rozkazy od Lorda i zniknął w istocie.
Pozostałem na pomoście, w coraz to bardziéj zwiększającéj się obawie.
Prawda, iż byłem bardzo pewny że poznaję głos i dziwaczny układ zębów tego człowieka lecz niemogłoż to być igraszką przypadku? Co za podobieństwo, aby człowiek raniony i wrzucony w morze, przed tygodniem, był tym samym sternikiem Maltańskim, którego teraz widziałem silnym i zdrowym?
Patrzyłem ciągle bystro w sternika, nieodwracał oczu. Znudzony zapewne tém niemém przyglądaniem się, przystąpił ku mnie, i rzekł śmiało: — Co Pan chcesz takiego odemnie?
— Czy dawno jesteś sternikiem w Malcie? spytałem go.
— Od lat siedmiu, Panie. — I pokazał mi szeroką blachę srebrną, którą na długim łańcuchu, z tegoż samego kruszcu, nosił pod swoja kapotą.
Na téj blasze zobaczyłem z jednéj strony herb angielski, a z drugiéj strony imię Józef Belmont sternik królewski, no 18.
— To Pan jesteś Francuz? — spytałem go po francuzku.
— Tak jest Panie, — odpowiedział mi.
Moje podziwianie do najwyższego doszło stopnia Williams ukazał się znowu na pomoście, i obracając mowę do sternika:
— No, rób jak ci się zdaje, Milord na to zezwala...
— Morze tak się burzyć zaczyna, — rzekł sternik do Wiliamsa, — iż wydam rozkaz moim majtkom, aby porzucili liny i płynęli za nami w niewielkiéj odległości.
W istocie, czołu porzuciwszy linę która go holowała, płynął wraz z yachtem.
Noc nadeszła...
Wedle zwyczaju, Williams oddał w ręce sternika trąbę głosową, znamię dowództwa.
Przepowiednie tego człowieka względem pogody sprawdziły się wkrótce; bo chociaż nowy kierunek w którym płynęliśmy. Niezadługo zapędził nas pod wiatr wiejący od wyspy, a tym sposobem znacznie nas zastanowił, burza wzmagała swą gwałtowność.
Sternik, stojąc przy sterze, wydawał swe rozkazy, z najdoskonalszą spokojnością, i jak powiadał Williams, kierował statkiem z rzadką umiejętnością i biegłością.
Oczekując nim wejdzie księżyc, którego światło miało ułatwić nasze przybicie do lądu, krążyliśmy wtenczas równolegle południowemu wybrzeżu wyspy Malty.
Noc była głęboka.
Lampy igieł magnesowych. pozamykane w swych mosiężnych pudełkach, tworzyły bladą ozankę u stóp wielkiego masztu. Światło to oświecało tylko rudlarza i sternika gdy tymczasem reszta yachtu i jego osady pozostawała pogrążona w ciemności, którą sprzeczność światła tém grubszą jeszcze czyniła.
Tak oświecone ze spodu tą światłością, jak aktorowie rzędem lamp przedscenowych, rysy sternika zdały mi się nosić na sobie dziwny charakter śmiałéj odwagi, podstępu i złośliwości.
Chociaż czas był okropny, chociaż rufę yachtu co chwila zalewały prawie wściekłe bałwany, kiedy nie kiedy widziałem jak sternik zacierał sobie ręce z pewnym gatunkiem dzikiego zadowolenia śmiejąc się dziwnym śmieciłem, który ukazywał jego zęby białe, spiczaste i rzadkie.
Byłaż to radość że nas wyrwie z niezawodnego nieszczęścia?
Byłoż to uczucie zupełnie przeciwne? niewiem tego... lecz w téj chwili zdawało mi się najdoskonaléj poznawać morskiego rozbójnika z którym się passowałem. Ta myśl tak dalece mnie owładnęła, że, pomimo żem sobie postanowił o tém zamilczeć, nie mogłem się wstrzymać aby niespytać Williamsa czy był pewny tego człowieka.
— Tak pewny, jak tylko być można pewnymi. Nasza rada żeglarska, w porcie Maltańskim, wybiera na sterników tylko ludzi doświadczonych... Ten pokazał mi swój patent; jest najzupełniéj podług formy. Zresztą wszystko wykrywa w nim doskonałego żeglarza.... i zaczynam wierzyć, że miał słuszność. Chociaż jesteśmy pod zachroną ziemi, widzisz Pan że jeszcze doznajemy tak mocno gwałtowności wiatru, że ta burza, wzmocniona bardzo szybkiemi prądami, pędzącemi na wybrzeże, mogłaby na nie wyrzucić nasz yacht.
Znajdziesz moję myśl bardzo dziwaczną, rzekłem wahając się do Williamsa, — lecz niekiedy zdaje mi się rozpoznawać w tym sterniku...
— Kogóż takiego, panie?
— Dowódzcę morskich rozbójników, z którym się pasowałem, i który sądziłem że wpadł w morze.
— Tak jest ciemno, iż niemogę widzieć wyrazu pańskiéj twarzy, — odpowiedział Williams, — lecz jestem pewny że się Pan śmiejesz gdy mi to mówisz.
— Mówię najzupełniéj na prawdę. przysięgam ci —
— Ależ pomyśl Pan tylko że to niepodobieństwo; raz jeszcze Panu powtarzam nie wybierają na sterników tylko ludzi bardzo znanych, niemogą opuścić swego stanowiska inaczéj, tylko wtedy gdy muszą holować statki przypływające do wyspy. Pomyśl więc Pan że ten mistik rozbójniczy już stał na kotwicy w zatoce Porquerolles od miesiąca, nim yacht Milorda przybył do wysp Hyerskich... pomyśl więc Pan że... Lecz, — rzekł Williams przerywając sobie mowę i odchodząc, — oto już księżyc wszedł i wydobył się z za chmur; światłość jego posłuży nam dostać się do stanowiska... Wybacz Pan, lecz muszę pójść przygotować kotwice...
Przyczyny, które mi przytoczył Williams, chociaż gruntowne na pozór, nie mogły mnie jednak zupełnie przekonać.
Jednakże, widząc że chwila wylądowania zbliża się i że w istocie, jak twierdzili ludzie doświadczeni; obrót sternika był zarówno przezorny jak biegły, byłem zmuszony zawiesić przynajmniéj me zdanie, gdyż dotąd niemożna było uczynić żadnego wyrzutu człowiekowi którego posądzałem.
Doktor wszedł na pomost, uwiadomił mnie o zdrowiu Folmoutlha i spytał o moje zdrowie. — Świeże powietrze bardzo mi służy, — rzekłem — i rana zdaje mi się mniej bolesną.
— Bogu dzięki, — rzekł; — milord także ma się lepiéj: kontuzya była gwałtowną, lecz skutki jéj krótko trwałe. Tylko co przed chwilą o swojéj już chodził mocy. Sternik miał słuszność, powiedział doktór pokazując na fale; — Patrz Pan jak morze zdaje się uspokajać, w miarę jak się zbliżamy do wyspy...
W istocie, zasłonione od gwałtowności wiatru wysokością prostopadle wybiegłego poza skał, — tworzących południowe wybrzeże Malty, bałwany coraz to bardziéj zaczynały się uspokajać i układać do poziomu.
Niezadługo, księżyc wydobywając się zupełnie z chmur które go zaciemniały, oświecił najdoskonaléj niezmierzony mur ze skał, który rozciągał się przed nami, a którego stopy oblewało morze.
Galiota znajdowała się wtenczas o wystrzał armatni od lądu, wzdłuż którego krążyliśmy; w niewielkiéj od nas odległości, stał czółn sterniczy.
— Niezadługo przybijemy do portu Marsa Siroko? — spytał Williams, który znał rozmaite miejsca w których zarzucano kotwicę.
— Niezadługo tam będziemy. Lecz ponieważ mamy przepływać pomiędzy kamieniami czarnemi i kończyną Wardi, a że ten kanał jest bardzo niebezpieczny z powodu skał podwodnych, jeśli Pan pozwolisz, wezmę ster do rąk moich, — rzekł sternik do Williamsa.
Na skinienie tego ostatniego, szyper opuścił rudel.
Pamiętam dobrze tę scenę, jak gdyby przytrafiła się wczoraj.
Siedziałem na wierzchu kajuty.
Przedemną, Williams, bardzo blisko sternika, który do rąk wziął rudel, badał podobnież jak on igły magnesowéj, wybrzeża, i żagli yachtowych.
Doktór, przechylony, przez okólną poręcz, patrzał na pas piany, jaki pozostawiał za sobą statek w bardzo małéj od nas odległości, widziano czółn sterniczy, który zdawał mi się nieodbywać już tę samę drogę co yacht; to mi się wydało być nadzwyczajném...
Przed nami, i bardzo blisko nas, wznosiła się ogromna massa skał prostopadłych.
Chociaż morze uspokoiło się nieco, jeszcze je wzdymała jednak mocna zawieja, któréj ogromne fale rozbijały się o wybrzeże ze straszliwym hukiem.
Sternik tylko co rozkazał rozwinąć nowy żagiel, zapewne aby zwiększyć szybkość jachtu, gdy krzyk zgrozy rozległ się na przedzie, i posłyszałem te słowa: Cofnąć w tył.... Wpadliśmy na raffy!...
Niewiem w jaki sposób sternik usłuchał tego rozkazu i jak skierował galiotę, lecz w chwili gdy krzyk ten się rozległ, uderzenie przerażające, po któreém nastąpiło długie trzaskanie, zatrzymało nagle bieg yachtu.
Wstrząśnienie tak było mocne, że ja, Williams i dwóch majtków, powaliliśmy się napomost.
— Yacht ugodził o raffę! — krzyknął Williams powstając..... — Przeklęty niech będzie sternik...
Rana moja niedozwalała mi powstać i wyprostować się tak prędko jak on.
Jeszcze leżałem na ziemi, gdy któś szybko przebiegł koło mnie; ciężkie ciało wpadło do morza, i niepostrzegłem więcéj sternika, ani rudla, ani na pomoście...
Wspomniawszy na moje przeczucia, zapominając niebezpieczeństwa na które byliśmy wystawieni, podniosłem się, i o wystrzał z fuzyi od jachtu, postrzegłem czółn-sterniczy, majtkowie jego robili silnie wiosłami, ciążąc ku punktowi czarnemu, otoczonemu pianą, który postrzegałem nie raz przy świetle księżyca.
Był to sternik, który rzucił się wpław, aby się dostać do swego czółna.
Dajcie mi fuzję!... dajcie mi fuzye!... — zawołałem. — Byłem pewny że to on.
W téj chwili, drugie uderzenie yachtu o raffy, obaliło wielki maszt z okropnym łoskotem.
Podczas chwili osłupiałego milczenia, które nastąpiło po tym upadku, usłyszałem te słowa wyrzeczone po francuzku:
Pamiętajcie mistik z Porquerolles!
Był to morski rozbójnik jacht był zgubiony....
Ostatnia scena tego straszliwego dramatu była tak szybką, tak zamieszaną, że wspomnienia moje zaledwie mi ją zdołają przywieść na pamięć, wśród chaosu wzruszeń pospiesznych, przerażających, które następowały po sobie jak uderzenia piorunu podczas nawałnicy.
Za trzeciém i ostatniém uderzeniem, jacht podrzucony ogromnym bałwanem, opadł całym swoim ciężarem na skały kolczysto najeżone.
Już i tak pęknięty, spód jego rozdarł się zupełnie usłyszałem wewnątrz okrętu wodę, wpadającą do jego środka z takim szumem, jak gdyby wpadał do przepaści.
Morze najzupełniéj go ochłonęło! Pomimo rany, z powodu któréj miałem rękę przywiązaną do piersi, chciałem się już rzucić w morze, gdym postrzegł Falmoutha wychodzącego na pomost; opierał się na Williamsie.
W téj chwili, drugi ogromny bałwan, przerzucający się w poprzek yachtu, powalił go zupełnie.
Uczułem się potoczony aż na brzeg statku, potém porwany, ogłuszony, przygnieciony ciężką massą wody, która przebiegła po mnie, grzmiąc jak piorun.
Od téj chwili zupełnie już niewiedziałem co się zeminą działo.
Pamiętałem tylko że długo czułem okropne zaduszenie; dusiłem się, gdym otwierał usta aby odetchnąć; wziewałem w siebie wodę gorzką i ciepławą; bolesne szumiało mi w uszach ogromny ciężar przytłaczał mi oczy, czułem że mdleję...
Czyniłem jednakże rozpaczne wysilenia aby pływać.
Zdało mi się znowu że nagle wolniéj oddycham żem postrzegł niebo, a bliżéj siebie massę skał czerwonawych...
Zdało mi się iż czuję, jak silna ręka unosi mnie za włosy, i że słyszę głos Falmoutha, który do mnie mówił; Teraz już kwita! Bywaj zdrów...
Nieprzypominam sobie nic więcéj, gdyż niezadługo wpadłem w bolesne odrętwienie, po którém nastąpiła najgłębsza nieczułość.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.