Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Ksiądz Mouret w sutanie, z głową obnażoną, powrócił, by uklęknąć u stóp ołtarza. W szarem świetle padającem z okien, tonsurą jego była bladą, szeroką plamą wśród włosów, a lekki dreszcz pochylający jego głowę zdawał się pochodzić z zimna, które w tem miejscu odczuwać musiał. Modlił się gorąco ze złożonemi rękami, taki zatopiony w swoich błaganiach, że wcale nie słyszał ciężkich kroków Teuse, krążącej dokoła niego a nie śmiejącej mu przerwać. Jego złamana postawa zdawała się sprawiać jej przykrość. Przez chwilę myślała, że on płacze. Więc przeszła za ołtarz, aby go śledzić. Od czasu jego powrotu, nie chciała go zostawiać samego w kościele, znalazłszy go raz wieczorem zemdlonego na ziemi, z zaciśniętemi zębami, z policzkami lodowatemi jak u umarłego.
— Proszę przyjść — rzekła do Dezyderyi — wsuwając głowę przez drzwi od zakrystyi. Znowu tu jest i szkodzi sobie... Panna wie dobrze, że jej jednej słucha.
Dezyderya uśmiechała się.
— Ba, trzeba jeść śniadanie — szepnęła. — Jestem bardzo głodna.
I zbliżyła się do księdza skradając się po cichu. Kiedy była tuż blizko, objęła go za szyję, uściskała go.
— Dzień dobry, bracie — rzekła. — Czy chcesz mię dzisiaj głodem zamorzyć?
Podniósł twarz tak bolesną, iż pocałowała go znowu w oba policzki. On budził się z agonii. Poznawszy ją, starał się łagodnie ją odsunąć, ale ona trzymała jego rękę i nie puszczała jej. Zaledwie dała mu się przeżegnać. Uprowadziła go.
— Kiedy mi się jeść chce; chodźże. I ty jesteś głodny.
Teuse przygotowała śniadanie w głębi ogródka pod dwoma dużemi morwowemi drzewami, których rozłożyste gałęzie tworzyły tu dach liściasty. Słońce, zwyciężywszy wreszcie opary chmurnego poranku, ogrzewało grzędy warzyw, a drzewo morwowe rzucało szeroki cień na kulawy stolik, gdzie podane były dwie filiżanki mleka i grube kromki chleba.
— Widzisz, że tu przyjemnie — rzekła Dezyderya ucieszona z jedzenia na dworze.
Krajała już duże kawałki chleba, zajadając je z pysznym apetytem. Teuse stała przed niemi.
— A ty nie jesz? — zapytała.
— Zaraz — odrzekła stara służąca. — Moja zupa grzeje się.
Po chwili milczącego podziwiania zamaszystych zębów tego dużego dziecka, zwróciła się do księdza:
— Tak, to aż miło patrzeć... Czy to księdzu proboszczowi brak apetytu? Trzeba się przymusić.
Ksiądz Mouret uśmiechał się, patrząc na siostrę.
— O, ona zdrowa — szepnął. — Codzień większa się robi...
— A widzisz, a to dlatego, że jem — zawołała. — Ty, gdybyś jadł, tobyś ogromny się zrobił... To ty jesteś jeszcze chory? Wyglądasz taki smutny... Ja nie chcę, żeby to się jeszcze raz powtórzyło, słyszysz? Zanadto się natęskniłam jak cię zabrali, aby wyleczyć.
— Ona ma słuszność — rzekła Teuse. — To sensu niema, księże proboszczu; czyż to się nazywa żyć, jeść dwie, trzy okruszyny na dzień, jak ptaszek. Toż zkąd ksiądz proboszcz krwi nabierze! Dlatego ksiądz proboszcz i taki blady.. Czyż to nie wstyd cieńszym być od gwoździa, kiedy my jesteśmy takie tłuste, my, cośmy przecież kobiety? Zdawałoby się, że wszystko księdzu wyjadamy.
I obie, pełne zdrowia, łajały go przyjaźnie. On patrzył oczami bardzo wielkiemi, bardzo jasnemi, z po za których wyglądała jakby próżnia. Uśmiechał się ciągle.
— Nie jestem chory — odpowiedział. — Prawie że już wypiłem mleko.
Wypił był tylko parę małych łyków, a chleba nie ruszył.
— Bydlęta — rzekła Dezyderya z namyśleniem — zdrowsze są, niż ludzie.
— A to ładnie dla nas wypadło, to co panna Dezyderya powiedziała — zawołała, śmiejąc się Teuse.
Ale to dwudziestoletnie biedactwo nie miało na myśli żadnej złośliwości.
— Napewno — mówiła dalej. — Kury nie cierpią na ból głowy, prawda? Króliki można tuczyć dopóki się podoba. A mój prosiak, nie powiesz chyba, żeby kiedy miał smutną minę.
I zwracając się do brata z rozradowaną twarzą:
— Nazwałam go Maciek, bo podobny jest do tego grubego człowieka co listy przynosi; porządnie się rozrósł... Niedobry jesteś, że niechcesz go nigdy zobaczyć. Ja ci go pokażę teraz kiedy, dobrze? Powiedz?
Mówiąc to wszystko i przymilając się, wzięła chleb brata i zajadała. Skończywszy jedną kromkę zaczęła drugą, kiedy Teuse to spostrzegła.
— Ależ to nie panny ten chleb! Teraz już panna z ust mu wydziera naprawdę!
— Dajcie pokój — rzekł ksiądz Mouret łagodnie — ja go nie ruszyłem... Jedz, jedz, kochanie.
Dezyderya przez chwilę była zmieszana, patrzyła na chleb i powstrzymywała się od płaczu. Ala zaraz zaczęła się śmiać i skończyła kromkę. Mówiła znowu:
— I moja krowa nie jest taka smutna jak ty... Ciebie nie było jak wuj Paskal mi ją dał, pod warunkiem że będę spokojna. Byłbyś widział jaka ona była zadowolona, kiedy ją pocałowałam pierwszy raz.
Nadstawiła ucha. Pianie koguta dochodziło z kurników, jakiś wrzask się podnosił, szelesty skrzydeł, pomrukiwania, chrapliwe głosy, cała jakaś panika spłoszonych zwierząt.
— Ach, ty nie wiesz — odezwała się nagle, klaszcząc w ręce. Powinna być cielna... Chodziłam z nią do buhaja, o trzy mile ztąd, do Bèage. Ba, nie wszędzie też są buhaje! Otóż, jak ona była z nim, chciałam być przy tem, żeby widzieć.
Teuse ruszała ramionami, spoglądając na księdza z niezadowoleniem.
— Ot niech lepiej panna idzie swoje kury uspokoić. Morduje się tam toto wszystko.
Dezyderya chciała dokończyć opowiadania.
— Przeciąż trzeba, żeby matki rodziły małe, prawda?... Czy myślisz że ona będzie miała małe, co?
Ksiądz Mouret poruszył się niewyraźnie. Spuścił oczy przed jasnem spojrzeniem dziewczęcia.
— E, proszęż bo iść — zawołała Teuse. Pozagryzają się.
Kłótnia w kurnikach wzmagała się tak gwałtownie, że już biegła z wielkim szelestem spódnic, kiedy ksiądz przy wołał ją napowrót.
— A mleko, kochanie, nie skończyłaś mleka.
Podawał jej swoją filiżankę prawie nietkniętą.
Przyszła, wypiła mleko bez najmniejszego skrupułu, pomimo gniewnych oczu Teuse. I z pośpiechem pobiegła na dziedziniec, gdzie słychać było jak zaprowadzała porządek. Musiała zapewne usiąść pośród swoich zwierząt, gdyż nuciła z cicha, jakby chcąc je ukołysać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.