As (Dygasiński)/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł As
Redaktor Władysław Woltert
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1927
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
Mieszkanie pana doktora. — Kot w oknie. — Wint z dziadem. — Kolacja i przygoda kota. — Co myśleć o psie, który się wałęsa po nocy? — Z igły widły. — Przed stajnią pocztową. — Ucieczka z Mączyna. — Sterty zboża w polu. — Były dzierżawca folwarku. — W chacie i za chatą. — Z życia jedyna ucieczka — śmierć.

Wlokąc za sobą okulawiałą nogę, jak żołnierz ranny, uchodzący z pola bitwy, puścił się wyżeł przez rynek i dotarł do siedziby lekarza. Była to ustroń spokojna, starannie sztachetami ogrodzona od rynku i innych domostw w miasteczku. Żaden czworonóg nie mógł tutaj wtargnąć, a jeśli to przypadkiem nierozważnie uczynił, w całym domu obwoływano natychmiast pospolite ruszenie: kto żył, porywał w rękę oręż, jaki się nadarzył, i zapamiętale uderzano na wroga. Kucharka Regina, służący Władek i wielce krzykliwa, choć maleńka, suczka Muszka, były to siły armji czynnej, pozostającej w tym domu ciągle na stopie wojennej. Atoli w nadzwyczajnych wypadkach sam pan doktor stawał na czele armji, jeżeli, naprzykład, trzoda chlewna, hurmem powracająca z pastwiska, wdarła się przez powyłamywane tu i owdzie sztachety i zuchwale rozpuściła zagony. Wroga bito, wypędzano, sztachety łatano; świnie zawsze właziły.
Głównym powodem takiej niesłychanej w miasteczku dbałości o nietykalność dziedzińca były najprzód kwiaty, bardzo troskliwie uprawiane przez panią doktorową, następnie gospodarstwo jej — istne oko w głowie — składające się z trzech kur i koguta, dwóch kaczek i tłuściutkiego, różowo-białej barwy prosiaczka. Zarówno kwiaty, jak i te zwierzęta wymagały spokoju, którego zapewnienie było bardzo trudne wobec niezmiernie surowych obyczajów rogacizny i nierogacizny w Mączynie. No, ale obecnie z powodu zimy i już dziewiątej godziny wieczorem czujność domowników okazywała się zbyteczną i przybycie tutaj Asa nie zwróciło niczyjej uwagi. Był on w tej siedzibie bezpieczny, jak w twierdzy, ponieważ psy miejskie pamiętne, że tutaj już nieraz odebrały basy, zawsze zdaleka obchodziły dom pana doktora i z trwogą nań spozierały.
As, przybywszy tu z chorą łapą, poszedł prosto na ganek i tam pod ławeczką dokonał zapomocą języka pierwszych lekarskich opatrunków, niezbędnie wymaganych podług psich wyobrażeń o medycynie i chirurgji. Z okien mieszkania pana doktora połyskiwało światło, które pięknie padało na śnieg i tak jakoś przyjemnie przemawiało do przekonania wyżła, że tam wewnątrz domu musi być ciepło, bardzo dobrze. Blask, odbity na śniegu, pociągał go magnetycznie. Nie mógł się oprzeć temu pociągowi, powstał, stanął naprzeciwko okna i patrzył, co się w mieszkaniu dzieje. Widział on tam stół, nakryty białym obrusem, talerze, obok talerzy — noże, widelce, na środku stołu — koszyczek z chlebem i bieluchnem ciastem. Opodal w kącie na małym stoliczku stał samowar, kurzący się kłębami pary. Jednym rzutem oka pies ogarnął cały ten przemawiający do duszy widok i jeszcze lepiej przybliżył się do okna: „Ze wszystkiego widać, że ludzie mają tu zamiar używać darów bożych; niechże ja na to zbliska popatrzę...“
Nasz pies nie widział tego, że przy samym oknie, na stoliku i między kobiecemi robótkami pani domu, przycupnąwszy, nawpół drzemał kot i przymrużonemi oczyma rzucał spojrzenia na krzątanie się ludzi i przygotowywanie wieczerzy. Ucho kocie, baczne na wszelkie szmery, posłyszało widać odgłos ruchów psa za oknem. Kizia odwrócił się, spojrzał w okno i w blasku światła księżycowego spostrzegł czarnego psa na białym śniegu. Widocznie mocno się tem zaniepokoił, gdyż nieustannie już w tę stronę wzrok zwracał. Pies przysiadł na ogonie, ciekawie wpatrywał się w okno, zrazu jednakże kota wcale nie widział.
U pana doktora był wint. W drugim pokoju, dokoła zielonego stolika, siedzieli partnerzy: aptekarz, pan Tomasz, nauczyciel z pałacu, i gospodarz — jedyni ludzie, którzy w Mączynie i całej okolicy Mączyna uprawiali sztukę gry w winta, gdy tymczasem ogół graczy oddawał się preferansowi. Grali z dziadem i z przykupką, a spierali się bardzo głośno, namiętnie, ponieważ aptekarz strzelał nadzwyczajne bąki, oburzające w najwyższym stopniu jego współgraczy.
— Niedosyć, że przegrywam, jeszcze mi wymyślają!... — mówił właśnie, żaląc się, zgoryczony farmaceuta, kiedy weszła pani doktorowa i zażegnała żwawy spór, uprzejmie zapraszając wszystkich do wieczerzy.
Zasapani, zadyszani w uniesieniu, powstali od zielonego stolika i skwapliwie zdążali teraz do białego; ale po drodze nie zaniedbywali i tak kłótni, dopóki każdy z nich nie połknął kieliszka wódki i nie zajął miejsca.
Dla Asa otwarł się w tej chwili bardzo ponętny widok, gdy przez szybę ujrzał na jednym półmisku dymiące się ciepłą parą pieczone mięso, na drugim — sypkie kartofle. To go mimowolnie pociągnęło ku oknu. Ruch taki kot wziął widocznie za rozpoczęcie kroków nieprzyjacielskich; gdyż powstał, wygiął się w kabłąk i świecące oczy utkwił we wrogu swego rodzaju. Wyżeł miał teraz przed sobą kota i półmiski; kot go niecierpliwił, drażnił, półmiski — mile wabiły. Zbliżył się jeszcze bardziej do okna, może nawet warknął półgłosem. Wówczas kot nie zdołał już dotrzymać placu, odsadził się, jak mógł najlepiej, i jednym susem ze stoliczka pod oknem skoczył na stół biesiadników. Zapewne wskutek przestrachu źle skok swój wymierzył i padł prosto w talerz, stojący przed aptekarzem, grzęznąc w kartoflach, oblanych sosem. Pan aptekarz wtedy właśnie operował widelcem i jakoś, chcąc nie chcąc, kolnął nim kota, który, tem jeszcze bardziej przestraszony, z talerza skoczył na ramię aptekarza, a potem poszedł dalej. Zdarzenie takie dostarczyło wątku do rozmowy przez czas dłuższy o tem, co mogło skłonić zwykle bardzo spokojnego kotka do czynu, prawie nie dającego się objaśnić.
Po skończonej wieczerzy winciarze opuszczali gościnne progi, a pan doktor z właściwą sobie uprzejmością odprowadzał ich do sieni, gdzie nie omieszkano jeszcze wyrzekać na brak czwartego partnera i na konieczność grywania z dziadem: — „Czysty rozbój“. — Ale za odemknięciem drzwi od ganku, do sieni wcisnął się As, jakiś zbiedzony, drżący, pokorny. Każdy z obecnych tutaj dobrze znał tego psa, przeto dał się słyszeć najprzód okrzyk zdziwienia: — „As! As!“ — a potem napoczekaniu otwarto pole domysłom, co to znaczy, że wyżeł pałacowy o tak niezwykłej porze zjawił się w miasteczku — u drzwi doktora mianowicie. Błąkanie się Asa w nocy poza obrębem pałacu nauczyciel przypisywał indywidualnym popędom jakimś, a przytem brakowi domowej dyscypliny.
Człowieka żyłka wintowa wyciąga z domu, psa — inna żyłka.
Jednakże lekarz i aptekarz, mający zwykle do czynienia z wadliwemi organizmami, wpadli na domysł choroby, zwanej wścieklizną.
Pies z porządnego domu nie wałęsa się po nocy bez ale: — bezwarunkowo stan nienormalny.
Chociaż As zdradzał przygnębienie tylko i pokorę, jednak na wszelki wypadek wypędzono go za drzwi, zwłaszcza, że nosił na sobie krwawe ślady niedawnej walki, a przytem widok obcego psa w domu bardzo niepokoił i rozdrażniał Muszkę.
Aptekarz, który od południa grał w winta i obawiał się wymówek żony, wróciwszy teraz do domu, rzekł zaraz na wstępie:
— Mamy w mieście psa wściekłego!
Słowa te tak przeraziły panią aptekarzową, że zapomniała odrazu o wyrzutach i myślała tylko o niebezpieczeństwie, na jakie się mąż jej narażał, wracając do domu. Wystarczało to już najzupełniej, ażeby cały Mączyn miał się nazajutrz na ostrożności przed psem wściekłym. Rano bowiem pani aptekarzowa rzekła do wychodzącej z domu służącej:
— A strzeż się tam, bo w mieście jest pies wściekły!
Poszło to zaraz w obieg. Różni mieszkańcy Mączyna przypominali sobie czem prędzej, że wczoraj z wieczora słychać było w mieście ogromną psią wrzawę, powodem której, jak się pokazuje, był pies wściekły. O niczem innem nie mówiono już w miasteczku, tylko o tem jednem, że wczoraj psy gryzły się z psem wściekłym. Ktokolwiek posiadał psa przy domu, oglądał go dzisiaj troskliwie i odosabniał, jeżeli się okazała najmniejsza ranka. Nawet i ów wielki pies rzeźnicki poszedł pod zamknięcie, ponieważ mu na grzbiecie sierść oblazła wskutek oblania przez Żydówkę wrzącą wodą. Do dziewiątego dnia miały pokutować te psy pozamykane.
Kiedy pan doktor rano wyszedł z domu w celu odwiedzenia chorych, cały Mączyn tak mu się przedstawił, jakgdyby tu oczekiwano napadu Tatarów, a w ustach każdego był „pies wściekły“. Zastanowiło go to i wstąpił do apteki, ponieważ w aptece zawsze się dowiedzieć można czegoś pewniejszego. Teraz już do pana aptekarza nieustannie powracały jego własne słowa, wyrzeczone wczoraj w nocy do żony: — „Mamy w mieście psa wściekłego!“ — Każdy przychodzący do apteki po olejek powtarzał: — „pies wściekły“ — i aptekarz mniemał, że otrzymuje coraz to nową wiadomość, a tu mu odnoszono tylko jego własne słowa.
Doktor i aptekarz odrazu zgodzili się na to, że As, który wczoraj za otwarciem drzwi wpadł do sieni, był istotnie psem wściekłym i, Bóg wie, ilu ludzi, zwierząt do tego czasu mógł już pogryźć. Jednocześnie też, ze względu na bieżące niebezpieczeństwo, postanowiono dzisiaj wieczorem nie grać w winta.
Uczeń aptekarski, którego ta rozmowa zaciekawiała w najwyższym stopniu, powtórzył ją przybyłemu wkrótce potem po lekarstwo na zęby organiście. Ponieważ organista miał uszy pozatykane watą, słyszał więc tylko wyrazy: „doktor, aptekarz, pies wściekły“, a ich uzwiązkowanie sam sobie już w głowie urobił: — „Pies wściekły pokąsał doktora i aptekarza“. Ludzie oczekiwali pożądliwie skutków pobytu psa wściekłego w Mączynie, skwapliwie więc przyjęli taką wiadomość. Wszelkie powody trwogi już były ustały, a jeszcze byli tacy, którzy ciągle wierzyli, że pies wściekły rzeczywiście pokąsał lekarza i aptekarza.
Tymczasem As, wyrzucony za drzwi z sieni doktora, udał się teraz w sąsiedztwo, przed stajnię pocztową, gdzie wielka obfitość wyrzucanej z pod koni mierzwy obiecywała mu dobre legowisko, zabezpieczające od wpływów nocnego zimna. Zakopał on się tutaj po uszy i po doznanych licznych wrażeniach, a zapewne także wskutek osłabienia, zasnął snem twardym. Szeroko już mówiono o nim na mieście, a on, ile razy otworzył oczy i spojrzał na świat jasny, ciągle uczuwał w członkach jakieś rozluźnienie, omdlałość, potrzebę dłuższego wypoczynku. Zamykał oczy, znowu je otwierał, znowu zamykał: widocznie pragnął przez sen wynagrodzić sobie utratę sił, odzyskać krzepkość utraconą a tak potrzebną do zapasów z życiem.
Było już prawie południe, kiedy ze stajni poczęto wyrzucać nawóz w dwie pary rąk i zwalać go właśnie na tę kupę, gdzie zagrzebany pies wypoczywał. Musu nieraz trzeba, ażeby opuścić pościel, wygrzaną ciepłem swego ciała. Coraz to nowe pokłady spadały z wideł parobków i przytłaczały rozespanego wyżła; nareszcie poczuł, że już ledwie może oddychać. Porwał się z przerażeniem i, zebrawszy wszystkie siły, wyskoczył nagle z kupy mierzwy ku nadzwyczajnemu przestrachowi parobków, porządkujących stajnię: szeroko na ten widok rozwarli usta, wytrzeszczyli oczy i przez jakiś czas stali nieruchomi z widłami w rękach. Opamiętali się jednak, bo przecież słyszeli już byli coś o przebywaniu w mieście psa wściekłego. Raźno więc poskoczyli za zmykającym Asem, puszczając na miasto przeraźliwe okrzyki: — „Pies wściekły! Pies wściekły!“
Wołanie to sprawiło nadzwyczajny skutek: kto tylko był na rynku, usiłował się gdzie bądź schronić i wystraszone Żydówki przewracały się z wrzaskiem, a wyżeł gnał, jak szalony. Pouciekały też przekupki z kramów, między któremi As przebiegał, i gdy mu się nastręczył kosz, napełniony rybami suszonemi, twardemi, jak deski, mimochodem pochwycił jedną w zęby i uniósł. Już wypadł za miasteczko, kiedy dopiero jaki taki, uzbrojony drągiem, puszczał się za nim w pogoń z ogromnym wrzaskiem. W niejakiem oddaleniu od Mączyna widniał folwark: liczne sterty zboża, ustawione dokoła budynków gospodarskich. Zwierz dziki, gdy go ludzie prześladują, uchodzi do boru, pies — właśnie do ludzkiego domu. Ha, kto wie, może gdzieś i są dobrzy ludzie! Przecież dobroć jest wytworem człowieka...
Niedługo trwała pogoń mieszkańców Mączyna. Bóg miłosierny dał prześladowanym istotom dzielne nogi i to potężne uczucie strachu, które w razie potrzeby przypina do nóg skrzydła. Dobrze się stało, że As w popłochu takim miał jednak należytą przytomność umysłu i na wychodnem z miasta zaopatrzył się w suszoną rybę, której nie popuścił podczas ucieczki.
Zbliżając się teraz do folwarku, zwolnił biegu, spojrzał poza siebie, a gdy już nie spostrzegł ani znaku prześladowania, zadarł do góry ogon i swobodnie zmierzał ku najbliższej stercie zboża. Ah, jak dobrze mieć suchy kawałek chleba i móc go zgryźć spokojnie, nie czując na karku żadnego nieprzyjaciela! Przyjaciół w takich razach również się nie pożąda.
Wpił się zębami w swój bardzo twardy kąsek i od czasu do czasu odłupywał jakąś trzaskę. Spracował szczęki, a niedawno przedtem — nogi; niebo też jakoś poczerniało, groziło słotą, zachodni wicher rozgarniał po niem chmury. Wszystko to nie zachęcało psa bynajmniej do szukania wiatru po świecie: jął się więc pracy, rozgrzebał słomę pod stertą i urobił sobie wcale wygodne gniazdo. Przez pewien czas posyłał w pola markotne spojrzenia, potem zaczął coraz częściej poziewać, zwinął się w kłębek, zestawił nos z ogonem i zasnął w poczuciu zupełnego bezpieczeństwa.
Folwark, na którym As obecnie przebywał, należał do hrabiego z Mączyna, a przez kilka lat zrzędu trzymał go w dzierżawie za tanie pieniądze jeden z bogatych chłopów miejscowych. W tym bieżącym roku pan hrabia odebrał majątek na siebie i zaprowadził tu gospodarstwo na własną rękę. Urodzaje były ogromne: już sam owies, złożony w stertach, obiecywał co najmniej trzykroć większe korzyści właścicielowi, aniżeli wynosił dotychczasowy dochód z dzierżawy. To też były dzierżawca nienawistnem okiem spoglądał na te obfite plony, które byłyby mu kieszeń porządnie napełniły pieniędzmi, gdyby się i w tym roku utrzymał przy dzierżawie folwarku. O, bardzo niedobre myśli przechodziły przez głowę chłopa! Już on nieraz wystawał pod temi stertami, obliczał sobie na pieniądze ich zawartość i zawsze odchodził stąd, mając duszę pełną goryczy. Spać mu nie dawała myśl, ile on to mógłby był zarobić, a nie zarobił!...
Dzisiaj, kiedy oto dąć zaczął silny jesienno-zimowy wicher, a świat się zamroczył straszliwą zawieją śnieżną, chłop coraz to wychodził z chałupy i zpodełba wpatrywał się czegoś w tę zawieruchę, kostrzewiącą strzechy, świszczącą, skrzypiącą, huczącą, jakgdyby się ziemia załamywała. Z wieczora wszystko, co żyło, uchodziło pod dach skwapliwie, tylko on wymknął się cichaczem, nacisnął czapkę na uszy i z rękoma w kieszeniach, chyłkiem po mroczku, dążył ku owym stertom, na które wicher zdawał się teraz wywierać całą swą wściekłość, wyszarpując je garściami.
Były dzierżawca folwarku niedługo tutaj bawił. Jakby ponura mara, wichrem zagnana w to ustronie, przesunął się popod stertami i potem najkrótszą drogą co tchu wracał do domu. Widać, że mu chodziło o nakrycie tajemnicą tej wyprawy.
Gdy przybył do chaty, usiadł spokojnie na ławie, zakurzył sobie fajkę i z uroczystością patrjarchy rodziny spoglądał na igraszki wnuczęcia, które u stóp jego czołgało się na czworakach. Któżby powiedział, że ten człowiek przed chwilą podpalił sterty z dworskiem zbożem?...
— Hej, panie ojcze, w stertach dworskich gore! — rzekł syn, chłop już przeszło trzydziestoletni, który właśnie skądś powrócił i z progu chaty temi słowy powitał ojca, przeszywając go jednocześnie przenikliwym wzrokiem.
— Bóg ich karze widać za moją krzywdę! — odpowiedział stary i podźwignął się z ławy, ażeby wyjrzeć przez okno.
— Pan Bóg Bogiem, a ludzie ludźmi! — mruknął syn, zbliżając się także do okna.
Niebo zaogniło się straszną łuną, której światło oblało w tej chwili ponurą twarz starca i rozwidniło całą izbę. Miljony iskier, gnanych wichrem szalonym, przelatywały po powietrzu na wszystkie strony, a tu i owdzie, jak rakieta, widniała uniesiona wgórę płonąca garść słomy.
— Jezus, Marja, Józefie święty, ratujcie! — zawołała, wbiegając do izby, zdyszana synowa starego chłopa. Porwała na ręce dziecko i uklękła co tchu przed obrazem Matki Boskiej, na głos odmawiała pacierz.
As leżał pod pierwszą od pola stertą, zasłoniony jednak przed wiatrem całą jej masą; naprzeciwko swego legowiska miał drugą stertę, a dalej — cały szereg stert, tworzących jakgdyby ulicę. Podmuchy zimnego wiatru wpadały niekiedy i do psiego gniazda, prósząc w nie wilgotnym śniegiem; tem głębiej wkopywał się wyżeł w słomę. Nagle z tej pierwszej sterty buchnęły płomienie, w oka mgnieniu ogarnęły ją całą i z nadzwyczajną szybkością rzuciły most ognisty na stertę przeciwną, liżąc językami i boki stert sąsiednich. Fale dymu, zmieszanego z rozżarzoną perzyną, niespodziewanie wtargnęły do zacisza Asa. Porwał się, piorunem poskoczył w stronę pola; ale właśnie stamtąd powiał głównie war ognia i ćma dymu: tu się utworzył już szaniec ze zwalonej wichrem i z sykiem płonącej słomy. Zawrócił i rzucił się w ową ulicę stert, przez którą w piekielnym pochodzie ciągnął prąd pożaru. As chciał z nim pędzić, znaleźć sobie wyjście. Niestety, wyjście było tylko jedno — stracić życie!
Uwikłany w tyle życiowych dramatów, przeszedłszy tyle przygód, As zginął nareszcie: wcześniej czy później, zawsze go to oczekiwało.


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.