Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Najświętsza Panna na komodzie orzechowej uśmiechała się łagodnie kątami ust ważkich, zaznaczonych linią karminową. Mała, cała w bieli, okryta była wielką białą zasłoną, spadającą od głowy aż do stóp, z ledwie dostrzegalną złotą obwódką na brzegu. Jej szata ułożona w długie, równe fałdy na ciele bezpłciowem, obciśnięta w koło szyi, tylko tę giętką szyję odsłaniała. Nie było widać ani jednego kosmyka jej ciemnych włosów. Miała różową twarz z oczami jasnemi, zwróconemi ku niebu; składała ręce, ręce dziecka, ukazując końce palców z pod fałdów zasłony, nad szarfą błękitną, która zdawała się związywać u jej pasa dwa kawały nieba. Ze wszystkich jej wdzięków niewieścich, żaden nie był obnażony z wyjątkiem stóp, stóp zachwycająco nagich, depcących mistyczny krzew różany. A z nagości jej stóp wyrastały róże złote, jakby wykwit naturalny jej przeczystego ciała.
— Panno wierna, módl się za mną — powtarzał rozpaczliwie ksiądz.
Ta nigdy go nie zaniepokoiła. Ona nie była jeszcze matką; jej ręce nie podawały mu Jezusa, jej postać nie przybierała zaokrągleń płodnej dojrzałości. Ona nie była królową nieba, zstępującą w złotej koronie, w złotych szatach, niby ziemska księżniczka niesiona w tryumfie przez orszak cherubinów. Ona nie okazywała się nigdy straszną, nie przemówiła do niego nigdy z surowością wszechpotężnej pani, na której sam widok czoła chylą się ka ziemi.
Na nią śmiał patrzeć, kochać ją, bez obawy wzruszenia się mięką linią jej ciemnych włosów, roztkliwiały go tylko jej nagie stopy, stopy miłości, kwitnące niby ogród dziewictwa, zbyt cudownie, by zaspokoił swą ochotę do okrycia ich pieszczotami. Napełniała pokój zapachem lilii. Była lilią srebrną w naczyniu złotem, czystością drogocenną, wieczną, nieskazitelną. Pod jej białą zasłoną tak szczelnie otulającą, nie było już nic ludzkiego, tylko dziewiczy płomień, palący się zawsze jednostajnym ogniem. Wieczorem, kładąc się, zrana, przy zbudzeniu, zastawał ją z tym samym uśmiechem zachwytu. Rozbierał się przy niej śmiało jak wobec własnej skromności.
— Matko przeczysta, Matko niepokalana, Matko dziewico, módl się za mną — jąkał trwożliwie, przyciskając się do stóp Najświętszej Panny, jak gdyby słyszał za plecami donośne cwałowanie Albiny. — Tyś moją ucieczką, źródłem mej pociechy, świątynią mej mądrości, wieżą z kości słoniowej, w której zamknąłem moją niewinność. Oddaję się w twoje ręce niezmazane, błagam, weź mię, okryj mię twoim płaszczem, ukryj mię w twej czystości, za szańcem świętym twej szaty, aby żadne tchnienie cielesne mię tam nie dosięgło. Ciebie potrzebuję, bez ciebie umieram, czuję się wydartym tobie na wieki, jeśli mię nie pociągniesz pomocną dłonią daleko ztąd, ku owej białości ognistej, w której przebywasz. Maryo bez zmazy poczęta, unicestwij mię w głębiach niepokalanego śniegu padającego ze wszystkich twych członków. Tyś cudem przedwiecznej czystości. Ród twój z promienia pochodzi, niby drzewo przedziwne bez nasienia wyrosłe. Twój syn, Jezus, począł się z tchnienia bożego, tyś sama poczęta bez zmazy i ja chcę wierzyć, że ta dziewiczość trwa tak od wiek wieków w nieświadomości ciała nieskończonej. O, żyć, wzrastać, po za tą hańbą zmysłów! O, mnożyć, płodzić, bez obrzydłej konieczności płci, w zbliżeniu jedynem niebiańskiego pocałunku!
To rozpaczliwe wołanie, ten okrzyk oczyszczony z pożądań uspokoił młodego księdza. Dziewica, cała biała, z oczyma w niebie, zdawała się uśmiechać z większą słodyczą swemi wązkiemi, różowemi ustami. Zaczął znów wzruszonym głosem:
— Chciałbym być jeszcze dzieckiem. Chciałbym być zawsze tylko dzieckiem, chodzącem w cienia twej szaty. Mały jeszcze byłem a składałem ręce, wymawiając imię Maryi. Biała była moja kolebka, moje ciało, wszystkie moje myśli. Widziałem ciebie wyraźnie, słyszałem cię wołającą na mnie, szedłem ku tobie po różach, z uśmiechem. I nic więcej nie czułem, nie myślałem, żyłem tyle tylko, aby być kwiatem u twoich stóp. O, gdyby dzieci nie rosły! Otaczałyby cię jasne głowy, kochający cię tłum dzieci o czystych rękach, zdrowych ustach, miękich członkach, bez jednej skazy, jak po wykąpaniu w mleku. Na policzkach dziecka całuje się jego duszę. Dziecko tylko może wymówić twe imię bez zbrukania go. Później usta się psują zatrute namiętnością. Ja sam, który cię tak kocham, który się tobie oddałem, nie śmiem wołać do ciebie o każdej porze, nie chcąc cię narażać na spotkanie moich zmaz człowieczych. Modliłem się, umartwiałem me ciało, spałem pod twoją strażą; żyłem czysty; i płaczę, widząc dzisiaj, że nie umarłam jeszcze dostatecznie temu światu, aby stać się twoim oblubieńcem. O, Maryo, Dziewico uwielbiona, czemuż nie mam pięciu lat, czemuż nie pozostałem owem dzieckiem, cisnącem swe usta do twoich obrazków. Przycisnąłbym cię do mego serca, położyłbym cię u mego boku, ściskałbym cię jak przyjaciółkę, jak dziewczynę w moim wieku. Miałbym twoją szatę wązką, twą zasłonę dziecinną, szarfę błękitną, całe to dzieciństwo, które czyni cię dużą siostrą. Nie starałbym się całować twoich włosów, bo włosy to obnażenie, którego nie powinno się oglądać; ale całowałbym twoje stopy nagie, jedną po drugiej, po całych nocach, aż dopókibym nie zcałował memi wargami róż złotych, róż mistycznych krwi naszej.
Zatrzymał się, czekając, aby Dziewica spuściła swe błękitne oczy, aby musnęła jego czoło rąbkiem swej zasłony. Dziewica pozostawała owinięta aż po szyję, aż po końce palców, cała w niebie, smukła, wiotka, uwolniona już od ziemi.
— Spraw więc — mówił ze wzrastającym szałem — abym stał się napowrót dzieckiem, Dziewico dobra Dziewico potężna. Spraw, abym miał pięć lat. Weź moje zmysły, weź moją męzkość. Niech cud zabierze tego mężczyznę co we rasie wyrósł. Ty królujesz w niebie, nic dla ciebie łatwiejszego, jak zdruzgotać mnie, wysuszyć moje członki, uczynić mię bezpłciowym, niezdolnym do złego, tak obranym z wszelkiej siły, abym nie mógł nawet małym palcem ruszyć bez twego zezwolenia. Chcę być prosty tą prostotą twoją, której żaden ludzki dreszcz nie może zakłócić. Nie chcę już czuć ani moich nerwów, ani moich mięśni, ani bicia mego serca, ani gorączki pokuszeń. Chcę być rzeczą, kamieniem białym u twoich stóp, któremu zapach tylko pozostawisz, kamieniem, który się nie ruszy z miejsca, gdzie przez ciebie będzie rzucony, bez uszu, bez oczu, zadowolniony ze znajdowania się pod twemi stopami, nie mogąc myśleć o sprośnościach i innemi kamieniami na drodze. Ach, wtedy cóż za ubłogosławienie! Osiągnę bez wysiłku, odrazu, doskonałość o jakiej marzę. Ogłoszę się nareszcie prawdziwym twoim kapłanem. Będę tem, czem nie zdołały mię uczynić nauki, ani modlitwy moje, ani pięć lat powolnego wtajemniczania się. Tak, zaprzeczam życiu, powiadam, że śmierć gatunku jest lepsza, niż szkarada co takowy rozszerza. Grzech kala wszystko. To ohyda powszechna, która psuje miłość, zatruwając komnatę małżonków, kolebkę nowonarodzonych i aż do kwiatów omdlewających w słońcu i aż do drzew wybuchających pączkami. Ziemia pławi się w tym brudzie, którego najdrobniejsze krople wytryskują sromotną roślinnością. Ale abym stał się doskonały, o Królowo aniołów, Królowo dziewic, usłysz moje wołanie, wysłuchaj go! Spraw, abym stał się jednym z owych aniołów, co mają tylko dwa wielkie skrzydła za policzkami; nie będę już miał żadnego tułowia, żadnych członków; ulecę ku tobie gdy na mnie zawołasz; będę już tylko ustami głoszącemi twą chwałę, parą skrzydeł bez skazy, kołyszącą twe podróże w niebiosach. O, śmierć, śmierć! Panno czcigodna, daj mi śmierć wszystkiego! Będę cię kochał w śmierci mojego ciała, w śmierci tego co żyje i tego co się mnoży. Z tobą dokonam jedynego małżeństwa, jakiego pragnie moje serce. Będę szedł wyżej, wciąż wyżej, aż dosięgnę tego ognia, w którym ty jaśniejesz. Tam jest wielkie słońce, olbrzymia róża biała, której liść każdy świeci jak osobny księżyc, tron srebrny, z którego biją blaski twej niewinności tak promiennej, że raj cały rozświetla jeden przebłysk twej zasłony. Co tylko jest białego, zorze poranne, śniegi niedostępnych szczytów, świeżo rozkwitłe lilie, woda nieznanych źródeł, mleko roślin uszanowanych przez słońce, uśmiechy dziewic, dusze dzieci umarłych w kołysce, deszczem spadają na twoje białe stopy. Wtedy wstąpię ku tobie niby płomień subtelny, wejdę w ciebie przez twe usta wpółotwarte i gody nasze spełnią się, podczas gdy archaniołowie drżeć będą od naszej radości. Być dziewicą, kochać się dziewiczo, wśród najsłodszych pocałunków dziewiczą białość swą zachować! Posiadać wszystką miłość, leżąc na skrzydłach łabędzich, w obłoku czystości, w ramionach kochanki ze światła, której pieszczoty to duchowa rozkosz! Doskonałości, śnie nadludzki, pożądanie, od którego trzeszczą kości moje, rozkoszy w niebo mię przenosząca!
I ksiądz Mouret, szczękając zębami, powalony gorączką, zemdlał, padając na podłogę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.