Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nazajutrz była niedziela. Ponieważ Podwyższenie Krzyża świętego przypadło w dzień sumy, ksiądz Mouret chciał święcić tę uroczystość religijną z niezwykłym przepychem. Przejął się szczególniejszem nabożeństwem do Krzyża; na miejsce statuetki Niepokalanego Poczęcia, w swoim pokoje, postawił duży krucyfiks z czarnego drzewa, przed którym spędzał długie godziny na modlitwie. Podnieść Krzyż i postawić go przed sobą, ponad wszystkie rzeczy, w chwale, jako jedyny cel swego życia, to dawało mu siły do cierpienia i walki. Pragnął być na krzyżu jak Chrystus, miąć koronę cierniową na głowie, ręce i nogi przebite, bok otwarty. Jakimże był tchórzem, gdy śmiał się skarżyć na jakiś ból kłamliwy, gdy jego Bóg cały krwią ociekał z uśmiechem Odkupienia na ustach? I jakkolwiek nędzna była, ofiarowywał boleść swą na całopalenie, w końcu posuwał się aż do zachwytu, aż do złudzenia, że krew istotnie płynie z jego czoła, z członków, z piersi. Były to chwile ulgi, wszystko co w nim było nieczystego, spływało przez te rany. Prostował się z jakiemś bohaterstwem męczeńskiem, pożądał strasznych katuszy, by je znieść bez drgnienia.
Zaraz o świcie ukląkł przed krzyżem. I łaska spłynęła obfita jak rosa. Nie czynił wysiłków, zgiął tylko kolana i napełniła mu serce, przenikając aż do kości z jakąś przedziwną słodyczą. Wczoraj konał z udręczenia a nie było jej. Nieraz pozostawała długo głuchą na żałość potępieńca, zaś często przychodziła w pomoc, gdy już tylko dziecinnym ruchem ręce umiał złożyć. Tego rana było to jakieś ubłogosławienie, spoczynek zupełny, wiara całkowita. Zapomniał udręczeń swych z dni poprzednich. Oddał się cały zwycięzkiej radości Krzyża. Czuł, że przyodziewa się w zbroję tak mocną, iż świat nie miał doń przystępu. Kiedy zeszedł, miał w sobie pogodę i zwycięztwo. Teuse, uradowana, poszła przyprowadzić Dezyderyę, by ją uściskał. Obie klaskały w ręce, wołając, iż od sześciu miesięcy nie wyglądał jeszcze tak dobrze.
W kościele, podczas sumy, ksiądz ostatecznie odnalazł Boga. Oddawna nie zbliżał się do ołtarza z takiem rozrzewnieniem. Musiał się powstrzymywać, by nie wybuchnąć płaczem, lgnąc ustami do ołtarza. Była to suma uroczysta. Wuj Rozalii śpiewał przy pulpicie na chórze basowym głosem, którego chrapliwe dźwięki napełniały nizkie sklepienie, niby muzyką organów. Wincenty, ubrany w komżę, zbyt szeroką, która niegdyś należała do księdza Caffin, bujał starą srebrną kadzielnicą, niesłychanie zajęty odgłosem łańcuszków, kadząc bardzo wysoko, by otrzymać dużo dymu, spoglądając za siebie, czy też kto od tego kaszle. Kościół był prawie pełny. Chciano zobaczyć malowania księdza proboszcza. Chłopki śmiały się, że tak ładnie pachnie; zaś mężczyźni, stojąc w głębi pod chórem, kiwali głowami za każdą głośniejszą nutą śpiewaka. Przez okna wchodziło słońce, przesiewając się przez papierowe szyby, rozrzucając po świeżo obielonych ścianach, mieniącą się, jasną morę, bardzo wesołą, na której cienie kobiecych czepków wyglądały jak wielkie motyle Nawet sztuczne bukiety, stojące na stopniach ołtarza, miały w sobie coś z wilgotnego rozradowania kwiatów świeżo zerwanych. Kiedy ksiądz obrócił się, by pobłogosławić obecnych, doznał jeszcze żywszego wzruszenia na widok kościoła, takiego czystego, tak pełnego ludzi, tak zalanego światłem, muzyką, wonią kadzideł.
Po offertorium, szmer jakiś przebiegł pomiędzy chłopkami. Wincenty, podniósłszy z ciekawością głowę, o mało nie wyrzucił całego żaru z kadzielnicy na ornat księdza. A gdy ten surowo nań spojrzał, chcąc się usprawiedliwić, szepnął.
— To wuj księdza proboszcza wszedł właśnie.
W głębi kościoła, przy jednej z wązkich, drewnianych kolumn podtrzymujących chór, ksiądz Mouret spostrzegł doktora. Nie miał on dziś swojej zwykłej dobrotliwej twarzy z lekko szyderskim uśmiechem. Zdjął kapelusz i stał poważny, chmurny, śledząc mszę z widoczną niecierpliwością. Widowisko księdza przy ołtarzu, jego skupienie, powolne ruchy, zupełna pogoda jego twarzy, zdawały się stopniowo wzmagać zniecierpliwienie doktora. Nie mógł doczekać końca mszy. Wyszedł, i krążył koło swego kabryoletu i konia, przywiązanego do jednej z okiennic probostwa.
— No Cóż? czy ten człowiek nigdy nie skończy swojego nabożeństwa? — zapytał Teuse, powracającej z zakrystyi.
— Już koniec — odpowiedziała. — Proszę wejść do salonu... Ksiądz proboszcz rozbiera się. Wie że pan jest tutaj.
— Ba, byłby chyba ślepy — mruknął doktór, wchodząc za nią do pokoju ponurego, z twardemi meblami, który ona nazywała pompatycznie salonem.
Przechadzał się przez kilka minut wzdłuż i wszerz. Zimny, smutny pokój powiększał jego zły humor. Nie przestając chodzić, uderzał laską po zniszczonem włosiu krzeseł, odzywając się tępo jak kamienie. Potem, zmęczywszy się, zatrzymał, przed kominkiem, gdzie duży święty Józef, okropnie wymalowany, następował miejsce zegara.
— A, to nienajgorzej — rzekł — kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.
I podchodząc do księdza:
— Czy wiesz, żeś mię uraczył połową mszy? Dawno mi się to już nie zdarzyło... Koniec końców zależało mi na tem, by się dziś koniecznie z tobą widzieć. Chciałem z tobą pomówić.
Nie dokończył. Patrzył na księdza ze zdumieniem. Nastąpiło milczenie.
— Ty, to jesteś zdrów — zaczął wreszcie zmienionym głosem.
— Tak, jestem daleko zdrowszy — rzekł ksiądz Mouret, uśmiechając się. Spodziewałem się wuja dopiero we czwartek. To nie wuja dzień, niedziela... Wuj ma mi coś do powiedzenia?
Wuj Paskal nie odpowiedział zaraz. W dalszym ciągu przypatrywał się księdzu. Ten był jeszcze cały nasiąknięty ciepłem kościelnem; włosy jego zatrzymały woń kadzidła, a oczy wzruszenie radością Krzyża. Wuj spuścił głowę wobec tego zwycięzkiego spokoju.
— Wracam z Paradou — ozwał się nagle. — Jeanberaat przychodził po mnie dziś w nocy... Widziałem Albinę... Niepokoi mię ona. Trzeba, by z nią ostrożnie postępowano.
Mówiąc, ciągle uważał na księdza. Ale nie spostrzegł, by mu chociaż raz drgnęły powieki.
— Ostatecznie, ona ciebie pielęgnowała — dodał ostrzej. Bez niej, mój chłopcze, byłbyś może teraz w celi, w Tulettes, z kaftanem waryatów na plecach... Słuchajże, obiecałem że ją odwiedzisz. Zabieram cię ze sobą. To na pożegnanie. Ona chce wyjechać.
— Ja mogę tylko modlić się za osobę, o której mowa — rzekł ksiądz Mouret łagodnie.
A kiedy doktór uniósł się gniewem, uderzając laską w kanapę:
— Księdzem jestem, nie mam nic, prócz modłów — dokończył z prostotą, głosem bardzo stanowczym.
— Ach, więc tak, ty masz racyę! — zawołał wuj Paskal, osuwając się na fotel, bo nogi drżały pod nim. Waryat stary ze mnie. Tak, płakałem w moim kabryolecie jadąc tutaj, płakałem jak dziecko... Ot co to znaczy żyć wśród książek. Doświadczenia robi się wyborne, ale postępuje się jak niegodziwiec... Czyż mogłem przypuszczać, że się to tak źle skończy?
Wstał, zrozpaczony, począł znów chodzić.
— Tak, tak, powinienem był przewidzieć. To było logiczne. A z tobą, miało się stać szkaradnem. Ty nie jesteś takim człowiekiem jak wszyscy... Ale słuchaj, wierz mi, że byłeś zgubiony. Ta atmosfera, którą ona cię otoczyła, była dla ciebie jedynem ocaleniem od szaleństwa. Zresztą, słyszysz co mówię, nie potrzebuję ci powtarzać jak wtedy z tobą było. To jedna z najświetniejszych moich kuracyj. Ale wcale z niej dumny nie jestem, bo teraz, patrz, biedna dziewczyna z tego umierał...
Ksiądz Mouret stał ciągle, bardzo cichy, ze swoim promiennym spokojem męczennika, którego nic ludzkiego zająć już nie może.
— Bóg okaże jej miłosierdzie — rzekł.
— Bóg, Bóg! — mruknął doktór głucho — gdyby nie on rzeczby się ułożyła...
I podnosząc głos, mówił znowu:
— Wszystko obrachowałem. I to właśnie najokropniejsze! Ach, głupiec ze mnie... Przez miesiąc miałeś być rekonwalescentem. Cień drzew, świeży oddech dziecka, cała ta młodość miała cię postawić na nogi. Z drugiej strony dziecko pozbyłoby się swej dzikości, wyładniałoby przy tobie i we dwóch zrobilibyśmy z niej pannę, którąbyśmy wydali za mąż. I tak było doskonale... Ale też, czy mogłem przypuścić, że ten stary filozof Jeanbernat na krok od swoich sałat nie odejdzie! Prawda, że ja również nie ruszyłem się z mego laboratoryum. Miałem studya rozpoczęte... I to moja wina! Łotr ze mnie!
Tchu mu brakło, chciał wyjść. Szukał wszędzie swego kapelusza, który miał na głowie.
— Do widzenia — jąkał — odjeżdżam... Zatem, odmawiasz? Słuchaj, zrób to dla mnie; widzisz jak bardzo cierpię. Przysięgam ci, że potem ona odjedzie. To rzecz ułożona... Mam tu kabryolet. W godzinę będziesz tu z powrotem... Chodź, proszę cię.
Ksiądz odpowiedział ruchem szerokim, jednym z tych, które doktór widział u niego przy ołtarzu.
— Nie — rzekł — nie mogę.
I odprowadzając wuja, dodał:
— Proszę jej powiedzieć, by uklękła i błagała Boga... Bóg ją wysłucha, jak mnie wysłuchał; wspomoże ją jak umie wspomógł. Niema innego zbawienia!...
Doitór spojrzał mu w oczy, i ruszył ramionami.
— Dowidzenia — powtórzył. — Zdrów teraz jesteś. Jużem ci niepotrzebny!...
Gdy odwiązywał konia, Dezyderya, posłyszawszy dopiero głos jego, przybiegła. Uwielbiała wuja. Kiedy była młodszą, słuchał jej paplaniny całemi godzinami, nieumęczony. Teraz jeszcze psuł ją, interesował się jej gospodarstwem, potrafił nawet spędzić z nią raz całe popołudnie wśród kur i kaczek, uśmiechając się do niej swojemi badawczemi oczami uczonego. Nazywał ją „dużym głuptasem“, tonem pieszczotliwego uwielbienia. Zdawał się stawiać ją daleko wyżej od innych dziewcząt. To też rzuciła mu się na szyję ze szczerą czułością. Zawołała:
— Zostaniesz? Będziesz na śniadaniu?
Pocałował ją, odmawiając, oswobodzając się z jej uścisku z kwaśną miną. Ona śmiała się; uwiesiła się znów u jego ramion.
— Źle zrobisz — mówiła. — Mam jaja ciepłe jeszcze. Pilnowałam kur. Zniosły czternaście dziś rano... I zjedlibyśmy kurczaka, białego, tego co bije tamte. Byłeś tu we czwartek, kiedy on wybił oko temu dużemu, pstremu.
Wuj był ciągle zagniewany. Niecierpliwił go węzeł przy uździe, którego nie mógł rozplątać. Wtedy ona zacięła skakać dokoła niego, klaszcząc w ręce, wyśpiewując:
— Zostaniesz, zostaniesz... Zjemy go, zjemy go!
I gniew wuja nie mógł się ostać dłużej. Podniósł głowę, uśmiechnął się. Ona była nazbyt zdrowa, nazbyt żyjąca, nazbyt prawdziwa. Miała wesołość szeroką, naturalną, szczerą, jak promienie słońca ozłacające jej skórę.
— Duży głuptas! — szepnął zachwycony.
I biorąc ją za ręce, podczas gdy ona ciągle skakała:
— Słuchaj, nie dzisiaj. Mam jedną biedną dziewczynę co jest chora. Ale przyjadę kiedyindziej... Obiecuję ci.
— Kiedy? We czwartek — nalegała. — Wiesz, krowa jest cielna. Smutna jakaś od dwóch dni. Ty jesteś doktorem, mógłbyś może dać jej jakie lekarstwo.
Ksiądz Mouret, który stał spokojnie, nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Doktór wsiadł wesoło do kabryoletu, mówiąc:
— Otóż to, będę leczył krowę... Zbliż się, niech cię uściskam, ty duży głuptasie! Pachniesz ładnie, pachniesz zdrowiem. I więcej jesteś warta, niż wszyscy. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak mój duży głuptas, ziemia byłaby zbyt piękną.
Cmoknął na konia i dalej mówił sam ze sobą podczas kiedy kabryolet zjeżdżał po zboczu.
— Tak, bydła, tylko bydłaby potrzeba. Byłoby to piękne, byłoby wesołe, byłoby silne. Ach, marzenie!... Udało się dobrze dla córki, która jest tak szczęśliwa jak jej krowa. Nie udało się dla chłopca, co kona w swej sutanie. Trochę więcej krwi, trochę więcej nerwów, i przepadło! Zwichnięte życie... Prawdziwe Rougony i prawdziwe Macquarty, te tu dzieci koniec całej bandy, zwyrodnienie ostateczne.
I popędzając konia, wjechał kłusem na wzgórze wiodące do Paradou.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.