Babunia (Němcová, 1905)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Wydawca | Wydawnictwo „Katolika“ |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Wydawnictwo „Katolika“ |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | Paweł Rybok |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na pańskiej łące było kwiecia, jakby nasiał. Przez łąkę prowadziła ścieżka. Tuż przy ścieżce siedziała w macierzance jak w poduszce Adelka i przypatrywała się małej biedronce, która jej biegała po fartuszku, z fartuszka podążyła na nóżkę, z nóżki na zielony bucik.
— Nie uciekaj, mała! zostań u mnie; ja ci nic nie zrobię, — mówiło dziewczę i biorąc biedronkę w palce, sadza ją znów na fartuszek.
Niedaleko od Adelki siedzą na mchu przy mrowisku Janek i Wilemek. Dziwią się nad skrzętną pracą mrówek.
— Patrz, Wilemku! jak biegną; a widzisz, ta mrówka zgubiła jajko, a tam ta druga je podnosi i biegnie z niem do mrowiska; poczekaj! mam kawałek chleba w kieszeni, dam im okruchę, zobaczymy, co też z nią zrobią.
I wydostawszy skibkę chleba, położył kawałek na ziemi.
— Patrz! wszystkie mrówki do chleba pospieszają i dziwią się, zkąd się tu wziął. Popychają go coraz dalej naprzód, widzisz? Teraz się ze wszech stron gromadzą; ale jak się te drugie dowiedziały, że tu coś leży? — rzekł Janek.
W tem przeszkodził im miły głos, niespodzianie chłopców zapytujący:
— Co wy tu robicie?
Był to głos księżniczki, która przyjechała na białym koniu tuż do nich.
— Mam biedronkę! — zawołała Adelka, pokazując zaciśniętą pięść księżniczce, która już była z konia zeszła i do dziewczynki się zbliżyła.
— Pokaż mi ją! — rzekła księżniczka.
Adelka otworzyła rękę, ale rączka była próżna ku wielkiemu zmartwieniu dziewczynki.
— Uciekła! — zawołała żałośnie.
— Zaczekaj! Jeszcze nie uciekła! — odezwała się księżniczka, biorąc ostrożnie biedronkę z białego ramienia dziewczyny.
— Cóż z nią teraz zrobisz? — zapytała.
— Każę jej ulecieć! — odpowiedziała Adelka, — Przypatrz się, zaraz poleci.
Adelka położyła biedronkę na dłoń i podnosząc rękę do góry wołała:
„Biedroneczko, leć do nieba
i przynieś mi skibkę chleba.
Zanieś Bozi pozdrowienie,
Proś o Świętych przyczynienie,
Siądź u nóżek świętej Pannie
I pokłoń się świętej Annie.“
„Proś o skibkę dla mnie chleba,
A z tą skibką przyleć z nieba“
dodał Wilemek, uderzając zarazem Adelkę z lekka pod rękę.
W tem podźwignęła biedronka czarny płaszczyk czerwono kropkowaty, rozwarła złożone pod nim cienkie skrzydełka i uleciała w górę.
— Czemuż mi ją zepchnąłeś? — zawołała rozgniewana Adelka.
— Ażeby prędzej uleciała! — rozśmiał się chłopiec.
A zwróciwszy się do księżniczki, rzekł:
— Chodź ze mną, Hortenzyo! Chodź się przypatrzeć mrówkom; dałem im kawałek chleba... i co ich się tam teraz nagromadziło! — dodał chłopiec wielce zdziwiony.
Księżniczka włożyła rękę do kieszeni czarnego, aksamitnego kabatu i wydobywszy kawałek cukru podała go Wilemkowi, mówiąc:
— Połóż mrówkom ten kawałek cukru na trawie, a zobaczycie, ile ich się w okamgnieniu zbiegnie, bo one na słodycz bardzo są łakome.
Wilemek usłuchał; u gdy widział, że po chwili mrówki przybiegają z wszech stron i małe jak kropki odrobinki cukru do mrowiska odnoszą, bardzo się nad tem zadziwił i zapytał:
— Ale powiedz mi, Hortenzyo, zkąd te mrówki wiedzą, że tu jest coś dobrego? i cóż one robią z jajkami, które ustawicznie wynoszą i wnoszą?
— To są ich dzieci, — odpowiedziała księżniczka, — a te, które je noszą, są ich dozorczyniami i opiekunkami. Gdy słońce świeci i jest gorący dzień, wynoszą je na słońce z ciemnych komórek, aby się wygrzały i lepiej rosły.
— A gdzież tedy są ich matki? — zapytała Adelka.
— Są w komórkach, — rzekła Hortenzya, — siedzą tam i znoszą jaja, aby mrówki nie wymarły. Ojcowie chodzą około nich, ciągle im coś opowiadają i rozweselają je, aby im się nie nudziło; te zaś mrówki, które tu oto biegają, to są robotnice.
— A jak one pracują? — zapytał Janek.
— Znoszą pokarm, — objaśniała dalej księżniczka, budują i poprawiają mieszkania, opiekują się dorastającemi dziećmi, czyszczą dom; gdy zaś umrze która z matek, grzebią ją; potem uważają, aby ich nieprzyjaciele nie napadli, a gdy to nastąpi, bronią swojej gromady. To wszystko jest zadaniem robotnic.
— A jak się porozumiewają, gdy nie umieją mówić? — dziwiły się dzieci.
— Chociaż mówić nie umieją, — odparła księżniczka, — i nie mają tak rozwiniętego rozumu jak naprzykład ludzie, to jednakowoż porozumiewają się na swój sposób. Wszak widzieliście, że pierwsza mrówka, która znalazła cukier, wnet pobiegła to innym powiedzieć, które się zaraz tu zbiegły. Widzicie, jak jedna się przy drugiej zatrzymuje, jak się dotykają, jakoby mimochodem chciały się ze sobą porozumieć; znów tu i owdzie zbierają się w małe gromady, i kto wie, o czem się one naradzają.
— A mają także pokoje i kuchnie? — zapytała Adelka.
— Kuchen nie potrzebują, bo nie gotują, ale pokoje mają dla dzieci i dla matek, sale dla robotnic; mają dom o kilku piętrach, z korytarzami i schodami, prowadzącymi z piętra na piętro.
— A jak budują, że im się gmach nie zawali? — pytały dzieci.
— Budują mocno; i gdy im tylko ktoś silniejszy budowy nie zepsuje, to ona sama się nie zawali.
Stawiają mury i sklepienia z drobniuteńkich trzasek, źdźbeł, iglic, suchych listków, trawy i ziemi, której małe kuleczki zlepiają, a jeżeli jest sucha, w ustach ją ślinami odwilżają, ugniatają i potem tak używają jak murarze cegły.
Najchętniej budują po drobnym deszczu, gdy ziemia jest wilgotna.
— A kto te zwierzątka tego wszystkiego nauczył? — zapytał Wilemek.
— To już Pan Bóg dał zwierzętom z urodzenia taki popęd, że wiedzą zaraz od młodości, jak się żywić, że wiedzą, czego im do utrzymania potrzeba; a niektóre zwierzęta z taką umiejętnością i chytrością swoje potrzeby zaspakajają, że się to prawie ludzkiemu rozumowi równa. Gdy będziecie chodzić do szkoły i zrozumiecie książki, to się o zwierzętach i ich życiu dużo dowiecie — powiedziała księżniczka.
Podczas tej rozmowy nadeszła Babunia i Baśka, niosąc pełne fartuchy kwiecia i korzonków, które na łące nazbierały. Dzieci wnet Babuni powiedziały, co im mówiła o mrówkach księżniczka, która właśnie Babunię pytała, dlaczego wszystkie ta korzenie zbiera.
— To jest, Miłościnko, kminek; — objaśniała Babunia; — ta tu roślina, wątrobnik. Kminek się suszy, ziarno się spotrzebuje do potraw, a słomę dzieciom do kąpieli; płukanie wątrobnikiem zaś jest wyborne na choroby gardła. Ludzie w okolicy wiedzą dobrze, że mam zawsze zasób takich ziół i przysyłają po nie. Dobrze, gdy człowiek ma takie lekarstwa w domu, bo chociażby ich sam nie potrzebował, przydadzą się bliźniemu.
— Czy nie ma apteki w mieście? — zapytała księżniczka.
— W miasteczku nie! ale o godziną drogi tuztąd. Lecz na coby się zdało, gdyby i apteka w mieście była! Łacińska kuchnia jest droga kuchnia, a dlaczego za drogie pieniądze kupować, co sobie sami zgotować umiemy?
— A to wam lekarz napisze receptę i powie, co i jak gotować macie.
— Gdzieżtam, Miłościnko! Jakby to człowiek wyszedł na swoje, gdyby za każdem małem zaziębnięciem miał posyłać po doktora! Tuztąd jest godzina drogi do lekarza; przejdzie pół dnia zanim go się człowiek doczeka, tymczasem mógłby śmiało umrzeć, gdyby nie było domowej pomocy; a gdy przyjedzie, pozapisuje niezliczone rzeczy: leki, plastry, pijawki i to i owo, tak że człowiek na końcu nie wie, co robić, a chory tem wszystkiem przerażony dopiero porządnie zaniemoże. Ja, Miłościnko, w lekarzy nie wierzę. Gdy sama lub dzieci zaniemogą, wyleczą nas nasze zioła. Lecz mimo to napominam ludzi, gdy zaniemogą: Poślijcie po doktora! Ale cóż?! Gdy Pan Bóg ześle chorobę ciężką, rozum doktorów się kończy i czekają, czy natura sama sobie nie pomoże!
— To wszystko zioła zdrowotne? — zapytała księżniczka.
— Nie, nie! Hortenzyo, — odezwała się Baśka; — mamy w fartuchu kwiaty na wieńce! Bo jutro jest święto „Bożego Ciała“, a ja i Andzia będziemy drużkami.
— A ja także; pójdę z Helą, — dodała Adelka.
— A my będziemy drużbami! — zawołali chłopcy.
— Kto jest Hela? — zapytała księżniczka.
— To jest Helena, córeczka pani kumotry z miasta; z tego wielkiego domu, na którym wisi lew malowany.
— Musisz powiedzieć z gospody, — pouczała Babunia dziewczę.
— A ty też pójdziesz w procesyi? — zapytała Baśka księżniczki.
— Tak! pójdę, — odpowiedziała księżniczka i usiadłszy na murawie, pomagała Babuni równać kwiaty na wieńce.
— A ty nie byłaś jeszcze nigdy drużką w „Boże Ciało?“ — zapytała Baśka.
— W „Boże Ciało“, nie! — ale bawiąc jeszcze u mojej opiekunki w Florencyi, byłam drużką w święto Madonny; niosłam wieniec róż.
— Kto to jest Madonna?
— Madonną nazywają we Włoszech Matkę Boską, — odpowiedziała księżniczka.
— Miłościnka pochodzi z Włoszech? Wszak to jest ten kraj, w którym nasze wojsko załogą leży? — zapytała Babunia.
— Wtem mieście, z którego ja pochodzę t. j. w Florencyi, nie ma wojska. Wyrabiają tam te piękne kapelusze słomianne, które nosicie; wyrabiają je z ryżowej słomy.
Na polach rośnie ryż i kukurydza, na pagórkach słodkie kasztany i oliwy; są tam cyprysowe i wawrzynowe gaje, śliczne kwiaty, a niebo takie piękne, modre, wybrane!
— Ach! już wiem! — przerwała Baśka; — to jest to same miasto, które w twoim pokoju na obrazie widziałam. Nie prawdaż, zgadłam Miłościnko?
Pośrodkiem płynie szeroka rzeka, nad którą w wyż jest położone miasto. Ach, Babuniu! jakie tam piękne domy i kościoły! Po drugiej stronie rozpościerają się ogrody z małymi domkami; przed jednym domkiem siedzi stara matrona, obok niej gra dziewczyna na gitarze; to jest Hortenzya i jej opiekunka. Wszak tak nam mówiłaś, Miłościnko?
Księżniczka milczała, była zamyślona, ręce opuściła na kolana. Po długiej dopiero chwili westchnęła głęboko:
— O bella patria! O cara amica![1] — i z ócz jej polały się łzy jak groch wielkie.
— Co powiedziałaś, Hortenzyo? — zapytała, tuląc się do księżniczki, zdziwiona Adelka.
Hortenzya wsparła głowę o twarz dziewczynki i nie wzbraniała łzom, które obficie po licach spadały.
— Miłoścince przyszła na myśl ojczyzna i przyjaciele, — odezwała się Babunia. — Wy, dzieci, jeszcze nie wiecie, jak to człowiekowi na sercu, gdy musi opuścić miejsce rodzinne, miejsce, gdzie wyrosł. Chociażby mu się gdzieindziej i dobrze powodziło, nigdy go zapomnieć nie może. I wy to kiedyś odczujecie.
Miłościnka ma z pewnością krewnych we Włoszech? — zapytała Babunia.
— Nie mam na świecie żadnych krewnych, o którychbym wiedziała, — odpowiedziała z smutkiem księżniczka. — Moja dobra opiekunka i przyjaciółka Giovanna żyje we Florencyi; za nią niekiedy tęsknię i za ojczyzną. Księżna, ta dobra moja matka, przyobiecała mi, że będę mogła do ojczyzny wrócić.
— A jak miłościnkę księżna tak daleko odnalazła? — pytała dalej Babunia.
— Księżna pani znała dobrze moją matkę, była z nią bardzo zaprzyjaźniona. Mój ojciec został ciężko ranny w bitwie pod Lipskiem, a wróciwszy do domu we Florencyi, zmarł po kilku latach wskutek odniesionych ran. Tak mi Giovanna często opowiadała. Matka krótko potem ze zmartwienia i boleści umarła. Zostałam sierotą i sama na świecie! Księżna, dowiedziawszy się o tem, przybyła do Florencyi i byłaby mnie ze sobą zabrała, ale Giovanna kochała mnie jak matka i oddać nie chciała. Powierzyła więc księżna mię, zamek i wszystko, co w nim było, Giovannie w opiekę, która mnie wychowała. Gdym dorosła, zabrała mnie księżna do siebie. Och! bardzo ją kocham, tak, jakbym własną matkę była kochała!
— Wszak i księżna miłościnkę kocha jak własną córkę, — odezwała się Babunia, — przekonałam się o tem, gdym w zamku była i uradowałam się z tego niemało. Tak! o mało byłabym zapomniała powiedzieć miłoścince o Kudrnach. Gdy im Baśka przyniosła wasze pieniądze, aż skakali z radości, a gdy stary Kudrna został przyjęty do służby za stodolnego i w dodatku z podwójną pensyą, o mało rozumu z radości nie stracił. Do śmierci nie przestaną się modlić za księżnę i za miłościnkę.
— To tobie mają do zawdzięczenia, staruszko, i twoim dobrym słowom, — odpowiedziała księżniczka.
— Miłościnko! Gdyby moje słowo nie było padło na dobry grunt, nie byłoby weszło ani błogosławieństwa przyniosło, — odpowiedziała Babunia.
Zioła i kwiaty były już uporządkowane, więc Babunia zabierała się z dziećmi do domu.
— Odprowadzę was do rozstajnej drogi, — rzekła księżniczka, — biorąc konia, który się był popasał, za uzdę.
— Macie odwagę chłopcy, to was wsadzę na konia! Każdego na chwilę! — zawołała.
Chłopcy z radości podskoczyli, a w następnem okamgnieniu siedział Janek na koniu.
— To dopiero urwisz! — zawołała Babunia, widząc Janka na koniu.
Wilemek także udawał odważnego, lecz gdy go księżniczka w siodło wsadziła, zarumienił się aż po uszy i dopiero ducha nabrał, gdy Janek się z niego naśmiewać zaczął.
I małą Adelkę księżniczka wsadziła w siodło i trzymała ją, idąc przy koniu.
Dziewczynka rumieniła się z radości, lecz zuchy chłopcy naśmiewali się z siostrzyczki, wygadując, że taka wielka jak krzciuk, że siedzi jak małpka, i Bóg wie, jakby jeszcze byli urągali, gdyby ich Babunia nie była skarciła.
Księżniczka dosiadła na rozstajnej drodze konia, spuściła granatową suknię ku ziemi, poprawiła czarnego kapelusza i kłaniając się jeszcze raz trzcinką, zawołała: „Avanti“[2] i popędziła jak strzała aleją do zamku.
Babunia zbliżała się wolnym krokiem z dziećmi do „Starego Bielidła“.
Nazajutrz był piękny dzień, niebo było pogodne.
Przed „Starem Bielidłem“ stała karoca, w której się Janek i Wilemek rozsiedli. Chłopcy byli świątecznie ubrani, mieli białe spodnie i czerwone kamizelki, w rękach trzymali wieńce. Pan Proszek chodził około koni, głaskał je po lśniącej sierści, przebierał palcami bujne grzywy i spoglądał okiem znawcy na konie i szory. Chwilami podchodził pod dom, wołając w okno:
— Jeszczeście nie gotowi? Spieszcie się!
— Zaraz, tatuniu, zaraz będziemy, — odzywały się wewnątrz głosy. — Ale to „zaraz“ trwało jeszcze dość długą chwilę, aż nareszcie wyszły z domu dziewczęta z Adelką na czele, pani Proszkowa, Babunia, Elźbieta i Urszula.
— Miejcie na wszystko baczność! Uważajcie na drób! — przykazywała Babunia służącym.
Sułtan chcąc się przychlebić, przytykał nos do wieńców, które Adelka na ręce niosła, lecz dziewczynka podnosiła wieńce do góry, co spostrzegłszy Babunia, ostro psisko łajała:
— Nie widzisz, głupi! że Adelka jest drużką!
— Prawdziwe anioły! — rzekła Elźbieta do Urszuli, spoglądając na dzieci w karocie.
Pan Proszek usiadł na koźle obok woźnicy Wacława, chwycił za lejce i mlasknął językiem. Konie podniosły dumnie głowy i popędziły jak wiatr. Psy puściły się za powozem, lecz gdy im pan Proszek biczem pogroził, zatrzymały się i mrukliwie spoglądając wrociły do „Starego Bielidła“, a położywszy się w słońcu pod drzwiami, zaczęły głośno chrapać.
W mieście były wszystkie domy gałęziami umajone, ulice wysłane liściem, całe miasto zieleniło się jak las. Na czterech stronach rynku były ustawione cztery ołtarze, jeden piękniejszy od drugiego. Na przeciwko figury św. Jana Nepomucena pod zielonemi lipami ustawiono moździerz, około którego ustawiła się gromada niedorostków.
— Będą strzelać! — odezwał się pan Proszek, zwracając dzieciom uwagę na moździerz.
— Ale ja się będę bała! — zawołała lękliwa Adelka.
— Czegobyś się bała? to nie trzaśnie głośniej od garnka, który z półki spadnie — pocieszała Baśka siostrzyczkę.
Do takiego trzasku była Adelka przyzwyczajona, więc się uspokoiła.
Pan Proszek zajechał przed gospodę „pod białym lwem“. W progu stał pan kumoter Stanicki i na przywitanie gości zdejmował z zadowoloną miną aksamitną czapkę; kumotra Stanicka, w srebrnym czepcu i krótkim jedwabnym kabatku, witała z radosnym uśmiechem miłych znajomych; a gdy się Hela za nią ukryć chciała, przytrzymała córeczkę jedną ręką, a biorąc Adelkę drugą, postawiła dziewczynki obok siebie i rzekła:
— Wszak pokażcie się, ażaliście pięknie wystrojone?
— Podobne do siebie jak bliźnięta, — odezwała się Babunia.
Dziewczynki spojrzały nieśmiało na siebie i rumieniąc się spuściły oczy.
Pan Stanicki ujął pana Proszka pod rękę i prosząc resztę gości, aby wstąpili do pokoju, rzekł wesoło:
— Przed procesyą pomówimy jeszcze trochę przy kieliszku wina.
Pani Proszkowa weszła za panami do pokoju gościnnego, Babunia zaś została z dziećmi w przedsionku, mówiąc do bawiących tam służących:
— Wy macie dość czasu, gdy z państwem pójdziecie, ale jabym się później nie mogła docisnąć do kościoła, bo będzie natłok nie lada, zostanę tu teraz przy dzieciach.
Po niedługiej chwili wyszli na róg ulicy dwaj chłopcy w czerwonych kamizelkach, za nimi znów dwaj, a gdy się trzecia para pokazała, Janek radośnie zawołał:
— Już idą!
— Adelko i ty Helenko patrzcie podczas procesyi także pod nogi, abyście nie upadły, — napominała Babunia dziewczęta. — Baśka, ty na dzieci uważaj! Wy zaś, chłopcy, zachowujcie się skromnie, bo łatwo o nieszczęście z świecami; a módlcie się w kościele i przed ołtarzami, abyście się Panu Bogu spodobali.
Tymczasem nadszedł przed dom pana Stanickiego nauczyciel z szkolnemi dziećmi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! panie nauczycielu! — rzekła Babunia, — przyprowadziłam wam jedną jeszcze garstkę; miejcie już i z temi malcami cierpliwość.
— Dobrze, Babuniu, dobrze! mam tu całe stado, małe i większe, — odpowiedział z uśmiechem nauczyciel, włączając zaraz chłopców w szeregi chłopców, a dziewczęta w szeregi dziewcząt.
W kościele umieściła się Babunia obok drzwi w sąsiedztwie dobrych znajomek. Dzieci stały koło ołtarza.
Zadzwoniono po raz trzeci; lud garnął się do kościoła; kościelny rozdzielał świece. Odezwała się sygnaturka, poczem księża przystąpili do ołtarza, rozpoczęła się msza św.
Dziewczynki z złożonemi rączkami patrzały długo w nabożnem skupieniu na ołtarz, potem oglądały się to w prawo, to w lewo, nareszcie zwróciły oczy na chór i spostrzegły księżniczkę. Uśmiechnęły się radośnie do Hortenzyi; nie mogły się wstrzymać.
Za Hortenzyą siedziała matka; pan Proszek stał obok i groził malcom palcem, aby się do ołtarza obróciły. Lecz Adelka nie zrozumiała tych wskazówek i wciąż się do ojca uśmiechała, póki jej Baśka nie pociągnęła za szaty, szepcąc w ucho:
— Patrz na ołtarz!
Było po podniesieniu. Ksiądz podniósł monstrancyę z „Przenajświętszym“, dzwony zagrzmiały gwałtownie, lud zaśpiewał chórem: „Baranku Boży, Chryste, zmiłuj się!“ i procesya wyszła z kościoła.
Na czele szły dzieci, za niemi świeczkarze z palącemi się świecami, potem z ślicznemi wieńcami dziewczynki, które z koszyczków kwiaty rzucały, nareszcie księża, potem zwierzchność miasta, honoracya z całej okolicy, na końcu lud z miasta i sąsiednich wiosek, pomiędzy nimi Babunia.
Liczne chorągwie cechów powiewały nad głowami ludu; woń kadzidła mięszała się z czerstwym zapachem rozsypanych kwiatów, odgłos dzwonów rozlegał się w powietrzu.
Kto nie mógł brać w procesyi udziału, stał w progu lub oknie i patrzał na wspaniały pochód, tysięcznobarwną procesyę.
Co za przepych! co za różnorodność ubrań! W wystrojonych szatach dzieci, księża w drogocennych ornatach, panowie we frakach, poczciwi mieszczanie w pięćdziesięcioletnich kabatach, młodzieńcy we wyszywanych kamizelach, starcy w długich, po kostki sięgających sukmanach; panie w gustownych, acz skromnych ubraniach, mieszczanki w czepcach koronkowych, srebrem i złotem przeplatanych, wiejskie gospodynie w krochmalonych czepcach lub białych chustkach na głowie.
Jak Stanickiego dom było można poznać jako dom gościnny po wymalowanem godle, tak oznaczało ubranie sposób myślenia i zawód tych tu ludzi. Na pewno było można rozeznać kapitalistę, rzemieślnika od urzędnika, gospodarza od chałupnika, a ubrania zdradzały tych, którzy się trzymali starych obyczajów, jako i tych, którzy naśladowali świat nowy.
Przy ołtarzach usiłowała Babunia dostać się do dzieci, aby im nieść pomoc w potrzebie. Skończyło się wszystko dobrze, tylko Adelka wzdrygała się za każdym wystrzałem i zatykała rączkami uszy, zamykając zarazem oczy.
Po procesyi zaprowadziła Babunia dzieci do gościńca, gdzie na nich Wacław z karocą czekał. Krystyna, córka młynarza, wracała także z kościoła; Babunia spostrzegłszy dziewczynę i dla niej miejsce w powozie znalazła i prosiła o jej towarzystwo w powrocie do domu.
— Nasi zostaną na obiedzie, więc będzie dosyć miejsca! — powtarzała Babunia opierającej się nieco Krystynce.
— Chętniebym z wami pojechała, ale radabym poszła z dziewczynami, — odrzekła Krystyna, zwracając oczy na gromadę młodzieńców, którzy stali na cmentarzu i czekali na dziewczyny, aby je do domu odprowadzić.
Jeden z pomiędzy nich był rosły jak sosna, o bardzo ładnej twarzy i ujmującego pozoru. Zdawało się, że kogoś szukał, bo gdy nagle Krystynę spostrzegł, mocno się zarumienił.
Babunia zaprowadziła Helenkę do pani kumotry, która dzieci za stołem usadziwszy, częstowała je ciastkami. Babuni zaś podała kieliszek wina na pokrzepienie. Ponieważ w pokoju było dużo gości, Krystyna dla tego nie chciała wejść do izby, chciała więc Babunia dziewczynie wina wynieść do przedsionku; lecz w tem wyprzedził staruszkę ów junak z cmentarza; bo wszedł do szynkowni, zażądał słodkiego likieru i wyniósł napój Krystynie do przedsionku. Dziewczyna wzbraniała się przyjąć likieru, lecz gdy młodzieniec, smutnie jej w oczy patrząc, zapytał:
— Więc nie chcesz przyjąć odemnie poczęstunku?
Chwyciła prędko za kieliszek i wypiła jego zdrowie.
Wtem nadeszła Babunia i poczęstowała oboje winem.
— Przyszedłeś jak na zawołanie, Mila — uśmiechając się, rzekła Babunia do młodzieńca. — Właśnie się namyślałam, któregoby z was prosić, aby z nami jechał. Bo bez Jana lub innego doświadczonego człowieka boję się takiemi dzikiemi końmi jechać; Wacław zaś powozi nieostrożnie. Jedź więc z nami! — prosiła Babunia.
— Z radością! — odpowiedział Mila i obróciwszy się na napiętku, pobiegł do szynkowni zapłacić.
Dzieci pożegnawszy się z Helenką, panią kumotrą i rodzicami, wsiadły do powozu. Krystyna zajęła miejsce obok malców; Mila wskoczył na kozioł i powóz ruszył z miejsca.
— Patrzcie! Mila jedzie jak pan! — wołali rówiennicy, wracający ścieżką, gdy ich powóz mijał.
— Mam się też z czego panoszyć! — odpowiedział Mila radośnie, rzucając oczami za siebie; co widząc młodzian, który poprzednio na Milę wołał, był Mili najserdeczniejszym przyjacielem, rzucił czapkę w górę, nucąc:
„Miłość, boska miłość!
Skąd ją ludzie biorą,
Na górach nie rośnie,
W polu jej nie sieją!
Końca piosenki nie dosłyszeli w powozie, bo konie pędziły cwałem.
— A byliście nabożni? — zapytała Babunia malców.
— Ja się modliłem; ale Wilemek, zdaje się, nie był nabożny! — odezwał się Janek.
— Nie wierzcie mu, Babuniu! ja ciągle „Ojcze nasz“ odmawiałem, a Janek mnie szturchał i nie dał mi spokoju, gdyśmy szli w procesyi.
— Janku, Janku! co za bezbożny chłopak z ciebie! Będę się musiała na pewno tego roku na ciebie u św. Mikołaja uskarżyć, — odezwała się Babunia.
— Potem św. Mikołaj nic ci nie nakładzie! — dodała Adelka.
— A prawda! Za kilka dni mamy Jana Chrzciciela, twojego patrona! — odezwała się Krystyna.
— A więc co mi podarujesz? — zapytał Janek.
— Dam ci powrosło, bo taki psotnik z ciebie! — naśmiewała się Krystyna.
— Powrosła nie chcę, — odpowiedział chłopak i zamroczył się, bo się wszyscy z niego śmiali.
— A co ty dostajesz na imieniny? — zapytała Baśka Krystynę.
— Nic! u nas nie ma takiego zwyczaju; tylko u panów dawają podarki.
Prawda! Raz dostałam powinszowanie od nauczyciela, który w zamku u rządcy dzieci uczył; list ten mam tu w książce.
To rzekłszy, wyjęła z książki do nabożeństwa okolony wieńcem róż i niezapominajek arkusz papieru, zapisany wierszem.
— Schowałam go, bo wieniec taki ładny — rzekła; — ale wiersza nie rozumiem.
— Czy nie jest po czesku pisany? — zapytała Babunia.
— Po czesku, ale bardzo uczenie! Słuchajcie, oto początek:
„Wysłuchaj mnie, dziewico rozkosznej piękności, wychowanico Łady!“[3]
— Wierzcie mi, Babuniu, nic a nic z tego nie rozumiem; i w całym wierszu takie majaczenie aż do samego końca.
Nie jestem żadną wychowanicą, gdyż mam Bogu dzięki matkę; temu człowiekowi się od książek musiał rozum pomięszać.
— Tak się mówić nie godzi! kochana Krystyno; był to człowiek bystrego rozumu, w naukach wykształcony; my nie rozumiemy takich ludzi.
Gdym jeszcze w Kłodzku była, mieszkał w naszem sąsiedztwie także pewien mistrz pisma. Gospodyni jego, tacy uczeni nigdy się nie krępują małżeństwem, odwiedzała nas często i opowiadała, jaki to był dziwny człowiek. Po całych dniach zagrzebywał się w książkach jak kret i gdyby Zuzanna nie była mu przypominała: „Panie obiad zastawiony!“ nie byłby jadł cały dzień.
Zuzanna musiała mu wszystko i wszystko przypominać; bez tej kobiety byłyby go mole zjadły.
Codzień wychodził na jedną godzinę na przechadzkę, ale chodził zawsze sam na sam, towarzystwa nie lubił.
Gdy go w domu nie było, wstąpiłam czasem do Zuzanny; lubiła ona słodką wódkę, a chociaż uczuwałam sama zawsze wstręt do palonych trunków, musiałam niekiedy dla towarzystwa przyjąć kieliszek, przyczem mi często Zuzanna opowiadała:
— Mój stary nie śmie o tem wiedzieć; on tylko czystą wodę pija; rzadko kiedy się zdarza, że doleje kilka kropli wina; mnie zaś wciąż upomina:
— Zuzanno! woda to najlepszy napój; pij tylko wodę, a będziesz zdrowa i czerstwa.
— Chciałby, abym żyła jak ptak, na jadło nic nie daje, chciałby, aby człowiek powietrzem żył, bo sam ma żołądek od książek zasuszony, dziękuję za taką potrawę!
Zuzanna prowadziła gospodarstwo według własnego „widzi mi się“.
Pewnego razu zaprowadziła mnie do jego pokoju. Jak żyję, tyle książek nie widziałam. Były poukładane jak siągi drzewa.
— Widzicie, kobieto! to wszystko mój stary ma w głowie, dziwię się, że od tego rozumu jeszcze nie postradał; ale gdyby mnie nie było, która go jak małego dziecka dopatrzę, Bóg jedyny wie, coby się z nim stało. Muszę mieć rozum na wszystko, bo się na niczem innem nie zna, jak na półkach z książkami, ale świętej cierpliwości z nim potrzeba, lecz przyjdą chwile, kiedy i mnie jej braknie, wtedy odchodzi, jakby go pies ugryzł, ani słówka nie piśnie i zaś człowiek żałuje swej porywczości.
Pomyślcie! W pokoju było kurzu jak na drodze, a pajęczyn jak w starej dzwonnicy, i czy sądzicie, że mi pozwolił przyjść z miotłą?
Ani rusz! Pomyślałam więc: Będę ja cierpliwie czekać na sposobność. Nie chodziło mi przytem tyle o niego, jak o mój honor i dobrą sławę.
Wszak to hańba, gdyby kto przyszedł i widział ten nieład. Prosiłam więc znajomego pana, z którym przestawał, aby go u siebie zatrzymał, a ja się tymczasem wzięłam do roboty, pomyłam i wyczyściłam wszystko, jak na święta!
I cóż powiecie, co to za człowiek: ani nie poznał, żem myła! Dopiero się na trzeci dzień pomiarkował.
— Tak mu się zdawało, jakoby w pokoju było jaśniej, — rzekł nareszcie, — bodajże go, gdyby nie było jaśniej.
Tak to człowiek musi się brać na sposoby z takimi odludkami.
Ile razy przyszła do nas, tyle razy się skarzyła na swego pana, lecz za nic w świecie nie byłaby go opuściła.
Pewnego razu zażyła niemało strachu. Pan jej bowiem, wyszedłszy jak zwykle na spacer, spotkał przypadkiem przyjaciela, który się w drodze do gór olbrzymich zatrzymał i który go prosił, aby się wybrał z nim razem na świeże powietrze, i pomyślcie: pojechał, nie wstąpiwszy do domu i nie powiedziawszy słowa.
Zuzanna czekała i czekała, ale pan nie wracał, noc nadeszła, pana jeszcze nie było w domu. Przybiegała do nas i trzęsąc się że strachu, strasznie zawodziła, nie mogliśmy jej uspokoić.
Dopiero na drugi dzień rano dowiedziała się, że pan wyjechał w góry.
Teraz wszczęła straszny hałas, wyzywała aż zgroza.
Pan wrócił dopiero na szósty dzień, a Zuzanna zastawiała codzień obiad i wieczerzę.
Potem przyszła do nas i skarzyła się:
— Gdym się do niego zabrała i zaczęła wypytywać, odpowiedział mi krótko: Nie krzycz! cóż takiego? zrobiłem wycieczkę w góry, więc nie mogłem zaraz wrócić!
Pewnego razu przyniosła kilka książek i prosiła, abyśmy przeczytali, bo je pan jej napisał.
Moj nieboszczyk Jerzy znał się dobrze na książkach, więc zabrał się do czytania, lecz nie zrozumieliśmy prawie nic. W książkach były i wiersze, lecz i tych nie zrozumieliśmy, było to wszystko za uczenie napisane. Zuzanna zaś rzekła:
— Wiem ja najlepiej, ile sobie głowy nad tem nałamie!
W mieście go wszyscy poważali, a ludzie mówili, że nie mogą pojąć jego rozumu!
— Macie we mnie drugą Zuzannę, Babuniu, — rzekła Krystyna, — bo mnie nic nie obchodzą uczone rzeczy, gdyż się na nich nie znam. Gdy słyszę ładny śpiew lub was, Babuniu, opowiadających, jest mi błogo na sercu, a stokroć mi milej was słuchać, aniżeli uczonego wykładu.
A słyszeliście już tę piosenkę, którą Berla z „Czerwonych Gór“ ułożył?
— Moja miła! Mnie już teraz światowe piosenki nie idą do głowy. Czasy, kiedybym była pobiegła milę drogi za ładną piosenką, minęły dla mnie bezpowrotnie, dziś już tylko śpiewam pieśni nabożne, — odpowiedziała Babunia.
— Jakaż to piosenka? — zapytała Baśka.
Posłuchajcie, dzieci! Nauczę was, rozpoczyna się tak:
„Co ten ptaszek gada,
Co na dębie siada?“
— Krystynko! musisz mi tę piosenkę zaśpiewać, gdy dziś wieczorem do was przyjdę, — odezwał się Mila na koźle.
— Zaśpiewam i dwa razy, jak będzie potrzeba! Byłyśmy pańszczyznę odrabiać i zagrabiałyśmy ściernisko. Berla także zagrabiał. Gdyśmy potem chwilę pod wzgórzem odpoczywali, zawołała Tichanowiczowa Andzia:
— Berla, zaśpiewaj nam co wesołego!
Berla się chwilę namyślał, potem śmiejąc się, zanucił:
„Co ten ptaszek gada,
Co na dębie siada?
że dziewczyna blednieje,
Gdy za chłopcem szaleje!“
Tichanowiczowa się o mało co nie rozgniewała, myśląc, że Berla do niej pije. Bo jak wam wiadomo, kocha się w Tomaszu i jest jego narzeczoną, ale nim się Berla spostrzegł, wymyśliła piosenkę i tak zaśpiewała:
„Milcz! ptaszku, milcz!
Bo nie mówisz prawdy.
Ja także chłopca mam,
A nie straciłam barwy!
— Piosenka nam się bardzo podobała, melodyę zaś dobrała taką, że aż miło słuchać. Żernowskie dziewczyny zadziwią się niemało, gdy nową piosenkę usłyszą! — dodała Krystyna.
Dzieci nuciły nową piosenkę, chcąc ją zatrzymać w pamięci.
Dojechali do zamku.
Przed bramą stał młodszy lokaj we fraku; był to człowiek małego, nikłego wzrostu. Jedną ręką gładził czarny wąs, drugą zwiesił na słabym łańcuszku od zegarka w ten sposób, aby było można widzieć złote pierścienie na palcach.
Gdy karoca mijała zamek, zabłysnęły mu oczy jak kotowi, który wróbla zobaczy. Uśmiechnął się milutko do Krystyny i ukłonił się ręką. Lecz niewiasty nie zważały na niego; Mila zato poprawiał z zazdrości wydrzej czapki na głowie.
— Wierzcie mi, Babuniu, wolałabym czarta zobaczyć, aniżeli tego Włocha — odezwała się Krystyna.
— Czycha znów w bramie, aby wpaść pomiędzy dziewczyny jak jastrząb, gdy same wracać będą z kościoła.
— Onegdaj w Zliczu dostał po grzbiecie, — rzekł Wacław. — Było tak: Przyszedł na muzykę i zaczął się zaraz zalecać najładniejszej dziewczynie, jakby ją kto właśnie dla niego przyprowadził. Gap nie umie po czesku, ale „esky olka, mám rád“[4] to sobie spamiętał.
— To samo i mnie ciągle powtarza, gdy do gospody na piwo przyjdzie, — przytaknęła Krystyna, — a chociażbym mu dziesięć razy oświadczyła: „ale ja was nie cierpię!“ jednak go się pozbyć nie mogę jak zimnej febry.
— Chłopcy mu porządnie kożuch wytrzepali i gdyby mnie tam nie było, byłby się dopiero dowiedział, po czemu piernik w Perdubicach.
— Niech się ma na baczności, aby mu tego na innem miejscu nie powiedzieli! — zauważył Mila, poprawiając wydrzej czapki na głowie.
Karoca zatrzymała się przed gospodą.
— Pan Bóg zapłać! żeście mnie zabrali, Babuniu, — dziękowała Krystyna, podawając rękę Mili, który jej pomagał wysiąść z karocy.
— Jeszcze na słówko! — zawołała Babunia.
— Czy ty nie wiesz, kiedy z Żernowa i z Czerwonej Góry pójdą na odpust do Światonowic?
— Tak jak zwykle. Z Czerwonej Góry pójdą pomiędzy świętem „Wniebowzięcia” i narodzeniem Matki Boskiej, a ze Żernowa w pierwsze święto po Świętym Janie. Ja także pójdę, — odrzekła Krystyna.
— I ja mam zamiar się wybrać, — oświadczyła Babunia.
— A ja pójdę także tego roku z wami, — odezwała się Baśka.
— Ja tak samo! — zawołała Andzia.
I reszta dzieci oświadczyła „także”, lecz Baśka im perswadowała, że trzech mil drogi nie ujdą.
Potem Wacław zaciął konie i zajechali przed młyn, gdzie wysadzili Andzię i zostawili święcone wieńce dla kumotry młynarzowej.
Gdy dojeżdżali do „Starego Bielidła“, wybiegły im psy naprzeciwko, które się uspokoić nie mogły z radości, że babunia wróciła.
Babunia dziękowała Panu Bogu za szczęśliwie odbytą drogę, bo stokroć wolała iść pieszo aniżeli jechać. Siedząc bowiem w powozie, obawiała się wciąż nieszczęścia, a widząc wypoczęte rumaki pełnym cwałem naprzod sadzące, myślała, że, czego Boże nie daj! kark skręci.
Elźbieta z Urszulą czekały w przedsionku.
— Wacławie! a gdzie wy macie wianek? — zaczepiła gadatliwa Elźbieta woźnicę, gdy Babunia weszła z dziećmi do izby.
— Ba! dziewczyno! Dawno zapomniałem, gdziem go zgubił, — odpowiedział Wacław, a śmiejąc się przebiegle, nawrocił do stajni.
— Nie rozmawiaj z nim! — ganiła ją Urszula, ciągnąc ją za suknię do przedsionku. — Wiesz dobrze, że ten człowiek ani w święto nie wypuści z ust dobrego słowa.
Wacław rozśmiał się głośno, zaciął konie i odjechał.
Babunia zawiesiła świeże wianki nad oknem i nad obrazami świętych, a przeszłoroczne wrzuciła w „święty ogieniaszek“.