Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Niedziela, była dniem licznych zajęć dla księdza Moureta. Miewał nieszpory, które odprawiał zwykle przed pustemi krzesłami, ponieważ, nawet stara Brichet nie posuwała swej pobożności do bywania w kościele popołudniu. Potem, o godzinie czwartej, Brat Archangiasz przyprowadzał chłopców ze swej szkoły, aby ksiądz proboszcz wysłuchał ich z katechizmu. To przesłuchiwanie przeciągało się czasem do późna. Skoro dzieci okazywały się nazbyt niepohamowanemi, przywoływano Teuse i ta straszyła je swą-miotłą.
Owej niedzieli, koło czwartej, Dezyderya sama była na probostwie. Nudząc się, pomyślała o narwania trawy dla królików i poszła na cmentarz, gdzie rosły wspaniałe maki, ulubiony przysmak królików. Wlokła się na kolanach pomiędzy grobami i przynosiła pełne fartuchy soczystego zielska, które jej zwierzęta żarłocznie rozchwytywały.
— O, jakie piękne maki! — mruknęła uszczęśliwiona, przyklękając przed pomnikiem księdza Caffin.
Ze szczeliny na tym pomniku, wyrastały w istocie wspaniałe maki, rozkładając na nim swoje kwiaty. Napełniła sobie właśnie fartuch, gdy zdało jej się, iż słyszy jakiś niezwykły szmer. Jakby chrzęst gałęzi, jakby staczanie się drobnych kamyków — słychać było z przepaści, ciągnącej się wzdłuż cmentarza z jednej strony, a będącej łożyskiem Mascle, strumienia spływającego ze wzgórz Paradou. Spadzistość była tam tak stroma, tak nieprzebyta, iż Dezyderyi przyszedł na myśl jaki pies zabłąkany, lub koza uciekająca. I zbliżyła się żywo. Gdy się pochyliła, zdumienie ją ogarnęło. Spostrzegła wpośród cierni dziewczynę, posługującą się najdrobniejszemi szczerbami skały ze zręcznością nadzwyczajną.
— Ja podam ci rękę — zawołała do niej. — Toż to można kark skręcić.
Dziewczyna, widząc iż ją zobaczono, żachnęła się, jakby chciała zejść napowrót. Podniosła jednak głowę, ośmieliła się i przyjęła wyciągniętą ku sobie rękę.
— O, ja cię poznaję — mówiła Dezyderya ucieszona — puszczając fartuch, by ją objąć, ze zwykłą sobie dziecinną pieszczotliwością. Ty mi dałaś kosy. Pomarły, kochane maleństwa... Bardzo byłam zmartwiona. Poczekaj, ja wiem twoje imię. Słyszałam je. Teuse mówi je często, jak niema Sergiusza. Bardzo mi nakazywała, by go nie powtarzać... Poczekaj, przypomnę sobie...
Chmurzyła się, czyniąc wysiłki pamięci. Znalazłszy wreszcie, rozweseliła się napowrót, napawając się raz po raz muzyką tego imienia.
— Albina! Albina!... To bardzo ładne. Z początku myślałam, że jesteś sikorą, bo miałam sikorę, którą nazywałam jakoś tak podobnie, nie wiem już dobrze.
Albina nie uśmiechnęła się. Była bardzo blada z ogniem gorączki w oczach. Kilka kropli krwi sączyło się na jej rękach. Przyszedłszy nieco do siebie, rzekła prędko:
— Nie, zostaw. Powalasz sobie chustkę, ocierając mię. To nic, takie sobie ukłucia... Nie chciałam iść gościńcem, bo by mię widziano. Wolałam pójść strumieniem. Sergiusz jest?
To imię wymówione poufale z tłumionym ogniem, nie zadziwiło Dezyderyi. Odpowiedziała, że jest w kościele i ma katechizm z dziećmi.
— Nie trzeba głośno mówić — dodała — kładąc palec na ustach. Sergiusz zabrania mi głośno mówić kiedy jest katechizm... I przyszliby nas łajać... Pójdziemy sobie do stajni, dobrze? Tam doskonale jest; będziemy rozmawiały.
— Ja chcę widzieć się z Sergiuszem — rzekła z prostotą Albina.
Duże dziecko zniżyło jeszcze głos. Rzucała ukradkowe spojrzenia na kościół, mrucząc:
— Tak, tak... Dopiero Sergiusz się złapie. Chodź ze mną. Schowamy się, będziemy się sprawiały po cichutku. Ach, jak to wybornie!
Podjęła wiązkę traw, co się była wyśliznęła z jej fartucha.
Wyszła i cmentarza, powróciła na probostwo z niesłychanemi ostrożnościami, polecając Albinie, by chowała się za nią i kurczyła, aby być jaknajmniejszą. Kiedy się kryły obie, biegnąc po gospodarskim dziedzińcu, spostrzegły Teuse, przechodzącą przez zakrystyę, ale zdawała się ich nie widzieć.
— Cicho, cicho! — powtarzała Dezyderya uradowana — kiedy przysiadły w głębi stajni. Teraz nikt już nas nie znajdzie... Jest słoma. Wyciągnijże się. Albina musiała usiąść na wiązce słomy.
— A Sergiusz? — zapytała z uporem wyłącznej myśli.
— Właśnie, słychać jego głos... Kiedy klaśnie w dłonie, to będzie koniec, malcy sobie pójdą.. Słuchaj, opowiada im jakąś historyę.
Głos księdza Moureta dochodził w istocie, bardzo złagodzony, przez drzwi od zakrystyi, które Teuse zapewne otworzyć musiała. Był to jakby powiew religijny, szmer, w którym po trzykroć wracało imię Jezus. Albina zadrżała. Zrywała się już, by lecieć za tym głosem kochanym, którego pieszczotliwość poznawała, gdy dźwięk jakby znikł, stłumiony przez drzwi nagle zamknięte. Wtedy usiadła znowu, zdawała się czekać, cisnąc ręce jedną o drugą, cała oddana myśli płonącej w głębi jasnych jej oczu. Dezyderya, leżąc u jej stóp, patrzyła na nią z naiwnem uwielbieniem.
— O, ty jesteś piękna! — szepnęła. — Podobna jesteś do jednego obrazka, który Sergiusz miał w swoim pokoju. Ona była cała biała jak ty. Miała duże włosy spadające na plecy. I pokazywała swoje serce czerwone tu, w tem miejscu gdzie czuję twoje bijące... Nie słuchasz mnie, jesteś smutna... Bawmy się, dobrze?
Przerwała sobie, wołając przez zęby, tłumiąc głos.
— Łotry, zdradzą nas jeszcze!...
Trzymała dotąd zielska w fartuchu i zwierzęta obiegły ją. Gromada kur przybiegła gdakając, zwołując się, dziobiąc zwieszające się źdźbła zielone. Koza wsuwała ukradkiem głowę pod jej ramię, szczypiąc szerokie liście. Nawet krowa, przywiązana do ściany, naciągała sznur, wydłużając pysk, dmuchając swoim gorącym oddechem.
— Ach, złodziejki! — powtarzała Dazyderya. To dla królików!... Dajcież mi pokój. Ty, dostaniesz zaraz po głowie. A ciebie, niech jeszcze złapię, to ci ogon podskubię... Niechże was licho, ręceby mi zjadły!
Biła kozę po pyszczku, rozpędzała kury nogą, uderzała krowę ze wszystkich sił pięściami. Ala zwierzęta otrząsały się, powracały żarłoczniejsze, skakały na nią, ogarniały ją, wydzierały jej fartuch. Mrugając, szeptała Albinie do ucha, jakby zwierzęta mogły posłyszeć:
— Nie zabawneż one, te pieszczochy! Poczekaj, zobaczysz jak będą jadły.
Albina patrzyła poważnie.
— No dalej, uspokójcie się — mówiła Dezyderya. — Wszyscy dostaniecie. Ale każdy po kolei... Wielka Liza najprzód. Smakuje ci, co?
Wielka Liza była to krowa. Zmiażdżyła powoli tęgą garść liści z grobu księdza Caffin. Nitka śliny wisiała jej u pyska. Dwoje, brunatnych oczu patrzyło z łagodną pożądliwością.
— A teraz ty — mówiła dalej Dazyderya — zwracając się do kozy. O, wiem, że chcesz maków. I wolisz kwitnące, prawda, z pączkami, coby ci pękały pod zębami?... Masz, ot naprawdę prześliczne. One są z tego kąta na lewo, gdzie przeszłego roku grzebana...
Mówiąc, podawała kozie bukiet krwawych kwiatów, które zwierzę gryzło. Kiedy już tylko łodygi w jej ręku zostały, wetknęła mu je w zęby. Z tyłu, kury zajadle szarpały jej suknię. Rzuciła im dzikie cykorye i jaskry, które pozrywała wkoło starych płyt, ułożonych wzdłuż ściany kościoła. Kury wydzierały sobie, jaskry zwłaszcza, z taką żarłocznością, z taką wściekłością skrzydeł i ostróg, że reszta drobiu posłyszała. Teraz nastąpił zalew. Wielki płowy kogut Aleksander, pierwszy się zjawił. Dziobnął jeden jaskier, przeciął go na dwoje, bez skosztowania. Gdakał, zwołując kury pozostałe na dworze, cofając się, by je zachęcić do jedzenia. I weszła jedna biała kura, potem czarna, potem cały szereg kur, które potrącały się, właziły sobie na karki, płynęły wreszcie niby fala pierza. Za kurami przyszły gołębie, kaczki, gęsi, wreszcie indyki. Dezyderya zatopiona, zagubiona wpośród tej żyjącej fali, śmiała się, powtarzając:
— To tak zawsze, ile razy przyniosę zielska z cmentarza. Pozabijałyby się, żeby choć trochę dostać. To zielsko musi mieć jakiś smak...
I broniła się, podnosząc do góry ostatnie garście, by je uratować przed temi żarłocznemi dziobami podnoszącemi się ku niej, powtarzając, że trzeba zostawić trochę dla królików, że się pogniewa, że wszystkie pójdą na suchy chleb. Ale miękła. Gęsi ciągnęły ją za końce fartucha, tak mocno, iż mało nie padała. Kaczki dziobały jej stopy. Dwa gołębie na głowę jej wleciały. Kury siadały aż na jej ramionach. Była to zajadłość zwierząt czujących żer, tęgie, krwiste maki i soczyste jaskry, gdzie było trochę życia umarłych. Zanadto się śmiała, czuła, iż już, już się pośliźnie i puści ostatnie dwie garści, kiedy straszne mruczenie rozsiało postrach dokoła niej.
— To ty, grubasie — rzekła zachwycona. — Zjedz je. Uwolnij mnie.
Weszła świnia. Nie było to już prosię, różowe jak świeżo pomalowana zabawka, z ogonkiem z tyłu podobnym do kawałka szpagatu; ale duża świnia, okrągła, z grzbietem pokrytym ostrym jedwabiem, śniącym od tłuszczu. Brzuch miała koloru bursztynowego od leżenia w gnoju. Z ryjem naprzód podanym, tocząc się na łapach, wpadła pomiędzy drób, dzięki czemu Dezyderya mogła się wymknąć i pobiedz oddać królikowi to trochę zielska, co go udało się jej ocalić. Gdy powróciła, było już spokojnie. Gęsi kołysały mięko szyje, głupie, ciche; indyki i kaczki odchodziły sobie po pod marami, ostrożnie rozstawiając nogi aż od uda, jakby były kalekie; kury szczebiotały z cicha, dziobiąc niewidzialne ziarno w twardej ziemi stajni; Świnia zaś, koza, duża krowa, jakby sen je zwolna ogarniał, mrugały powiekami. Na dworze zaczynał padać deszcz ulewny.
— Ot tak, ulewa — rzekła Dezyderya — siadając na słomie, wstrząsając się lekko. Najlepiej będzie jak tu zostaniecie, kochaneczki, jeżeli nie chcecie zmoknąć.
Zwróciła się do Albiny, dodając:
— Jaką gapiowatą minę mają, co? One budzą się tylko do jedzenia, te zwierzęta.
Albina była ciągle milczącą. Śmiechy tej ładnej dziewczyny, szamoczącej się wpośród tych szyj żarłocznych, tych dziobów chciwych, co ją łaskotały, całowały, zdawały się chcieć jeść jej ciało, uczyniły ją jeszcze bledszą. Tyle wesołości, tyle zdrowia, tyle życia, do rozpaczy ją przywodziło. Zaciskała swe zgorączkowane ramiona, próżnię cisnąc do swych piersi, usychających w opuszczeniu.
— A Sergiusz? — zapytała tym samym głosem, wyraźnym i upartym.
— Cicho! — rzekła Dezyderya — Dopiero co go słyszałam, jeszcze nie skończył... Hałasowaliśmy porządnie przed chwilą. Chyba że Teuse ogłuchła dzisiaj... Siedźmyż teraz spokojnie. Przyjemnie słuchać jak deszcz pada.
Ulewa wchodziła przez drzwi otwarte, bijąc w próg wielkiemi kroplami. Kury, zaniepokojone, wyjrzawszy, cofnęły się potem aż w głąb stajni. Wszystkie zwierzęta chroniły się tu wokoło spódnic obu dziewcząt, z wyjątkiem trzech kaczek, które poszły sobie spokojnie przechadzać się po deszczu. Świeżość wody padającej na dworze, zdawała się spędzać do środka wszystkie gorące opary dziedzińca. Bardzo gorąco było w słomie. Dezyderya przyciągnęła dwie duże wiązki, rozłożyła się na nich jak na poduszkach. Było jej dobrze, czuła rozkosz w całem ciele.
— Pysznie tu, pysznie — szepnęła. — Połóżże się tak jak ja. Tonę, mam oparcie ze wszystkich stron, słoma łaskocze mię po szyi... A kiedy się otrzeć, to tak coś biegnie po całem ciele, jakby ci myszy uciekały pod suknią.
Ocierała się, śmiała się sama, uderzając dłońmi w słomę na prawo i na lewo, jakby się oganiała od myszy. Potem leżąc, głową na słomie, kolanami do góry, mówiła znowu:
— Czy ty u siebie w domu tarzasz się po słomie? Ja nie znam nic rozkoszniejszego. Czasem łaskoczę siebie pod stopami. To takie bardzo zabawne... A ty łaskoczesz się, powiedz?
Duży płowy kogut, zbliżywszy się z powagą, widząc ją leżącą, wskoczył jej na piersi.
— Pójdziesz, Aleksander! — krzyknęła. — Ależ to głupie zwierzę. Nie mogę się położyć, by się zaraz nie wpakował... Ciśniesz mię, drapiesz, słyszysz?... Siedź sobie zresztą, tylko bądź grzeczny, nie dziob mi włosów.
I przestała się o niego troszczyć. Kogut trzymał się mocno przy jej staniku, mając chwilami taką minę jakby jej zaglądał pod brodę swojem płomienistem okiem. Inne zwierzęta ubliżały się do niej. Potarzawszy się jeszcze, w końcu zmęczona, zatrzymała się w wygodnej pozycyi, rozkładając się na wznak. Mówiła dalej:
— Ach, to zanadto rozkoszne, odrazu jestem zmęczona. Słoma usposabia do snu, prawda?... Sergiusz tego nie lubi. Ty może także nie. Ale w takim razie, cóż ty możesz lubić?... Powiedzno mi trochę, żebym wiedziała.
Była coraz senniejsza. Przez chwilę patrzyła szeroko otwartemi oczami, jakby zastanawiając się nad tem, jakich przyjemności nie zna. Poczem spuściła powieki, uśmiechając się spokojnie w zupełnem zadowolnieniem. Zdawało się że śpi, ale po kilku minutach otworzyła znowu oczy, mówiąc:
— Krowa będzie miała cielę... Ot i wielka rozkosz. Będę się tem cieszyć więcej, niż wszystkiem.
I zapadła w głęboki sen. Zwierzęta ostatecznie powyłaziły na nią. Była to fala żyjących piór, co ją okrywała. Kury zdawały się wysiadywać jej stopy. Gęsi kładły swe puszyste szyje na jej udach. Z lewej strony świnia ogrzewała jej bok, a z prawej koza wsunęła swą brodatą głowę pod pachę. Wszędzie po trochu sadowiły się gołębie, na dłoniach otwartych, w zagięciu kibici, przy ramionach. A ona, rumiana cała, spała tak, głaskana silniejszym oddechem krowy, przyciśnięta ciężarem wielkiego koguta, który zsunął się poniżej piersi, z opadającemi skrzydłami, z płonącym grzebieniem, piekąc ją poprzez suknie, płomiennem dotknięciem płowego brzucha.
Na dworze, deszcz padał drobniejszy. Promienie słońca wymykające się szeroką wstęgą z kąta jednej chmury, złociły kurzawę lecącej wody. Albina, nieruchoma, patrzyła na śpiącą Dezyderyę, tę okazałą dziewczynę, której wystarczało tarzanie się po słomie. I onaby pragnęła, taką być znużoną i omdlałą, zasypiającą z rozkoszy, z powodu kilku słomek co połaskotały jej szyję. Patrzyła z zazdrością na tęgie ramiona, twardą pierś, na to życie czysto cielesne w rodzajnem cieple gromady zwierząt, na ten rozkwit czysto zwierzęcy, czyniący z tego tłustego dziecka, spokojną siostrę dużej krowy biało-czerwonej. Myślała, iż dobrzeby było, kochaną być przez płowego koguta, i kochać samej tak jak rosną drzewa, naturalnie i bez wstydu. Ziemia to zaspakajała Dezyderyę na wznak leżącą.
Tymczasem deszcz ustał był zupełnie. Trzy miejscowe koty, jeden za drugim, biegły przez dziedziniec, popod mur, z nieskończonemi ostrożnościami, by się nie zamoczyć. Zajrzały do stajni, przyszły prosto do śpiącej, mrucząc, kładąc się przy niej z łapkami na niej opartemi. Moumou, duży kot czarny, usadowiwszy się przy twarzy, począł delikatnie lizać jej podbródek.
— A Sergiusz? — szepnęła machinalnie Albina.
Gdzież tkwiła przeszkoda? Co jej przeszkadzało napawać się tak szczęściem wśród natury? Dla czego ona nie kochała, dla czego nie była kochaną w pełnem świetle, swobodnie, tak jak rosną drzewa? Nie wiedziała, czuła się opuszczoną, pognębioną na wieki. I czuła jakiś dziki upór, jakąś potrzebę pochwycenia znów swego dobra w objęcia, ukrycia go, posiadania go jeszcze. Wstała. Drzwi od zakrystyi właśnie znowu otworzono; dało się słyszeć lekkie klaśnięcie w dłonie, a po niem wrzawa gromady dzieci stukających sabotami po posadzce; katechizm się skończył. Wyszła po cichu ze stajni, gdzie czekała przez całą godzinę, w gorącym kurnikowym oparzę. Przesuwając się przez kurytarzyk od zakrystyi, spostrzegła plecy Teuse, która weszła do kuchni, nie oglądając się za siebie. Pewna że jej niewidziano, popchnęła drzwi przytrzymując je, by się zamknęły napowrót bez hałasu. Była w kościele.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.