Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

To wywoływanie obrazów wielkiego szczęścia jego młodości przyprawiło księdza Moureta o lekką gorączkę. Nie czuł już zimna. Wypuścił z rąk szczypce, zbliżył się do łóżka, jakby się miał położyć, i znów odszedł, oparł czoło na szybie i patrzył w noc, nie widząc. Czyż był chory, że doznawał takiej ociężałości członków, podczas kiedy krew paliła mu się w żyłach? W seminaryum po dwakroć miał podobne osłabienia, rodzaj fizycznego niepokoju, przy którym czuł się bardzo nieszczęśliwym; raz nawet położył się do łóżka w silnej gorączce, mówiąc od rzeczy. Przypomniał sobie młodą dziewczynę opętaną, o której brat Archangiasz opowiadał, że wyleczył ją znakiem krzyża, gdy raz padła sztywna przed nim. To przywiodło mu na myśl egzorcyzmy duchowne, polecone mu dawniej przez jednego z jego przełożonych: modlitwa, spowiedź generalna, częsta komunia, wybór mądrego spowiednika, któryby miał wielki wpływ na umysł swego penitenta. I bez związku z tem, nagle, ku wielkiemu zdziwieniu, ujrzał w głębi swej pamięci okrągłą postać jednego ze swych dawnych przyjaciół, syna chłopa, który, mając osiem lat, był chłopakiem kościelnym, a został umieszczony w seminaryum kosztem opiekującej się nim damy. Śmiał on się ciągle, cieszył się naiwnie naprzód z drobnych korzyści rzemiosła: tysiąc dwieście franków pensyi, probostwo wśród ogrodu, podarunki, obiady w sąsiedztwie, drobne dochody przy ślubach, chrzcinach, pogrzebach. Ten musiał być zapewne szczęśliwym na swem probostwie. Melancholijna żałość, jaką mu przyniosło to wspomnienie, zadziwiła księdza ogromnie. Czyż on nie był także szczęśliwy? At po dziś dzień niczego nie żałował, niczego nie pragnął, niczego nie zazdrościł. I nawet w tej chwili zastanawiał się nad sobą i nie znajdował żadnego powodu do goryczy. Był, jak sądził, takim, jak w pierwszych czasach swego dyakonatu, kiedy obowiązek czytania brewiarza w godzinach oznaczonych, zapełniał jego dni ciągłą modlitwą. Od owej epoki, tygodnie, miesiące, lata płynęły, a on nie znalazł chwili czasu na jedną bodaj złą myśl. Wątpliwości nie trapiły go wcale; korzył się wobec tajemnic, których nie mógł zrozumieć, czynił chętnie ofiarę ze swego rozumu, którym gardził. Po wyjściu z seminaryum, z radością zauważył, że jest obcym między innymi ludźmi, że nie chodzi już tak, jak oni, że inaczej nosi głowę, że ma ruchy, wyrażenia, uczucia, istoty odrębnej. Czuł się skobieconym, zbliżonym do anioła, oczyszczonym ze swej płci, z woni męzkości. Był prawie dumny z tego, że nie należy już do gatunku, że jest wychowany dla Boga, wyczyszczony starannie z brudów ludzkich przez chów zazdrosny. Zdawało mu się także, że przebywał lata w świętościach, które przeniknęły jego ciało jakby początkiem beatyfikacyi. Niektóre z jego organów zanikając zwolna, zniszczały; jego członki, jego mózg, zubożyły się w materyę, napełniły się duszą, powietrzem subtelnem, które go niekiedy upajało aż do oszołomienia, jak gdyby nagle ziemia z pod nóg mu się usunęła. Zdradzał obawę, niewiadomość, łagodność dziewczyny trzymanej w klasztorze. Mówił czasem uśmiechając się, że jego życie jest przedłużeniem jego dzieciństwa, wyobrażając sobie, że pozostał małym chłopcem, z temi samemi wrażeniami, pojęciami, sądami; i tak w szóstym roku życia znał Boga tyleż co w dwudziestym piątym; modląc się, podobnie głos zmieniał; dziecinną czuł uciechę, gdy ręce złożył zupełnie prawidłowo. Świat wydawał mu się podobnym do świata widzianego niegdyś, kiedy matka prowadziła go za rękę. Urodził się księdzem i wyrósł jako ksiądz. Kiedy mu się zdarzało zdradzić wobec Teuse grubą nieznajomość życia, patrzyła mu w oczy zdumiona, mówiąc z dziwnym uśmiechem „że niedaremnie był bratem panny Dezyderyi.“ W swojem istnieniu, przypominał sobie tylko jedno wstrząśnienie pełne wstydu. Było to podczas ostatnich sześciu miesięcy w seminaryum, między dyakonatem a kapłaństwem. Kazano mu przeczytać dzieło księdza Craisaon, zwierzchnika wielkiego seminaryum w Walencyi: „De rebus venereis ad usum cenfessariorum“. Wyszedł z tego czytania przerażony, spłakany. Ta uczona kazuistyka występku, rozpościerająca przed nim szkaradę człowieka, zstępująca aż do najpotworniejszych wypadków namiętności przeciwnych naturze, gwałciła brutalnie dziewiczość jego ciała i umysłu. Był zbrukany na zawsze jak panna, poddana nagle gwałtowi miłości. I nieustannie powracał do tego kwestyonaryusza hańby wiele razy się spowiadał. Jeśli wobec ciemnych dogmatów, obowiązków kapłaństwa, zaniku wolnej woli pozostawał pogodnym, szczęśliwym, iż jest tylko dziecięciem Boga, to jednak dotykając się tych brudów ulegał mimowoli jakiemuś cielesnemu wstrząśnieniu, miał świadomość i poczucie plamy niestartej, która mogła kiedyś się rozszerzyć i okryć go błotem.
Księżyc wschodził z za Garrigues. Ksiądz Mouret, palony coraz silniejszą gorączką, otworzył okno, oparł się łokciami, aby wystawić twarz na świeży powiew nocy. Nie wiedział już dokładnie, kiedy się zaczęło niedomaganie to. Pamiętał jednak, że rano, odprawiając mszę, był bardzo spokojny, bardzo wywczasowany. Musiało to się stać później, może podczas tego długiego chodzenia po słońcu, albo gdy dreszcze go przebiegały pod drzewami Paradou, a może w zaduchu kurników Dezyderyi. I przeżywał dzień na nowo.
Naprzeciw rozległa płaszczyzna rozciągała się bardziej tragiczna przy nieszczerej bladości księżyca. Drzewa oliwne, migdałowe, drzewa płonne, stanowiły pośród chaosu wielkich skał, szare plamy, aż do ciemnej linii pagórków na widnokręgu. Były tam szerokie smugi cienia, pogarbione grzbiety gór, płaty krwawe ziemi, w których zdawały się przeglądać czerwone gwiazdy, kredowe białości podobne do rozrzuconej kobiecej szaty odsłaniającej ciało zanurzone w ciemnościach, uśpione w zagłębieniach gruntów. W nocy ta wieś gorąca dyszała szczególniejszem rozpasaniem namiętności. Spała odkryta, rozmamana, wykręcona, z osłonkami rozstawionymi, podczas gdy wielkie, ciepłe westchnienia ziały z alej, wonie potężne kobiety pocącej się we śnie. Rzekłby kto, jaka silna Cybela, przewrócona na grzbiet z łonem wystającem, z brzuchem w blasku księżyca, pijana od zapałów słońca i marząca jeszcze o zapłodnieniu. Ksiądz Mouret śledził oczami wzdłuż tego wielkiego ciała, ścieżkę na Olivette, wązką, płową wstążkę, wydłużającą się jak puszczone wolno sznurowadło od gorseta. Słyszał jak brat Archangiasz podnosi spódnice dziewczynek, które smagał aż do krwi, plując w twarz dziewczętom, wydzielając z siebie smrodliwą woń kozła nigdy nienasyconego.
Widział Rozalię śmiejącą się ukradkiem ze swoją miną lubieżnego zwierzęcia i ojca Bambousse rzucającego w jej plecy bryłami ziemi. I tam jeszcze jak sądził zdrów był, z karkiem nieco rozgrzanym przez ten piękny poranek Czuł tylko za plecami szum, te zmięszane szmery życia, które słyszał niewyraźnie już od rana podczas mszy; gdy słońce weszło było przez stłuczone szyby. Natura nigdy nie zakłócała jego spokoju tak, jak o tej porze nocnej, ze swą piersią olbrzymią, swojemi miękienui cieniami, połyskami bursztynowej skóry, całą tą nagością bogini, zaledwie przysłoniętej srebrzystym muślinem księżyca.
Młody ksiądz spuścił oczy, popatrzył na Artody. Wieś powalona była snem ciężkim, zmęczonym, zapadła w nicość, w jakiej śpią chłopi. Ani jednego światła. Domostwa były to czarne kupy poprzecinane białemi pasami poprzecznych uliczek, oświeconych przez księżyc. Psy nawet chrapały na progu zamkniętych drzwi. Może Artodowie zatruli probostwo jaką klęską szkaradną? Słyszał za sobą ciągle wzrastanie owego szmeru, którego zbliżanie się udręczało go takim niepokojem. Teraz chwytał uchem, jakby dreptanie stada, czuł przypływ kurzawy, tłustej od wyziewów gromady zwierząt. Powracały mu jego myśli z dzisiejszego poranka, o tej garści ludzi rozpoczynających czasy na nowo, wyrastających wśród dzikich skał, jakby garść ostów przez wiatr rozsianych. Czuł się obecnym przy powolnem wykluwaniu się rasy. Gdy był dzieckiem nic go tak nie zdumiewało, nic go tak nie przesuszało, jak te miryady owadów, które widział dobywające się nagle z jakiej szpaty, gdy podnosił pewne wilgotne kamienie. Artodowie, nawet śpiący, złamani znużeniem w głębi ciemności niepokoili go swoim snem; odnajdował jego tchnienie w powietrzu, jakiem oddychał. Nie chciałby nic prócz skał pod swem oknem. Wieś nie była dostatecznie umarłą; strzechy wydymały się jak piersi, przez drzwi spękane przedostawały się westchnienia, lekkie skrzypnięcia, żyjące milczenie, objawiające istnienie w tej dziurze pokotu mnożącego się w rozkołysaniu czarnem nocy. Zapewne tylko woń ta sprawiała mu nudności. Często jednakże oddychał tym samym zapachem i równie silnym a nie czuł nic, prócz potrzeby odświeżenia się w modlitwie.
Ze skroniami spoconemi poszedł otworzyć drugie okno, szukając świeższego powietrza. Na dole po lewej stronie rozciągał się cmentarz a na nim samotnik stał wysokim słupem, którego cienia żaden wietrzyk nie poruszał. Z pustego pola podnosił się zapach skoszonej łąki. Duży, szary mur kościoła, ta ściana pełna jaszczurek, zarosła lewkoniami, stygła w blaskach księżyca, jedno z szerokich okien lśniło się szybami podobnemi do stalowych płyt. Uśpiony kościół, o tej porze żył zapewne tylko nadludzkiem życiem Boga w hostyi, zamkniętej w cymboryum. Myślał o żółtej plamie nocnej lampy, tonącej w cieniach i czuł pokusę, by udać się znowu do tych ciemności czystych od wszelkiej zmazy i ulżyć chorej głowie. Ale dziwny strach go powstrzymywał i oczy miał utkwione w szyby zapalone światłem księżyca i naraz zdało mu się, iż widzi kościół oświecający się od wewnątrz blaskiem wielkiego ogniska, przepychem piekielnej zabawy, w której wirowały miesiąc maj, rośliny, zwierzęta, dziewczyny z Artodów, chwytające zajadle drzewa między nagie swe ramiona. Poczem schylając się ujrzał przed sobą kurniki Dezyderyi, czarne, dymiące się parą. Nie odróżniał wyraźnie przegródek dla królików, grząd kurzych, budy kaczej. Była to jedna masa tkwiąca w smrodliwości, śpiąca jednym, wspólnym tchem zapowietrzonym. Pode drzwiami obory przechodził kwaśny zapach kozy a mały prosiak, wywrócony brzuchem do góry, sapał spokojnie obok pustej miski. Wielki, żółty kogut Aleksander, wydał ze swej miedzianej gardzieli okrzyk, który pobudził w oddali jedno po drugiem, namiętne wołania wszystkich kogutów we wsi.
Nagle ksiądz Mouret sobie przypomniał. Ta gorączka, której pościg słyszał dosięgła go w kurnikach Dezyderyi, wobec kur gorących jeszcze po zniesieniu się i matek króliczych, wydzierających sobie sierść z brzucha. I poczuł teras tak wyraźcie jakiś oddech na swej szyi, że odwrócił się, aby zobaczyć wreszcie kto go brał tak za kark. I przypomniał sobie Albinę w Paradou, i te drzwi zatrzaskujące się po ukazaniu zaczarowanego ogrodu; przypomniał ją sobie, gdy galopowała wzdłuż ciągnącego się bez końca muru, biegła na zawody z kebryoletem, rzucała na wiatr liście brzozy i pocałunki; przypomniał ją sobie jeszcze o zmroku, gdy śmiała się z przekleństw brata Archangiasza w spódnicach sunących po ziemi, niby tuman pyłu niesiony wieczornym powiewem. Miała szesnaście lat, była dziwna ze swą twarzą nieco długą; czuć ją było wielkim powiewem swobody, traw, ziemi. I miał ją w pamięci tak dokładnie, że poznawał widziane na jednej z jej sprężystych rąk, różowe zadrapanie na białej skórze. Dlaczegóż ona tak się śmiała, patrząc na niego błękitnemi oczami? Ogarnięty był jej śmiechem, jakby falą dźwięczną odbijającą mu się o całe ciało; oddychał nią, czuł ją drgającą w sobie. Tak ten jej śmiech był przyczyną całej jego choroby.
Stał po środku pokoju, oba okna były otwarte, a on dygotał i, zdjęty jakimś strachem, ukrywał głowę w rękach. A więc ostateczną treścią całego dnia, był obraz tej dziewczyny z jasnemi włosami, błękitnemi oczami i nieco długą twarzą? I cały ten dzień wchodził przez oba okna otwarte. Najprzód w oddali spiekota czerwonej ziemi, namiętność wielkich skał, oliwne drzewa wyrosłe wśród kamieni, winorośle wyciągające swe ramiona nad drogami; następnie bliżej wyziewy ludzkiego potu, które wiatr przynosił z Artodów, mdły zapach cmentarza, woń kadzidła kościelnego, zepsuta wonią dziewcząt z tłustemi włosami; opary z gnojowiska i z kurników, dusząca fermentacya kiełkujących zarodków. A wszystkie wyziewy te przypływały razem w jednem skłębieniu zaduchu, tak ostrego, wzbierającego tak gwałtownie, że się dusił. Znieczulał zmysły, starał się je unicestwić. Ale Albina pojawiła się znów przed nim, jak wielki kwiat wyrosły i rozwinięty na tej umierzwionej ziemi. Ona była kwiatem naturalnym tych brudów, delikatna w słońcu, otwierająca młody pączek swych białych ramion, tak szczęśliwa że żyje, iż zeskakiwała ze swej łodygi i wzlatywała na jego usta, przenikając go zapachem swego długiego śmiechu.
Ksiądz krzyknął. Poczuł żar na wargach, jakby prąd ognisty przepływał jego żyły. Wtedy, szukając ratunku, rzucił się na kolana przed figurą Niepokalanego Poczęcia, wołając z rękami złożonemi:
— Święta Panno nad Pannami, módl się za mną!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.