Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Ksiądz Mouret spędzał dni na probostwie. Unikał tych długich przechadzek, na które zwykł był wychodzić dawniej, przed chorobą. Rozpalone grunta w Artodach, gorąco tej doliny gdzie rosły tylko mizerne winorośle, męczyły go. Dwa razy próbował wyjść zrana, aby przejść się czytając brewiarz, ale nie wyszedłszy nawet po za wieś, powracał, podrażniony zapachami, widokiem słońca, rozległością widnokręgu. Tylko wieczorem, kiedy noc zapadła i świeżo się robiło, wychodził o kilka, kroków przed kościół, na plac ciągnący się aż do cmentarza. Po południu, żeby się czemś zająć, ogarnięty potrzebą działania, którą nie wiedział jak zaspokoić, postanowił zastąpić papierem potłuczone szyby w kościelnych oknach. Przez osiem dni zajmując się tem, siedział na drabinie, przykładając się z niezmierną uwagą do tej roboty, ciął papier starannie jak do haftu, pociągając klejem w taki sposób aby nic nie powalać. Teuse pilnowała drabiny. Dezyderya prosiła, żeby nie zatykać wszystkich szyb, bo wróble nie mogłyby wlatywać, i, żeby nie płakała, ksiądz zapominał paru szyb zakleić w każdem oknie. Skończywszy tę robotę, wpadł na myśl upiększenia kościoła bez pomocy mularza, stolarza, malarza. Wszystko zrobi sam. Ta ręczna praca twierdził, bawiła go, przywracała mu siły. Wuj Paskal, ile razy zajrzał na probostwo, zachęcał go, zapewniając że to zmęczenie więcej jest warte, niż wszystkie lekarstwa razem. Tak więc, ksiądz Mouret potynkował wapnem dziury w murach, ponaprawiał ołtarze, roscierał farby i odmalowywał na nowo ambonę i konfesyanał. Było to wypadkiem dla okolicy. Gadano o tem na dwie mile w koło. Chłopi przychodzili z założonemi w tył rękami przypatrywać się jak ksiądz proboszcz pracuje. On, opasany niebieskim fartuchem, z podrapanemi rękami, oddawał się cały tej ciężkiej pracy, miał powód, by wcale już nie wychodzić. Całe dnie przebywał pośród gruzów, spokojniejszy, prawie uśmiechnięty, zapominając świata, drzew, słońca, ciepłych powiewów, które go rozdrażniały.
— Wolno księdzu proboszczowi, jak tylko gmina nie potrzebuje za to płacić — mówił ojciec Bambousse drwiąco, zachodząc co wieczora, aby zobaczyć jak stoją roboty.
Ksiądz Mouret wydał na to swoje oszczędności z czasów seminaryum. Były to zresztą upiększenia których niezgrabna naiwność mogłaby wywołać uśmiech. Mularkę obrzydził sobie prędko. Poprzestał na otynkowaniu kościoła wkoło na wysokość człowieka. Teuse rozrabiała wapno. Kiedy zauważyła, że należałoby również wziąć się do naprawy probostwa, które jak mówiła, lada dzień zawalić się mogło, wytłomaczył jej że nie potrafiłby, że trzebaby robotnika; to spowodowało straszną sprzeczkę pomiędzy nimi. Ona krzyczała, że nie było sensu cackać się z kościołem, gdzie nikt nie sypiał, kiedy obok były pokoje w których z pewnością znajdą ich kiedy nieżywych pod zwalonemi sufitami.
— Ja uprzedzam — złościła się — że ostatecznie pościelę sobie tutaj, za ołtarzem. Zanadto się boję w nocy.
Gdy zabrakło wapna i gipsu, przestała mówić o probostwie. Zresztą widok malowania dokonywanego przez księdza proboszcza wprawiał ją w zachwyt. Stanowiło ono największy urok całej tej roboty. Ksiądz, połatawszy najprzód wszystko kawałkami desek, z upodobaniem rozpościerał na drzewie grubym pendzlem piękną żółtą farbę. W ruchu pendzla tam i napowrót, było łagodne jakby kołysanie, usypiające go nieco, pozwalające mu bezmyślnie śledzić całemi godzinami, tłuste, pasiaste pociągnięcia farby. Kiedy wszystko było żółte, konfesyonał, ambona, stopnie ołtarza, nawet szafka zegarowa, odważył się, dla odświeżenia wielkiego ołtarza, najprzód porobić słoje udające marmur, a ośmielając się coraz więcej, cały pomalował. Wielki ołtarz pomalowany na biało, żółto i niebiesko, był wspaniały. Tacy co od piędzieięciu lat na mszy nie byli, przyszli całą procesyą aby ten ołtarz zobaczyć.
Obecnie, malowanie już było suche. Ksiądz Mouret miał jeszcze tylko poujmować każdą część w ramy, za pomocą wązkiego brunatnego paska. Od południa też zabrał się do dzieła, chcąc do wieczora wszystko skończyć, bo nazajutrz przypadała suma, jak to przypomniał starej służącej. Ona czekała, chcąc ubrać ołtarz. Postawiła już na szafce lichtarze i krzyż srebrny, porcelanowe wazony z bukietami róż sztucznych i obrus koronkami oszyty, służący na święta uroczyste. Ale, aby owe obwódki czysto wyszły, trzeba było tyle starania, że zapóźnił się przy tem aż do nocy. Mrok zapadł gdy kończył.
— To będzie zanadto ładne — ozwał się gruby głos, wychodzący z popielatych mroków, ogarniających już kościół.
Teuse, która klęczała, by módz lepiej śledzie pendzel prowadzony wzdłuż, linii, drgnęła z przestrachu.
— A, to Brat Archangiasz — rzekła, odwracając głowę. — Wszedł Brat chyba przez zakrystyę?.. Wszystka krew, do serca mi zbiegła. Wydało mi się, że głos wychodzi z pod posadzki.
Ksiądz Mouret, pozdrowiwszy Brata lekkiem skinieniem głowy, pracował dalej. Brat stał w milczeniu, splótłszy swoje grube ręce przed sutaną. Ruszał ramionami, widząc z jakiem staraniem ksiądz uważa, by każdy pasek był jaknajrówniejszy i powtórzył:
— To będzie zanadto ładne.
Teuse, pogrążona w zachwycie, drgnęła po raz drugi.
— To dobre! — zawołała — zapomniałam już, że Brat to jest. Można było zakaszlać przynajmniej przed odezwaniem się... A ma Brat taki głos, ca wybucha nagle jakby głos umarłego.
Wstała, odsuwała się, żeby lepiej podziwiać.
— Dlaczego zanadto ładne? — mówiła. — Niema nic zanadto ładnego, kiedy chodzi o Pana Boga... Gdyby ksiądz proboszcz miał złoto, toby złotem to przyozdobił!
Ksiądz właśnie skończył, więc zmieniła śpiesznie obrus, uważając starannie, by nie zamazać namalowanych obwódek. Ustawiła symetrycznie krzyż, lichtarze, wazony. Ksiądz Mouret poszedł oprzeć się plecami obok Brata Archangiasza, o kratę drewnianą, oddzielającą chór od nawy. Nie zamienili ani słowa. Patrzyli na srebrny krzyż, który wśród wzrastających cieniów, świecił się jeszcze kroplami światła na stopach, wzdłuż lewego boku i na prawej skroni Ukrzyżowanego. Teuse skończywszy, przybliżyła się tryumfująca:
— A co! — rzekła — ładnie jest? Zobaczycie, jaki tłum będzie jutro na mszy! Ci poganie dopiero wtedy przychodzą do Pana Boga, kiedy myślą, że jest bogaty... A teraz, księże proboszczu, trzeba będzie jeszcze odnowić ołtarz Przenajświętszej Panny.
— Stracone pieniądze — mruknął Brat Archangiasz.
Teuse rozgniewała się. A kiedy ksiądz Mouret nic na to nie mówił, poprowadziła obu przed ołtarz Matki Boskiej, popychając ich, ciągnąc za sutanę.
— Ależ proszę się popatrzeć! To zanadto razi, teraz kiedy wielki ołtarz jest odświeżony. Już nawet nie znać czy to kiedy było malowane. Rano, daremnie wycieram, drzewo ciągle jest brudne. Czarne to, brzydkie... Wie ksiądz proboszcz co powiedzą? Że ksiądz proboszcz o Pannę Przenajświętszą nie dba, ot co powiedzą!
— To i co? — zapytał Brat Archangiasz.
Teuse aż tchu złapać nie mogła.
— Jakto co? — rzekła — tożby grzech był!.. Ten ołtarz wygląda jak zaniedbany grób na cmentarzu. Żeby nie ja, zasnutyby był cały pajęczynami mchemby porósł. Od czasu do czasu, jak mi zostanie jaki bukiet, to go daję Matce Boskiej... Dawniej, dla Niej były wszystkie kwiaty z naszego ogrodu.
Podeszła i zdjęła dwa zeschłe bukiety zapomniane na stopniach.
— Widzi ksiądz sam, że to tak jak na cmentarzach — dodała — rzucając je przed nogi księdzu Mouret’owi.
Podniósł je, nic nie mówiąc. Ściemniło się już zupełnie. Brat Archangiasz zaplątał się między krzesła, o mało nie upadł. Klął, pomrukiwał głucho jakieś frazesy, w których imiona Jezusa i Maryi powracały nieustannie. Kiedy Teuse, która poszła była po lampę, powróciła do kościoła, zapytała tylko księdza:
— Zatem farby i pendzle wynieść mam na górę?
— Tak — odrzekł — to już skończone, a co do reszty, zobaczymy póżniej.
Siła naprzód wszystko zabrawszy, milcząc, by nie powiedzieć zbyt wiele. A gdy ksiądz Mouret trzymał jeszcze owe dwa zeschłe bukiety w ręku, Brat Archangiasz krzyknął, przechodząc koło kurników:
— Niechże to ksiądz wyrzuci!
Ksiądz zrobił jeszcze parę kroków z głową spuszczoną, poczem, rzucił kwiaty przez płot, na gnojowisko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.