Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Brat, który już był po jedzeniu, podczas obiadu księdza siadł na krześle jak na koniu, poręcz mając przed sobą. Od kiedy proboszcz powrócił do Artodów, przychodził tu codziennie na całe wieczory. Narzucał się tutaj teraz bezczelniej, niż kiedykolwiek. Podłoga gięła się pod jego grubemi trzewikami, głos jego grzmiał, pięściami uderzał w meble, opowiadając jak zrana siekł rózgami dziewczynki, lub streszczając swoje zasady w zdaniach twardych jak uderzenia kijem. Potem, nudząc się, wymyślił, żeby grać z Teuse w karty. Grali w „bitwę“ niezmiennie, Teuse bowiem żadnej innej gry nie mogła się nauczyć. Przy pierwszych kartach bitych wściekle na stole, ksiądz Mouret uśmiechał się, a potem popadał zwolna n głębokie zamyślenie; i godzinami zapominał się tak, wymykał się, pod nieufnie spoglądającemi oczyma Brata Archangiasza.
Owego wieczora Teuse była w takim humorze, że po zdjęciu obrusa, mówiła iż zaraz spać pójdzie. Ale Brat chciał grać. Klepał ją po ramionach, a w końcu posadził ją tak gwałtownie, aż krzesło zatrzeszczało. Tasował już karty. Dezyderya, nie cierpiąc go, znikła ze swoim deserem, który prawie co wieczora zabierała teraz do łóżka.
— Ja chcę czerwonych — rzekła Teuse.
I walka się rozpoczęła, Teuse wzięła zrazu kilka dobrych kart Bratu. Potem dwa asy padły na stół jednocześnie.
— Bitwa — zawołała z niesłychanem wzruszeniem.
Rzuciła dziewiątkę, co ją zasmuciło; ale gdy Brat rzucił tylko siódemkę, zebrała karty, tryumfująca. W pół godziny miała znowu tylko dwa asy, szanse wyrównały się. A w trzecim kwadransie znowu ona straciła asa. Walety, damy, króle, latały z całą zaciekłością morderczej walki.
— A co, ta partya? znakomita — rzekł Brat Archangiasz — zwracając się do księdza Moureta. Ale spostrzegł, że ksiądz jest taki zamyślony, taki daleki, taki bezwiedny uśmiech ma na ustach, iż podniósł gwałtownie głos.
— No cóż! To ksiądz proboszcz nawet nie patrzy na nas? Wcale to niegrzecznie... Dla księdza proboszcza jedynie gramy. Staramy się rozweselić... No, proszę popatrzeć na grę. Lepiej to dla księdza proboszcza, niż rozmarzać się. Gdzież to ksiądz znowu był?
Ksiądz drgnął. Nie odpowiedział, starał się uważać na grę, a powieki mu się zamykały same. Partya ciągnęła się dalej zawzięcie. Teuse odzyskała swego asa i napowrót go straciła. Zdarzały się wieczory, kiedy wydzierali sobie tak asy przez cztery godziny; i często nawet spać szli wściekli, nie doszedłszy do bitwy.
— Ale, ale — krzyknęła naraz Teuse, bojąc się bardzo przegranej — toż ksiądz proboszcz miał wyjść dzisiaj. Obiecał dużemu Fortunatowi i Rozalii pójść pobłogosławić ich pokój, jak to jest we zwyczaju... Prędko, księże proboszczu! Brat będzie księdzu towarzyszył.
Ksiądz Mouret był już na nogach, szukając swego kapelusza. Ale Brat Archaugiasz złościł się, kart z rąk nie wypuszczając.
— Dajcież pokój, czyż to, warto jeszcze błogosławić tę świńską norę! Zwłaszcza, że piękne tam oni rzeczy będą robili w tym pokoju!... Ot jeszcze zwyczaj, któryby ksiądz proboszcz powinien skasować. To nie rzecz kapłana wtrącać się do pokoju nowożeńców... Niech ksiądz proboszcz zostanie. Kończmy partyę. To będzie najlepiej.
— Nie — powiedział ksiądz — ja przyrzekłem. Mogłoby to dotknąć tych zacnych ludzi... Brat, niech zostanie. Proszę kończyć partyę, czekając na mnie.
Teuse, zaniepokojona, patrzyła na Brata Archaugiasza.
— A cóż, dobrze, zostanę — zawołał Brat. — To sensu niema!
Ale ksiądz Mouret nie otworzył jeszcze drzwi, kiedy on już, wstał by iść za nim, rzucając gwałtownie swoje karty. Wrócił, rzekł do Teuse:
— Właśnie miałem wygrać... Niech karty zostaną jak są. Jutro dokończymy partyi.
— A jakże, wszystko się już teraz pomieszało — odpowiedziała stara służąca, pomieszawszy z pośpiechem karty. — Pod szkłem ich trzymać nie będę! A zresztą mogłam wygrać, miałam jeszcze asa.
Brat Archangiasz, w kilku krokach dopędził księdza Moureta, schodzącego wązką ścieżką, wiodącą do Artodów. Wziął sobie za zadanie czuwać nad nim. Otoczył go szpiegostwem każdej chwili, towarzysząc mu wszędzie, posyłając za nim ucznia ze swojej szkółki, gdy sam nie mógł się z tego wywiązać. Mówił ze swoim strasznym śmiechem, że jest „żandarmem Pana Boga“. I w samej rzeczy, ksiądz wyglądał na winowajcę uwięzionego w ponurym cieniu sutany brata, na winowajcę, któremu się nie dowierza, którego uważa się za tak chwiejnego, że gdyby go na chwilę z oczu się spuściło, grzeszyłby na nowo. Była to jakaś zajadłość starej panny zazdrosnej, drobiazgowa baczność więziennego stróża, gorliwego aż do zasłaniania kawałka nieba widzialnego przez okienko więzienne.
Brat Archangiasz stał ciągle na straży, zatykając słońce, nie dając się przedostać żadnemu zapachowi, zamurowując więzienie tak dokładnie, iż nic z zewnątrz już tu nie dochodziło. Śledził najlżejsze słabości księdza, w jaśniejszem jego spojrzeniu poznawał myśli słodsze, rozbijał je słowem jednem, bez litości, jak szkodliwe zwierzęta. Każde milczenie i uśmiech, bladość czoła, drgnienie każde, wszystko było jego własnością. Zresztą unikat mówienia wprost o tym grzechu. Sama jego obecność była wyrzutem. Sposób, w jaki wymawiał pewne frazesy równał się biciu po twarzy. Giestem potrafił wyrażać całą ohydę, którą plwał na grzech. Jak owi oszukani mężowie, co gną swe żony pod krwawemi docinkami, napawając się ich ukrytą srogością, nie mówił nigdy o zajściu w Paradou, poprzestawał na uprzytomnieniu go jednem słowem, by zetrzeć na proch w chwilach walki to grzeszne ciało. I jego także oszukał ten kapłan, co skalał się cudzołóztwem względem Boga, zdradził swoje przysięgi, miał na sobie pieszczoty zakazane, których dalekiej woni starczyło, by rozdrażnić wstrzemięźliwości tego kozła, co nigdy siebie nie zadowolnił.
Było około dziesiątej. Wieś spała; tylko na drugim końcu, po stronie młyna, rozchodził się gwar i jednej chaty, jasno oświetlonej. Ojciec Bambousse ustąpił córce swej i zięciowi część swego domu, zostawiwszy najlepsze izby dla siebie. Pili jeszcze, czekając na proboszcza.
— Pijani są — jurzył się Brat Archangiasz. — Słyszy ksiądz, co wyrabiają?
Ksiądz Mouret nie odpowiedział. Noc była cudna, cała niebieska w blaskach miesiąca zamieniającego dolinę w oddali na senne jezioro. Zwalniał kroku, jakby się nurzał w przyjemności tego łagodnego światła, z rozkosznym dreszczem, jaki sprawia świeżość poblizkich wód. Brat szedł ciągle swojemi wielkiemi krokami, łając go, przywołując.
— Niechże ksiądz idzie... To niezdrowo przechadzać się o tej porze. Lepiejby księdzu było w łóżku.
Ale naraz, przy wejściu do wsi, zatrzymał się na środku drogi. Patrzył ku wzgórzom, gdzie białe linie dróg gubiły się wśród czarnych plam sosnowych lasków. Pomrukiwał jak pies, co zwietrzył niebezpieczeństwo.
— Kto idzie ztamtąd, tak późno? — mruknął.
Ksiądz, nic nie słysząc, nic nie widząc, chciał sam teraz skłonić go do pośpiechu.
— Ależ proszę dać pokój, ot idzie — mówił żywo Brat Archangiasz. — Jest na zakręcie. Proszę patrzeć, księżyc go właśnie oświeca. Widać go dobrze teraz... Duży jest, z kijem.
A po chwili milczenia, mówił znowu głosem chrapliwym, stłumionym ze wściekłości:
— To on, to ten łajdaki... Ja czułem to.
Nowoprzybyły zeszedł już na dół i ksiądz Mouret poznał Jeanbernata. Pomimo swoich osiemdziesięciu lat, szedł tak ostro, iż jego grube, podkute trzewiki krzesały iskry z krzemieni na drodze. Chodził prosty jak dąb, nie posługując się nawet swoim kijem, który niósł jak karabin na ramieniu.
— Ach ten przeklęty! — jęknął Brat, nie ruszając się, jakby przykuty był do miejsca. — Wszystek żar z piekła dyabeł rzuca mu pod nogi.
Ksiądz, bardzo mieszany, nie widząc sposobu uspokojenia swego towarzysza, odwrócił się i szedł z pośpiechem do domu Bambousse’a, w nadziej, że jeszcze mu się uda minąć z Jeanbernatem. Ale i pięciu kroków nie zrobił, gdy szyderczy głos starego, ozwał się tuż prawie za jego plecami.
— A niechże proboszcz na mnie poczeka, cóż to, odemnie tak proboszcz ucieka?
Ksiądz Mouret przystanął, a on przybliżył się i mówił dalej:
— Ba, wasze sutany, rzecz niewygodna, niemożna w nich biedz. A potem, choć i w nocy, poznać was łatwo zdaleka... Jeszcze na górze, rzekłem sobie: „Patrzaj, a to ten mały proboszcz tam idzie“. O, mam jeszcze dobre oczy... Zatem, już nas proboszcz nie odwiedza?
— Miałem tak dużo zajęcia — rzekł z cicha ksiądz, mocno pobladły.
— Dobrze, dobrze, wolno przecież każdemu. A jeśli o tem mówię, to aby okazać, iż nie czuję do pana żadnej niechęci o to że jesteś proboszczem. Nie wspominaliśmy nawet o waszym Panu Bogu, to dla mnie wszystko jedno... Mała sądzi, że to z powodu mnie pan już nie przychodzi. Odpowiedziałem jej, „proboszcz jest głupi“. I myślę tak naprawdę. Czy zjadłem pana podczas jego choroby? Nawet nie wchodziłem do pana... Trzeba zostawić ludziom swobodę. Mówił ze swoją piękną obojętnością, z umysłu nie spostrzegając obecności Brata Archangiasza. Ale gdy ten groźniej mruknął, rzekł:
— Cóż to, chodzi proboszcz ze swoją świnią?
— Poczekaj, rozbójniku — zawył Brat, zaciskając pięści.
Jeanbernat, z kijem podniesionym, udał, że go poznaje.
— Na bok łapy! — zawołał. — Toty, klecho! Ale żem cię nie poznał po zapachu twojej skóry... Jest między nami niezałatwiony rachunek. Przysiągłem, te muszę ci uszy poobcinać w twojej szkole. Zabawią się łobuzy, których zatruwasz.
Przed kijem Brat cofnął się, z piersią przepełnioną obelżywemi łajaniami. Jąkał się, słów już nie znajdując.
— Żandarmów ci przyślę, zbóju! Plułeś na kościół, widziałem! Zarazę roznosisz po biednych ludziach. Dość, byś przeszedł przede drzwiami. W Saint-Eutrope sprowadziłeś dziewczynie poronienie. W Bèage wygrzebałeś trupy dzieci i zabrałeś je na plecach do swoich bezeceństw... Wszyscy o tem wiedzą. Jesteś zgorszeniem dla całej okolicy. Ktoby ciebie udusił poszedłby za to prosto do nieba.
Stary słuchał, śmiał się szydersko, wywijając kijem młynka. Między jedną a drugą obelgą tamtego, powtarzał półgłosem:
— No, no, folguj sobie, wężu! Zaraz ja ci krzyże połamię.
Ksiądz Mouret chciał się wmieszać. Ale Brat Archangiasz odepchnął go, wołając:
— Ksiądz proboszcz jest po jego stronie! Alboż ksiądz nie deptałeś krzyża za jego rozkazem, proszę zaprzeczyć!
I zwracając się znowu do Jeanbernata:
— Ach, szatanie, musiałeś dopiero śmiać się, gdyś księdza złapał! Oby niebo pokarało tych, co pomogli ci do tego świętokradztwa!... A coś robił w nocy, kiedy on spał? Przychodziłeś, i twoją śliną, nieprawdaż? pomazywałeś jego tonsurę, aby mu włosy prędzej wyrosły. Dmuchałeś mu na podbródek i policzki, aby w jedną noc przybywało mu brody na palec. Na całe jego ciało rzucałeś twoje uroki, napełniałeś jego usta wściekłością psa, rozpalałeś w nim pożądliwość... I tak to w zwierzę go byłeś przemienił, szatanie!
— Ależ ty głupi — rzekł Jeanbercat, kładąc sobie kij na ramieniu. — Znudził mię.
Brat, ośmielony, przyszedł wywijać mu kułakami przed nosem.
— A twoja łajdaczka! — krzyknął. — Sam ją wepchnąłeś do łoża księdzu!
Ale zawył, odskakując w tył. Kij starego rzucony z całym rozmachem, złamał się na jego grzbiecie. Cofnął się jeszcze, podniósł z kupy kamieni przy drodze krzemień duży jak dwie pięści i rzucił nim w głowę Jeanbernata. Gdyby ten się nie schylił, czołoby miał rozpłatane. Pobiegł do sąsiedniej kupy kamieni, skrył się, nabrał kamyków. I od jednej kupy do drogiej rozpoczęła się straszna walka. Krzemienie leciały gradem. Przy księżycu bardzo jasno świecącym, cienie odcinały się wyraźnie.
— Tak, wpakowałeś mu ją do łoża! — powtarzał Brat rozszalały. — Ha, ha, dziwi cię, że ja wiem wszystko. Oczekujesz jakiegoś potwora z tego skojarzenia. Co rana robisz trzynaście piekielnych znaków nad twą łajdaczką żeby powiła Antychrysta. Ty chcesz Antychrysta, zbóju!... Masz, oby ci ten kamień oko wybił!
— A ten niech ci gębę zamknie, klecho — odpowiedział Jeanbernat znowu bardzo spokojny. — To dopiero osioł ze swojemi bajkami!... Czy mam ci głowę rozbić, by módz iść dalej? Czy twój katechizm tak ci uderzył do głowy?
— Katechizm, chcesz wiedzieć jaki jest katechizm dla takich przeklętych jak ty? Dobrze, nauczę cię żegnać się... To jest na Ojca, a to na Syna, a to na Ducha świętego... Ach, jeszcze stoisz. Czekaj, czekaj!... Amen!
Rzucił na niego garść kamyków. Jeaubernat trafiony w ramię, porzucił kamienie, które trzymał i podszedł spokojnie, podczas kiedy Brat Archangiasz brał z kupy nowe dwie garści, bełkocząc:
— Zabiję cię. Bóg tak chce. Bóg moją ręką kieruje.
— Będziesz ty milczał! — rzekł stary, chwytając go za kark.
Nastąpiła krótka walka w kurzawie gościńca, niebieskawej od blasku księżyca. Brat, widząc się słabszym, starał się go ugryźć. Wyschnięte członki Jeanberaata były jakby zwojami sznurów, które go cisnęły tak mocno, iż czuł supły wchodzące mu w ciało. Milczał, bez tchu, obmyślając zapewne jakąś zdradę. Stary, wziąwszy go pod siebie, mówił szydersko:
— Mam ochotę złamać ci jedną rękę, by złamać twego Pana Boga.. Widzisz więc, że twój Pan Bóg nie jest silniejszy. To ja cię zabiję... Teraz obetnę ci uszy. Dokuczyłeś mi już zanadto.
I wyciągał spokojnie nóż z kieszeni. Ksiądz Mouret, który po kilkakroć rzucał się był nadaremnie pomiędzy walczących, wdał się obecnie tak żywo, iż Jeanbernat zgodził się w końcu na odłożenie tej operacyi na później.
— Źle proboszcz robi — rzekł. — Temu zuchowi trzebaby krew puścić. Ostatecznie, kiedy pan tego nie chce, poczekam. Spotkam ja go jeszcze i tak kiedykolwiek.
Brat wydał jakiś kwik, a on przerwał sobie, by krzyknąć do niego:
— Nie ruszaj się, bo ci je obetnę natychmiast.
— Ale — powiedział ksiądz — siedzi pan na jego piersiach. Proszę ustąpić, bo on nie może oddychać.
— Nie, nie, rozpocząłby na nowo swoje figle. Puszczę go, jak sobie pójdę... Otóż mówiłem proboszczowi, kiedy ten gałgan wpadł pomiędzy nas, że będzie pan miłym gościem, tam. Mała rozporządza sobą jak chce, pan wie. Nie krępuję jej, tak samo jak nie krępuję moich roślin. Wszystko to rośnie... Trzeba takiego głupca, jak ten tu klecha, żeby się dopatrzeć złego... Gdzieś ty zło zobaczył, łajdaku! Ty sam zło wymyśliłeś, bydlę!
Potrząsał na nowo Bratem.
— Proszę go puścić — błagał ksiądz Mouret.
— Zaraz... Mała niezdrowa jest od pewnego czasu. Ja nic jakoś nie spostrzegałem. Ale ona mi o tem powiedziała. Więc idę do pańskiego wuja Paskala, do Plassans. W nocy spokojnie jest, nie spotyka się nikogo... Tak, tak, mała nie jest zdrowa.
Ksiądz jednego słowa nie znalazł. Chwiał się na nogach z głową spuszczoną.
— Tak się cieszyła, że pana pielęgnuje — mówił dalej stary. — Paląc sobie fajkę, słyszałem jak się śmieje. To mi wystarczało. Dziewczęta to jak tarnina: kiedy kwitną to już dosyć... Ostatecznie, niechże proboszcz przyjdzie, jeżeli zechce. Możeby to małą rozerwało... Do widzenia panu.
Podniósł się powoli, trzymając pięści Brata w obawia jakiegoś niedobrego wybryku. I odszedł, nie odwracając się za siebie, swoim ostrym wydłużonym krokiem. Brat w milczeniu przyczołgał się do kupy kamieni. Zaczekał aż stary będzie w pewnej odległości. I dwoma rękami zaczął znów swoje rzucanie. Lecz kamienie padały w pył na drodze. Jeaubernat, nie racząc już gniewać się, odchodził, wyprostowany jak drzewo na tle pogodnej nocy.
— Przeklęty! Szatan go prowadzi! — burczał Brat Archangiasz, rzucając za nim jeszcze jeden kamień. — Stary, coby go szczutek powinien zwalić. Wytrawiony jest w ogniu piekielnym. Czułem jego pazury. W bezsilnej wściekłości deptał po rozrzuconych kamykach. Naraz napadł na księdza Moureta.
— To księdza wina — krzyknął. — Należało mi pomódz, a we dwóch bylibyśmy go udusili.
Na drugim końcu wsi, w domu Bambousse’a hałas wzmógł się. Słychać było wyraźnie stukanie o stół kieliszkami. Ksiądz szedł znowu, nie podnosząc głowy, kierując się ku dużej, jasnej światłości wychodzącej z okna, podobnego do wielkiego ogniska płonących winnych gałązek. Brat poszedł za nici, chmurny, z sutaną powalaną kurzem, z policzkiem zakrwawionym od potrącenia kamykiem. Wreszcie, po chwili milczenia, swoim ostrym głosem:
— Pójdzie ksiądz? — zapytał.
A gdy ksiądz Mouret nie odpowiedział, mówił dalej:
— Niech się ksiądz pilnuje! Znów ksiądz w grzech popada... Dość było, by przeszedł ten człowiek i ciało księdza drgnęło całe. Widziałem ja przy blasku księżyca, że zbladł ksiądz jak dziewczyna... Niech się ksiądz pilnuje, powtarzam! Tym razemby Pan Bóg nie przebaczył Popadłby ksiądz w ostatnią zgniliznę... A, podłe błoto, sprośność to odnosi nad tobą zwycięztwo!
Wtedy ksiądz podniósł nareszcie oblicze. Płakał gorzko, w milczeniu. Rzekł z jakąś pełną bólu słodyczą:
— Dlaczego Brat mówi do mnie w ten sposób?... Patrzy Brat na mnie ciągle i zna walki każdej godziny. Nie trzeba wątpić o mnie, trzeba mi zostawić siły, bym siebie zwyciężył.
Te słowa proste i nieme łzy, przybierały wśród nocy cechy tak wzniosłego bólu, że sam brat Archangiasz mimo swej gburowatości, zmieszał się. Nie dodał ani słowa, otrzepując swą sutanę, ocierając krwawiący się policzek. Kiedy już byli przed domem Bambousse’a nie chciał wejść. Siadł sobie o parę kroków na przewróconym pudle starego wozu i czekał z cierpliwością psa.
— Ksiądz proboszcz przyszedł! — krzyknęły razem wszystkie Bambousse’y i Brichety, od stołu.
I znowu ponalewano szklanki. Ksiądz Mouret musiał wziąć jedną. Wesela nie było. Tylko wieczorem, po obiedzie, postawiono na stole piędziesięciolitrowy opleciony gąsior, który miano wypróżnić przed udaniem się do łóżka. Było ich dziesięć osób, a już ojciec Bambousse przechylał jedną ręką butlę, zkąd wino płynęło już tylko cienką czerwoną nitką. Rozalia, bardzo wesoła, maczała podbródek małego w swojej szklance, a duży Fortunat tymczasem pokazywał różne sztuczki, podnosił krzesła zębami i t. p. Wszyscy przeszli do pokoju. Zwyczaj kazał, by proboszcz wypił w nim nalane sobie wino. To właśnie nazywano „pobłogosławieniem pokoju“. Przynosiło to szczęście, nie dopuszczało bójek w małżeństwie. Za czasów księdza Caffin, wesoło to się odbywało, bo stary ksiądz lubił się pośmiać; słynął nawet ze sposobu, w jaki wychylał szklankę, nie zostawiając ani kropli na dnie, zwłaszcza, że kobiety w Artodach twierdziły iż każda kropla pozostawiona, to był jeden rok miłości mniej dla stadła. Wobec księdza Moureta nie tak głośno żartowano. Wypił jednak duszkiem, co zdaje się bardzo pochlebiło ojcu Bambousse. Stara Brichet skrzywiła się, patrząc na dno szklanki, gdzie trochę wina zostało. Przed łóżkiem, jeden wuj, który był łanowym, puszczał się na bardzo grube żarty. Śmiała się z nich Rozalia, którą duży Fortunat przez rodzaj pieszczoty, przewrócił na brzeg materaców. A gdy każdy znalazł jakieś słowo swawolne, powrócili do sali. Wincenty i Katarzyna zostali tu byli sami. Wincenty, stojąc na krześle, pochylał ogromny gąsior w swych objęciach, wysączając zeń resztę do otwartych ust Katarzyny.
— Dziękuję, księże proboszczu — zawołał Bambousse, odprowadzając księdza. Zatem, pobrali się, już ksiądz proboszcz teraz kontent. A łotry! Jeżeli ksiądz myśli, że Pater i Ave będą oni odmawiali za chwilę... Dobranoc, dobrej nocy życzę księdzu proboszczowi.
Brat Archangiasz zwolna opuścił wóz, na którym siedział.
— Żeby dyabeł żaru między nich nasypał tak ażby pozdychali — szepnął.
Nie otwierał już ust. Towarzyszył księdzu Mouretowi aż na probostwo. Tu zaczekał, nie odchodząc aż drzwi zostały zamknięte i odwracał się jeszcze parę razy za siebie, aby się przekonać, że ksiądz nie wychodzi. Skoro ksiądz dostał się do swego pokoju, rzucił się na łóżko w ubraniu, twarzą do poduszki, zatykając rękami uszy, aby wreszcie nic nie widzieć, nie słyszeć. W zupełnej niemocy, usnął jak zabity.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.