Artur (Sue)/Tom III/Rozdział jedenasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Znajduję ten szczątek dziennika, napisany w rok po rozbiciu jachtu Lorda Falmouth u a wybrzeżu Malty.
Gdybym miał najmniejszą pretensję do literackiego popisywania się nie śmiałbym powiedziéć, że stronnice te, skreślone w chwili doznanego wrażenia, malują bardzo naiwnie czarowną naturę w pośród któréj żyłem, przez rok ten cały, śród najmilszego niczém niezajęcia serca.
Istotnie, raj który sobie utworzyłem odrodził się że tak powiem, w mych oczach, ze swym zbytkiem piękności starożytnéj, ze swym pałacem z białego marmuru ozłoconym słońcem, ze swém niebem lazurowém, z zielonością swych drzew pomarańczowych, wyziewających upajające wonie, ze swemi rumiannemi widnokręgami, tak wspaniale okolającemi błękitne wody wybrzeża Azyi Europejskiéj...
Rok ten był może rokiem najszczęśliwszym mego życia. .. gdyż dnie te szybkie i kwieciste niesprawiły mi najmniejszego moralnego cierpienia.
Ani razu, prawie, nieuczułem że mam serce. Ależ niestety! dla czegóż zmysły niezabiły duszy w tém przesileniu? dla czegóż rozkosz niezabiła myśli?
Myśli, téj królewskiéj godności człowieka, jak mówią... lecz która zarazem najokropniejszym, najsmutniejszym jest dla niego darem!
Myśli! téj ognistéj korony, która piecze i wypala czoło na którém promienieje!.....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wedle mego zwyczaju porządkowania wspomnień szczęśliwych, dałem tytuł temu ustępowi: Dni słoneczne.
Ton niedbały, lekki i żartobliwy, który panuje niekiedy w tém piśmie, zdaje mi się przedstawiać szczególniejszy sprzeczność z charakterem ponurym i zgubnym wypadków, których wywołałem pamięć.
Nie wiem co dla mnie przyszłość zachowuje lecz jak mówiłem niegdyś w mych dniach smutku i cierpienia, że trzeba bardziéj niedowierzać samemu sobie niżeli swemu przeznaczeniu, chcę przynajmniéj, kiedyś, odczytując te stronnice, raz jeszcze zobaczyć uśmiechające obrazy, w pośród których żyję teraz tak szczęśliwy.
Piszę to 20 Czerwca 18**, w pałacu Karina, wznoszącym się na wybrzeżu wyspy Kios, w rok blisko po rozbiciu yachtu.
Podczas tego wielkiego niebezpieczeństwa, biedny Henryk ocalił mi życie. Pomimo rany, silnie płynął ku brzegowi. Widząc żem był bliski utonięcia, gdyż mogłem zaledwie władać lewą ręką, Falmnuth jedną ręką mnie pochwycił, a drugą passując się z bawanami, złożył mnie umiérającego na piaszczystém wybrzeżu.
Sity moje wyniszczone zapewne zostały wzruszeniami doznanemi wśród bitwy, raną którą odebrałem, memi rozpacznemi wysileniami podczas rozbicia statku, gdyż długo pozostłem oddany na pastwę gwałtownéj gorączce, z któréj wyleczyły mnie najtroskliwsze starania doktora którego mi Falmouth pozostawił.
Tak niebezpiecznie byłem chory, iż musiano mnie przenieść do Marsa Sirocco, małego miasteczka Maltańskiego, bliskiego wybrzeża przy którém rozbiła się galiota, pozostałem tam aż do zupełnego wyzdrowienia. Skoro mnie maligna opuściła, i mogłem pomówić, doktór uwiadomił mnie o okolicznościach, o których wspomniałem, i oddał mi list od Falmoutha, który dołączam do tego dziennika.
»Zresztą wolę kochany Hrahio, żem cię wyratował od utonięcia, niżeli gdybym cię był poczęstował kulą, lub otrzymał od ciebie podobny upominek przyjaźni.
»Mam nadzieję, że dzielna łaźnia, w któréj skąpałeś się podczas tego rozbicia, zbawiennie skutkować ci będzie na przyszłość, i że cię oswobodzi od przystępów szaleństwa.
»Zamiary moje zmieniły się, lub raczéj znowu stały się tém, czém były zrazu; bardziéj jak kiedykolwiek pragnę dozwolić sobie fantazyi zobaczenia zapalników Kanarysa; lecz żę djabelska złośliwość tego rozbójniczego sternika, który, prędzéj czy późniéj wisieć będzie na szubienicy, zgubiła biedny mój yacht, nająłem statek w Malcie, i wypływam do Hydry.
»Do zobaczenia. Jeśli się zobaczymy kiedyś, mam nadzieję że się dobrze uśmiejemy z tego wszystkiego.”
»P. S. Pozostawiam ci doktora, gdyż powiadają że lekarze maltańscy są niegodziwi. Odda ci list rekomendacyjny, do Lorda Gubernatora wyspy.
»Odeślij mi doktora do Hydry za pierwszą zdarzoną sposobnością, wtedy, gdy go już całkiem potrzebować niebędziesz.“
Jestem teraz tak odrętwiały przez zbytek szczęścia, że zaledwie sobie przypominam jak dokuczliwe żale musiał mi sprawić ten list, tak obojętnie szyderczy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skorom przybył do Malty, widziałem się z Lordem P.., który był dla mnie jak najdoskonaléj uprzejmym. — Kazał czynić jak najstaranniejsze śledztwo aby odkryć mniemanego morskiego rozbójnika. Nędznik ten należał kiedyś istotnie do marynarki angielskiéj, lecz od dwóch lat porzucił już urząd sternika wyspy Malty:
Opis jego osoby został rozesłany po całym archipelagu, gdzie, miano podejrzenia, iż bawił się morskiém rozbójnictwem.
Widziałem u Lorda P** pewnego Margrabiego Justiniani, pochodzącego ze starodawnego i swietnego domu Justinianów Genueńskich który dostarczył Książąt Wenecyi i władców kilku wyspom Greckim.
Margrabia posiadał dość znaczne własności na wyspie Kios, która tylko co świeżo spustoszona była przez Turków.
Mówił mi o pałacu zwanym pałacem Karina, wybudowanym przy końcu szesnastego wieku przez Kardynała Anioła Justiniani. Margrabia przez dług czas wynajmował ten pałac pewnemu Adze. Opisał mi w tak zachwycających kolorach ten gmach i klimat rozkosznéj wyspy, na któréj był położony, iż ten opis złudził mnie najzupełniéj. Proponowałem mu aby popłynąć do Kios, obejrzeć mieszkanie i zwierzyniec do niego należący, i albo nająć, albo zakupić to wszystko, gdyby mi się podobało.
Popłynęliśmy.
Po trzech dniach przeprawy, wylądowaliśmy tutaj.
Wszędzie Turcy pozostawili krwawe ślady swego przechodu; stali garnizonem w zamku Kioskim. Dlatego że byłem Francuzem, i że nasza marynarka i nasi konsulowie na Wschodzie utrzymywali się dzielnie i godnie, wszystko to zapewniało mi najdoskonalsze bezpieczeństwo, w razie, gdybym się namyślił osiąść na wyspie Kios.
Zwiedziłem pałac; podobał mi się; wkrótce stanęła ugoda.
Nazajutrz tłómacz mój stawił przedemną żyda renegata, który mi proponował abym zakupił ze dwanaście pięknych niewolnic greckich, pochodzących z ostatniéj wycieczki Turków do wysp Samos i Lesbos; pomiędzy temi dwunastoma dziewczętami, z których najstarsza nie miała lat dwudziestu, trzy tylko, mówił, były natury delikatnéj i najzupełniéj mogące tylko służyć do przyjemności.
Dziewięć innych, wysokie i silne, chociaż bardzo piękne, mogły pracować, bądź koło ogrodu, bądź wewnątrz domu. Żądał tylko po dwa tysiące plastrów za każdą, (blisko 500 franków.)
Zapewne aby mnie skłonić do prędszego kupna, renegat zwierzył mi się, że niewolnice te targował także reis tunetański, dostawiający kobiety do seraju Beya: lecz, że lubi widziéć aby się dobrze obchodzono z jego niewolnicami daje mi dla tego pierwszeństwo nad rejsem, wiedząc że biedne te istoty musiały by bardzo ucierpiéć podczas przeprawy na szebeku barbaryjskim, który miał je zaprowadzić do Tunisu.
Chciałem widziéć niewolnice.
Cudowny pierwowzór greckiéj piękności, od najdalszéj starożytności tak się przechował czysty w téj krainie uprzywilejowanéj że pomiędzy temi dwunastoma kobiétami, stanu i natury tak odmiennéj, niebyło ani jednéj, któraby nie była przyjemną lub ładną, lecz trzy z pomiędzy nich nadewszystko były najrzadszéj i najdoskonalszéj piękności.
Po skończonym targu, kupiłem wszystkie dwanaście kobiét; prócz tego, renegat ustąpił mi, jako odbijającą sprzeczność, dwóch karłów murzynie w dość malowniczo-potwornych; i posłałem to wszystko do pałacu Karina pod dozorem mego tłómacza i staréj Cypriotki, którą żyd zalecił mi jako wyborną ochmistrzynię.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To nagłe postanowienie zamieszkania na wyspie Kios, i życia po próżniacku w zapomnieniu wszystkiego i wszystkich, natchnione we mnie zostało przed rokiem dokuczliwém wspomnieniem straszliwych zmartwień których doznałem.
Po zerwaniu mych stosunków z Falmouthem, tak niegodnie przezemnie wyzwanym na pojedynek, uznając się być nie zdolnym uczuwać, i niegodnym wzbudzać, uczuć szlachetnych. ponieważ zawsze szukałem wynaleść w nich najnędzniejsze powody, sądziłem że życie materyalne nie będzie mi przedstawiać ani tychże samych obaw, ani tychże samych wątpliwości...
Cóż mnie dotąd czyniło tak nieszczęśliwym? Niebyłaż to obawa uchodzić za dudka uczuć których doznawałem? bojaźń kochania nie prawdziwie? To też, skupiając na przyszłość cało moje życie w uwielbieniu rzeczywistości, cóż mogłem narażać na niebezpieczeństwo?
Natura jest tak bogata, tak płodna, tak niewyczerpana, że moje uwielbienie jeszcze musiało być niższém od cudów których Twórca dla nas nieszczędzi.
Cóż by teraz było pastwą dla mego niedowierzania?
Woń pięknego kwiatu niezwodzi, przepych wspaniałego kraj-obrazu niezwodzi... wykwintna piękność kształtów niezwodzi; a potém jakiż interes, jakąż myśl ukrytą można przypisywać kwiatowi który uwania powietrze? ptaszkowi który śpiewa? wiatrowi który szemrze śród listków? morzu, które oblewa wybrzeże? słowem, naturze, która rozjawia tyle skarbów, tyle barw, tyle melodyj, tyle woni?
Zapewne sam jeden pozostanę aby się cieszyć temi wszystkiemi cudami, rzekłem sobie; lecz wyznani, że samotność mi się podoba. Mam w sobie głębokie uczucie piękności materyalnej, które zastąpić może zdoła wiarę w piękność moralną, któréj zapewne pojąć nie mogę.
Widok bogatéj natury, pięknego konia, pięknego psa, pięknego kwiatu, pięknéj kobiéty, pięknego nieba, zawsze mnie wprawiał w jakiś gatunek zachwycenia; a chociaż na nieszczęście zbywa mi na wierze religijnéj, na widok wspaniałości natury, czułem zawsze w sobie wdzięczność niewysłowioną i głęboką dla nieznanéj potęgi, która obsypuje nas temi skarbami.
Żałując zdolności których jestem pozbawiony, mówiłem, chcę przynajmniéj korzystać z tych które mi pozostają; a że niezdołam być szczęśliwy duszą, niechaj więc będę szczęśliwy za pomocą oczów i zmysłów.
I nieomyliłem się, bo nigdy nie kosztowałem doskonalszéj szczęśliwości.
Fahlmouth był najlepszym, najszlachetniejszym z ludzi, wiem o tém... Zawsze będę w rozpaczy żem tak z nim postąpił. Lecz gdy porównywam moje życie, teraz tak zupełnie szczęśliwe z przyszłością pracowitą i polityczną, którą Henryk malował mi w tak świetnych kolorach; zaprawdę, mogeż czego innego żałować jeśli nie przyjaźni, którą tak szalenie utraciłem przez moje straszliwe podejrzenia?
I zresztą, Henryk miał słuszność, nieczynność była dla mnie fatalną; rozkosznie się też zajmowałem tutaj otaczaniem się obrazami żyjącemi, na których co chwila zatrzymuję moje spojrzenia; potrzeba mi było czasu, starań, zgłębiali nawet, aby dokazać, otoczyć się, tak jak się otoczyłem, wszystkiemi cudami natury, aby zgromadzić wszystkie rozpierzchłe bogactwa, które napotkałem w tym Edenie.
Mędrcy powiedzą że podobne szczęścia są dzieciństwami, i dlatego też właśnie są szczęściami.
Szczęścia poważne, niemateryalne, jak je nazywają, mają zawsze jutro, są znikome; lecz tysiące drobnych radości które umie zawsze znaleść w swych marzeniach charakter ciągle młody, chociaż ulotne, lekkie i ruchome, są zawsze odradzającemi się, gdyż wyobraźnia co ich dostarcza, jest niewyczerpaną.
A potém teraz, kiedym sobie utworzył zachwycające nałogi niezależności od niczego, życie światowe ze swojemi przykremi wymaganiami, zdaje mi się być pewnym rodzajem Konfraterni, którego reguły zdają mi się być równie surowemi jak reguły zakonu trapistów.
Bo nieniem czybym niewolał chodzić sobie wygodnie w obszernéj chociaż grubéj siermiędze, niżeli być uwięziony w ciasnych chociaż eleganckich sukniach; oddychać czystém i świeżém powietrzem ogrodu który bym uprawiał, niżeli dusić się na wieczorach lub balach; klęczyć przez czas modlitwy, niżeli stać na nogach przez całą noc na jakiéj zabawie; słowem, niewielu czybym niewolał rozważającego milczenia klasztornego, niżeli szczebiotanie salonowe, i czy bym niepowiedział z równąż bezinteresownością — Bracie trzeba umrzeć, — reguły zakonnej, niżeli — Bracie trzeba się bawić, reguły światowéj.
Jedna tylko rzecz mnie dziwi, to jest, żem tak długo niedowiedział się gdzie się znajduje prawdziwe szczęście.
To jest być sam jeden aby je kosztować na téj wyspie czarodziejskiéj.
Gdy wspomnę na życie uciążliwe a jednakże ograniczone, nieznane i nędzne, którém większa część ludzi zmusza się żyć przez nawyknienie po miastach smrodliwych, pod klimatem dżdżystym, prawie zupełnie pozbawionym słońca, kwiatów, woni, wśród pokolenia wycedzonego, brzydkiego i nędznego, kiedyby mogła żyć podobnie jak ja bez przymusu, i jako pan samowładny, pomiędzy przepychowemi rozkoszami natury, w klimacie zachwycającym i cudnym...
lękam się niekiedy aby nagle nienatłoczono się do mego raju.
Codziennie też cieszę się z mego postanowienia; pełność szczęścia wylewa się niejako z mego serca, najokrutniejsze moje wspomnienia zacierają się, dusza moja jest odrętwiona w szczęśliwości tak upajającéj, że sama nawet przeszłość, niegdyś tak dręcząca, staje mi się teraz obojętną.
Heleno, Małgorzato, Falmouthcie... wasze wspomnienie zjawia mi się już tylko blade, dalekie... przyćmione...
Pytam sam siebie jak mogłem tyle wycierpieć dla was i przez was.
Lecz cóż słyszę pod memi oknami?... Jest to dźwięk albańskiéj lutni Dafny, która zaprasza Noemi i Anastazyę aby tańczyły romajkę...
Niechaj opis tego co mnie otacza, niechaj uśmiéchający obraz tego co mam przed oczyma, podczas gdy to piszę tutaj w Kios, w pałacu Karina, pozostanie na tych arkuszach nieznanych, jako wierny obraz powabnéj rzeczywistości...
Te szczegóły wydałyby się zapewne drobnostkowe każdemu innemu a nie mnie; lecz ja chcę portretu, i portretu pędzla Holbeina, jeśli podobna, widzianego i malowanego przez szkło powiększające z najskrupulatniejszą wiernością; bo jeśli kiedykolwiek będę musiał żałować tego czasu najszczęśliwszego w mojém życiu, każdy rys, nabędzie dla mnie nieoszacowanéj ceny.