Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Po odmówieniu Pater, ksiądz Mouret, pochyliwszy się przed ołtarzem, poszedł na stronę Epistoły. Potem zeszedł, przeżegnał dużego Fortunata i Rozalię, klęczących obok siebie na brzegu stopnia.
Ego conjungo vos in matrimonium in nomine Patris et Filii et Spiritus sancti.
Amen — odpowiedział Wincenty, który służył do mszy, patrząc z pod oka ciekawie na minę swego dużego brata.
Fortunat i Rozalia pochylali podbródki, nieco wzruszeni, chociaż klękając, trącili się byli łokciami, aby się pośmiać. Tymczasem Wincenty poszedł po tackę i kropidło. Fortunat położył obrączkę na tacce, gruby srebrny pierścionek, zupełnie gładki. Skoro ksiądz poświęcił takowy, kropiąc go na krzyż, oddał go Fortunatowi a ten włożył go na czwarty palec Rozalii, której ręka pozostała zazieleniona plamami od traw, niedającemi się zmyć mydłem.
In nomine Patris et Filii et Spiritus sancti — mruczał znowu ksiądz Mouret, błogosławiąc ich jeszcze po raz ostatni.
Amen — odpowiedział Wincenty.
Było bardzo rano. Słońce nie wchodziło jeszcze przez szerokie okna kościoła. Na dworze, na gałęziach jarzębiny, wdzierającej się do świątyni przez stłuczone szyby, jakby przez nią wysadzone, słychać było hałaśliwe świegotanie budzących się wróbli. Teuse, nie zdążywszy posprzątać u Pana Boga, okurzała ołtarze, wspinała się na zdrowej nodze, aby obetrzeć stopy Chrystusa, pobazgranego okrą i laką, posuwała na miejsce krzesła, jak można najciszej, pochylając się, żegnając, bijąc się w piersi, słuchała ciągle mszy, nie zaniedbując przytem ani na chwilę swego okurzacza. Tylko matka Brichet, sama jedna u stóp ambony, o parę kroków od małżonków, obecna była przy ślubie; modliła się z wielką przesadą; klęczała, szepcząc tak głośno, ii nawa była jakby napełniona brzęczeniem roju much. A na drugim końcu, koło konfesyonału, Katarzyna trzymała na ręku dziecko spowite; dziecko zaczęło krzyczeć, musiała więc obrócić się plecami do ołtarza i poruszała niem na wsze strony, zabawiała je sznurem od dzwonu, który mu się właśnie nad nosem zwieszał.
Dominus vobiscum — rzekł ksiądz, obracając się z rozłożonemi rękami.
Et cum spiritu tuo — odpowiedział Wincenty.
W tej chwili weszły trzy duże dziewczyny. Popychały się, chciały zobaczyć, nie śmiąc jednakże podchodzić zbyt blizko. Były to trzy przyjaciółki Rozalii, które, idąc w pole, wymknęły się, ciekawe, co też ksiądz proboszcz będzie mówił do nowozaślubionych. Miały one wielkie nożyce zawieszone u pasa. Ostatecznie skryły się za chrzcielnicą, szczypiąc się, wykręcając sobą bezwstydnie, by jakie ladacznice, śmiejąc się w kułak.
— A cóż — rzekła półgłosem Ruda, dziewczyna wspaniała, mająca włosy i płeć koloru miedzi — ale będzie ścisku przy wyjściu!
— Patrzaj, ma racyę ojciec Bambousse — szepnęła Liza, cała drobna, cała czarna, z płomiennemi oczami — kiedy się ma winnice, trzeba ich pilnować... Kiedy ksiądz proboszcz chciał koniecznie dać ślub Rozalii, może sobie poradzić bez nikogo.
Druga, Babeta, garbata, z kośćmi zbyt grubemi, podkpiwała.
— Zawsze jest przecie matka Brichet — rzekła. — Już ta pobożna za całą rodzinę... Słyszycie jak chrapie! Ona zarobi sobie tym sposobem podzienne. Wie, co robi, nie bójcie sie!
— Ona gra na organach — odezwała się Ruda.
I wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. Teuse pogroziła im zdaleka swoim okurzaczem. Przy ołtarzu ksiądz Mouret przyjmował komunię. Kiedy poszedł na stronę Epistoły, aby mu Wincenty nalał na palce wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, Liza rzekła ciszej:
— Już wkrótce się skończy. Zaraz będzie do nich przemawiał.
— Tym sposobem — zauważyła Ruda — duży Fortunat będzie mógł pójść jeszcze w pole, a Rozalia nie opuści i dziś winobrania. To wygodnie rano brać ślub... Głupią ma minę duży Fortunat.
— Przecie — mruknęła Babet — przykrzy się temu chłopca klęczeć tak długo. Pewnie mu się to nie zdarzyło od czasu pierwszej komunii.
Ale naraz odwrócił ich uwagę dzieciak zabawiany przez Katarzynę. Chciał sznura od dzwona, wyciągał ręce, siniejąc zezłości, dusząc się od krzyku.
— Ee, jest i mały — rzekła Ruda.
Dziecko darło się w niebogłosy.
— Przewróć je na brzuszek, daj mu piersi — szepnęła Babeta do Katarzyny.
Ta, z bezczelnością dziesięcioletniego łobuza, podniosła głowę i śmiała się.
— To dla mnie wcale niezabawne — rzekła potrząsając dzieckiem. — Będziesz ty cicho, prosiaka jakiś!.. Siostra rzuciła mi go na kolana.
— Ja myślę — podjęła złośliwie Babeta. — Nie mogła dać go do pilnowania księdzu proboszczowi naprzykład!
Tym razem, Ruda o mało się nie przewróciła ze śmiechu. Oparła się o ścianę i z pięściami na biodrach śmiała się do rozpuku. Liza rzuciła się na nią i by sobie ulżyć szczypała ją w ramiona Babeta śmiała się śmiechem garbatej, przeciskającym się przez ściśnięte wargi, niby zgrzyt piły.
— Żeby nie mały — mówiła znowu — zmarnowałaby się woda święcona księdza proboszcza... Ojciec Bambonsse już postanowił wydać Rozalię ta syna Wawrzyńców z Figuières.
— Tak — rzekła Ruda, przerywając śmiech na chwilę — wiecie wy, co robił ojciec Bambousse? Rzucał w Rozalię bryłami ziemi, żeby małego nie było.
— A jaki duży mimo tego — szepnęła Liza. — Na zdrowie mu wyszły te bryły.
Naraz, w wybuchu szalonej wesołości poczęły się gryźć wszystkie trzy, kiedy podeszła Teuse kulejąc wściekle. Poszła ona była po swą miotłę za ołtarz. Trzy duże dziewczyny przestraszyły się, cofnęły, uciszyły się.
— Szelmy — jąkała Teuse. — Przychodzicie aż tu wygadywać wasze obrzydliwości!.. I ty, Ruda, się nie wstydzisz, ty! Twoje miejsce powinnoby być tam, na klęczkach przed ołtarzem, jak Rozalia... Ruszcie mi się tylko jeszcze a wyrzucę was, słyszycie!
Miedzianej barwy policzki Rudej zaczerwieniły się lekko, a Babeta tymczasem przypatrywała się szyderczo jej kibici.
— A ty — mówiła Teuse — zwracając się do Katarzyny, dasz ty raz pokój temu dziecku! Szczypiesz je żeby się darło. Już mi nie mów!.. Daj mi je.
Wzięła dziecko, pohuśtała przez chwilę i poło żyła na krześle, gdzie spało ze spokojem cherubina. W kościele zapanowała smutna cisza, którą przerywały tylko głosy wróbli na jarzębinie. Przy ołtarzu, Wincenty odniósł mszał na prawo, ksiądz Mouret złożył właśnie korporał i wsunął go do palki. Teraz odmawiał ostatnie modlitwy, w surowem skupieniu, którego nie zdołały przerwać ani krzyki dziecka, ani śmiechy dużych dziewcząt. Wyglądał jakby nic nie słyszał, cały pogrążony w modłach, które zasyłał do nieba o szczęście pobłogosławionej dziś przez niego pary. Tego rana niebo szare było od jakiejś upalnej kurzawy, w której tonęło słońce. Przez stłuczone szyby wchodził tylko rudy opar, zapowiedź burzy. Wzdłuż ścian jaskrawo pomalowanych, obrazki Drogi krzyżowej rozpościerały ponure prostactwo swoich plam błękitnych, żółtych, czerwonych. W głębi nawy trzeszczały drewniane części chóru, a trawy ze schodów przed kościołem, olbrzymie, rozrosłe, wsuwały popod wielkie drzwi długie, dojrzałe źdźbła zaludnione drobnemi brunatnemi konikami. Zegar w 8wojem drewnianem pudle, zazgrzytał suchotniczą maszynerya, jakby chciał dobyć czystego głosu, i wybił głucho pół do siódmej.
Ite missa est — rzekł ksiądz, obracając się do kościoła.
Deo gratias — odrzekł Wincenty.
Po ucałowaniu ołtarza, ksiądz Mouret obrócił się znowu, mrucząc nad pochylonemi karkami małżonków, końcową modlitwę:
Deus Abraham, Deus Izaac et Deus Jacob twbiscum sit...
Głos jego gubił się w łagodnej monotonii.
— Teraz będzie do nich przemawiał, szepnęła Babeta do swoich dwóch przyjaciółek.
— Blady jest jak chusta — zauważyła Liza. — Nie tak jak ksiądz Caffiu z tłustą twarzą i śmiejącą się miną... Moja siostrzyczka Rózia mówiła mi, że nie śmie nic mu powiedzieć na spowiedzi.
— Wszystko jedno — mruknęła Ruda — wcale nie brzydki mężczyzna. Trochę postarzał po chorobie, ale do twarzy mu z tem. Ma większe oczy i jakiś rys w kątach ust, nadający mu bardziej męzki wygląd. Przed gorączką zanadto był panienką.
— Ja myślę, że on ma jakieś zmartwienie — odezwała się Babeta. — Rzekłby kto, że trawi się pomału. Twarz ma jakby martwą, ale oczy mu się palą. Wy nie widzicie jak on pomalutku spuszcza po wieki, jakby chciał przygasić oczy.
Teuse poruszyła miotłą.
— Cicho! — syknęła tak energicznie, iż zdawałoby się, że to wiatr ze świstem wpadł do kościoła.
Ksiądz Mouret zebrał myśli. Zaczął prawie zupełnie cichym głosem:
— Drogi mój bracie, droga moja siostro, jesteście połączeni w Chrystusie. Instytucya małżeństwa jest obrazem świętego związku Chrystusa z Kościołem. Jest to związek, którego nic rozerwać nie może, wolą Pana Boga jest, aby był wieczny, aby człowiek nie rozłączał tego co Pan Bóg złączył. Czyniąc was kością kości waszych, Pan Bóg wskazał wam, że obowiązkiem waszym jest kroczyć obok siebie jako wierna para, po drogach przez najwyższą Jego wolę wam przeznaczonych. A powinniście miłować się w samejże miłości Bożej. Najmniejsza gorycz pomiędzy wami byłaby nieposłuszeństwem względem Stworzyciela, co wywiódł was z jednego ciała. Bądźcie więc połączeni na wieki, na obraz kościoła który Chrystus poślubił, dają« nam wszystkim ciało swe i krew swą.
Duży Fortunat i Rozalia, z nosem ciekawie podniesionym, słuchali.
— Co on mówi? — zapytała Liza, która niedosłyszała.
— A cóż! Mówi to co się mówi zawsze — odpowiedziała Ruda. — Wyćwiczony ma język jak każdy proboszcz.
Tymczasem ksiądz Mouret — mówił dalej, z oczyma patrzącemi gdzieś w kościół ponad głowy małżonków. I zwolna głos jego miękł, wzruszenie zdradzało się w wyrazach, których nauczył się był niegdyś z podręcznika przeznaczonego dla młodych księży. Obrócił się zlekka do Rozalii i mówił, dodając wzruszone słowa, gdy pamięć go zawiodła.
— Moja droga siostro, bądź poddaną mężowi twojemu, jak kościół poddany jest Chrystusowi Pomnij, żeś wszystko powinna opuścić, aby pójść za nim, by wierna służebnica.. Opuścisz ojca twego i matkę twóją, przywiążesz się do małżonka twego i posłuszną mu będziesz, abyś tym sposobem Bogu samemu posłuszną była. A jarzmo twoje, jarzmem będzie miłości i spokoju. Bądź jego wytchnieniem, jego szczęśliwością, wonią jego dobrych uczynków zbawieniem jego w chwilach upadku. Niech cię ma zawsze u swego boku, niby dar łaski. Niech dość mu będzie dłoń wyciągnąćby twoją napotkał. I tak, idąc we dwoje, nie zbłądzicie nigdy i znajdziecie szczęście w wypełnianiu prawa bożego. O, droga siostro moja, droga córko moja, twoja pokora pełna jest słodkich owoców, z niej wyrosną twoje cnoty domowe, radości ogniska twego, wszelkie szczęście pobożnych rodzin. Miej dla małżonka twego słodycz Racheli, mądrość Rebeki, długą wierność Sary. Powiedz sobie, że życie prawe do wszelkiego dobra prowadzi. Proś Boga codziennie o siły do życia jak kobieta szanująca swe obowiązki, kara bowiem byłaby straszną, utraciłabyś ukochanie twoje. O, żyć bez miłości, oderwać ciało swego ciała, nie należeć już do niego, co jest połową ciebie, konać zdala od tego, co się kochało! Wyciągałabyś ręce; a on odwróciłby się od ciebie. Szukałabyś rozkoszy, a znalazłabyś tylko wstyd w głębi swego serca. Usłysz mię, córko moja, w tobie to, w twej czystości, w twem poddaniu się, w miłości twej, Bóg złożył moc waszego związku.
W tej chwili śmiech się ozwał na końcu kościoła. Dziecko zbudziło się na krześle, gdzie je była położyła Teuse. Ale nie złościło się teraz; śmiało się samo, wydobywszy z pieluch drobne różowe nóżki, któremi poruszało w powietrzu. Nóżki te właśnie pobudzały je do śmiechu.
Rozalia, znudzona przemową księdza, obróciła żywo głowę, uśmiechając się do dziecka. Ale widząc jego żwawe ruchy na krześle, przestraszyła się; rzuciła straszne spojrzenie Katarzynie.
— Patrz się, patrz — mruknęła Katarzyna — już ja go nie wezmę... żeby się znowu rozkrzyczało!
I poszła pod chór, przypatrywać się mrówkom pod nadłamaną płytą.
— Ksiądz Caffin nie gadał tak dużo — rzekła Ruda. — Kiedy dawał ślub pięknej Miette, poklepał ją tylko po twarzy, zalecając aby była uczciwą.
— Mój drogi bracie — zaczął znów ksiądz Mouret, na wpół obrócony do dużego Fortunata — Pan Bóg to daje ci dziś towarzyszkę, bo nie chciał, aby człowiek żył samotny. Ale, jeżeli postanowił, aby ona była służebnicą twoją, to znów od ciebie wymaga abyś był panem pełnym słodyczy i przywiązania, będziesz ją miłował, bo ona to własne ciało twoje, to twoja krew i kości twoje. Będziesz jej opiekunem, bo Pan Bóg na to ci dał twoje silne ramiona, byś niemi osłonił ją w obec niebezpieczeństwa. Pomnij, że ona ci jest powierzona; nadużywając uległości i słabości jej, popełniłbyś zbrodnię. O, mój drogi bracie, jak słodką musi być teraz duma twoja! Odtąd już nie będziesz żył w sobkostwie samotności. Zawsze będziesz, miał czarujący obowiązek. Cóż jest nad kochanie milszego, jeśli nie opieka nad ukochanymi Serce twoje rozszerzy się, twoja męzka siła pomnoży się stokrotnie. O, podporą być, mieć sobie powierzoną miłość, widzieć dziecię unicestwiające się przed tobą, mówiąca ci: „Weź mię, zrób ze mną co ci się podoba, ufam prawości twej!“ I obyś był potępiony, jeśli ją kiedykolwiek opuścisz! Byłoby to najpodlejszą zdradą, o pomstę do nieba wołającą. Skoro ci się oddała, twoją jest, na zawsze. Nieś ją raczej na ręku twem i nie stawiaj na ziemi, aż kiedy znajdziesz bezpieczne dla niej miejsce. Wszystko opuść, mój drogi bracie...
Ksiądz Mouret, bardzo zmienionym głosem, kończył niewyraźnemi słowami. Przymknął powieki, blady był jak ściana, mówiąc ze wzruszeniem tak bolesnem, iż sam Fortunat nawet płakał, nie rozumiejąc.
— Jeszcze nie przyszedł do siebie — rzekła Liza. — Źle robi, że się męczy... Patrzcie! A Fortunat płacze...
— Mężczyźni to jeszcze czulsi, niż kobiety — szepnęła Babeta.
— Ale zawsze ładnie mówił — oświadczyła Ruda — Ci proboszcze, to umieją wynaleźć kupę takich rzeczy, któreby nikomu na myśl nie przyszły.
— Cicho! — zawołała Teuse, gotująca się już do gaszenia świec.
Ksiądz Mouret jąkał się, starał się znaleźć zakończenie.
— I dla tego, mój drogi bracie i moja droga siostro, powinniście żyć w świętej wierze katolickiej, bo to jedynie może zapewnić spokój waszemu domowi. Wasze rodziny nauczyły was zapewne kochać Boga, modlić się do niego rano i wieczór, rachować tylko na jego miłosierdzie...
Nie dokończył. Obrócił się, aby wziąć kielich na ołtarzu i poszedł do zakrystyi z głową pochyloną, poprzedzony przez Wincentego, który o mało nie upuścił ampułek i ręcznika, starając się dostrzedz, co robiła Katarzyna w głębi kościoła.
— Ach, ty bez serca — rzekła Rozalia, która odeszła od męża, aby wziąć dziecko na ręce.
Dziecko śmiało się. Pocałowała je, poprawiła pieluszki, wygrażając przytem pięścią Katarzynie.
— Gdyby było upadło, zamalowałabym ci buzię porządnie.
Duży Fortunat nadchodził, kiwając się niedbale. Trzy dziewczyny zbliżyły się, zaciskając wargi.
— Dumny teraz — szepnęła Babeta tamtym dwom do ucha. — Hołysz jakiś, zarobił sobie na grosiwo ojca Bambousse, na sianie, za młynem... Widywałam go co wieczora, jak szedł z Rozalią na czworakach, pod małym murem.
Śmiały się drwiąco. Duży Fortunat, stojąc przed niemi, zaśmiał się głośniej od nich. Uszczypnął Rudą, dał się Lizie nazwać bydlęciem. Był to chłopak gruntowny, i nic sobie z nikogo nie robił. Proboszcz znudził go.
— Hej, matka! — zawołał swoim grubym głosem.
Ale stara Brichet żebrała przy drzwiach zakrystyi. Stała tam, lękliwa, nędzna przed Teuse, która jej wtykała jaja do kieszeni fartucha. Fortunat nie zawstydził się ani trochę. Mrugnął oczyma, mówiąc:
— O, matka, to sprytna!... Ba, kiedy proboszczowi ludzi trzeba w kościele!
Tymczasem Rozalia uspokoiła się. Przed odejściem zapytała Fortunata, czy poprosił księdza proboszcza, by przyszedł wieczorem poświęcić ich pokój, podług miejscowego zwyczaju. Wtedy Fortunat pobiegł do zakrystyi przez nawę, stukając hałaśliwie piętami, jakby biegł przez pole. I zjawił się z powrotem, krzycząc, że ksiądz proboszcz przyjdzie. Teuse, zgorszona zachowaniem się tych ludzi, którzy myśleli, jak się zdaje, że są na gościńcu, klaskała z lekka w ręce, popychała ich ku drzwiom.
— Już się skończyło — mówiła — wychodźcie, idźcie do roboty.
Myślała, że wszyscy już są na dworze, kiedy spostrzegła Katarzynę, do której przyłączył się Wincenty. Oboje pochylali się z zajęciem nad dziurą z mrówkami. Katarzyna szperała długą słomką w dziurce tak gwałtownie, iż wystraszone mrówki falą całą napływały na posadzkę. A Wincenty utrzymywał, że należy dosięgnąć dna, aby znaleźć królowę.
— A rozbójniki — zawołała Teuse. — Co wy tu robicie? Dajcie mi zaraz pokój tym stworzeniom. To jest mrowisko panny Dezyderyi. Dopieroby koatenta była, żeby to spostrzegła, no!..
Dzieci uciekły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.