<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Wielkie było w zamku wesele.
Królowa z płaczem padła na szyję Królowi, nie zważając, że miał na sobie zakurzoną zbroję bojową i zbrukany płaszcz.
Król szybko Królową uścisnął, poczym wodził oczyma wokoło.
— A gdzież dzieci?... — zapytał wreszcie.
— Dzieci?... Nie widzisz?!... Dawno już czekają!... — rozśmiała się Królowa, wypychając naprzód dwie małe figurki w sukniach kwiecistych z wielkiemi kołnierzami z haftowanego płótna. Jedna miała głowinę złotą jak dojrzała pszenica, druga czarną jak chmurna noc. Tym się różniły, gdyż poza tym były nadzwyczaj do siebie podobne rysami twarzy, postacią i kształtem ślicznych oczu w ciemnej oprawie. Dziewczynka miała oczy czarne, a chłopczyk niebieskie.
Dzieci trzymały się za ręce i patrzyły z otwartemi ustami na tęgiego brodacza w świecącej zbroi, którego nie znały, a o którym mówiono im, że jest ich ojcem.
— Aha, więc ojciec to jest taka straszna figura!... — Dziewczynka drżała z przerażenia, a gdy Król nachylił się, aby ją schwycić i podnieść, beknęła rozpaczliwie na cały głos, jak kózka schwytana. Wtedy chłopak wystąpił naprzód i nadstawił wojowniczo łokieć.
— Oho, ty jesteś, widzę, zuch!... — zawołał wesoło Król, biorąc z kolei chłopaka za ręce i unosząc w górę.
Chłopak wyrywał się i machał gniewnie nóżkami...
— Nie chcę, nie chcę, żebyś ty był mój tatuś!... Wolę pana Taturę, bo on lepiej pachnie i wciąż nas odwiedza... Uśmiecha się do nas i do mamusi, gada ładnie...
— Jasiu!... Jasiu! Co ty wygadujesz?... — ganiła synka Królowa. — Pocałuj ojca!...
Ale Król już chłopca postawił na ziemi i odwrócił się. Właśnie nadeszła wieść, że ciągnie i jest niedaleko wojewoda Skowroń z wojskiem odsiecznym. Król posłał mu rozkazanie, aby ścigał ze świeżemi siłami pobitych Wilków i królestwo z nich oczyścił. Sam udał się do szatni, wziął kąpiel i przebrać się kazał przystojnie do wieczerzy.

Była to wspaniała uczta. Śpiewali pieśniarze, tańczyły tancerki, rycerstwo opowiadało o swoich czynach wojennych, a najwięcej rycerz Rondel, który nagle się po bitwie odnalazł...
— Byłem zajęty zachodzeniem Wilków od tyłu. Wtym zmienili front... Możecie sobie wyobrazić moje położenie... Tysiące ślepi wpatrzonych we mnie i tysiące paszczy otwartych... Ale ja nie straciłem ducha, zatoczyłem łuk mym niezrównanym mieczem...
— I zmieniłem front, bo zawsze lepiej mieć nieprzyjaciela z tyłu, to moja taktyka!... — pisnął Bączuś.
— Milcz, błaźnie, nie znasz się na rycerskich sprawach!
— A właśnie, że się znam, bom zachodził od tyłu jegomości, kiedyś się chował w krzakach... Sam tam chciałem się schować, ale już były zajęte!...
— Ha!... Ha!... Ha!... — śmieli się obecni, śmiał się Król, uśmiechała się nawet Królowa.
Psuł jednak trochę powszechną wesołość widok wojska Gomóły i sołtysa Kwitka, których Król zaprosił do swego stołu i nawet posadził koło siebie. Mało kto z rycerstwa odzywał się do nich. Zato monarcha był dla nich bardzo uprzejmy. Uprzejmy był również Wielki Strażnik Koronny, pan Tatura.
Nazajutrz miała się odbyć na zamku Wielka Rada i Król chciał, żeby doń wcielono przedstawicieli włościaństwa.
Oparł się temu wojewoda Skowroń, który z świetnym orszakiem przybył tegoż dnia wczesnym rankiem na zamek.
— Nie można tego uczynić bez porozumienia się z całym rycerstwem, gdyż będzie to ukróceniem ich przywilejów. Za cenę przelewanej krwi i dziedzicznych zasług oni jedni dotychczas mieli prawo być doradcami Waszej Królewskiej Mości.
— Państwo tym razem uratowali kmiecie!...
— Spełnili tylko swoją powinność.
— Obiecałem im i dotrzymam!... — zawołał Król z rozdrażnieniem.
— Niech Wasza Królewska Mość ich nagrodzi wedle sprawiedliwości swojej... Niech rozda im część gruntów skarbowych, niech dzielniejszych i znakomitszych podniesie do stanu rycerskiego, niech uszlachci nawet całe wsie i powiaty... Wola Waszej Królewskiej Mości!... Ale reszta musi wracać do sochy i sierpa. Inaczej zmarnieje kraj bez dostarczycieli żywności. Głód nas i tak trapi, a gdy zostaną tutaj w tak znacznej liczbie, aby radzić nad sprawami państwa, to gospodarstwo krajowe zmarnieje do szczętu!... Nie będzie nad czym się głowić. Mało kto zostanie przy życiu!... Kto nie zemrze z braku pożywienia, to go zabije mór, który zawsze za głodem idzie... Albo przyjdą cichaczem Wilki i uprowadzą w łykach!... Radzę więc, niech wracają co rychlej do chat... dla własnego i wszystkich dobra!... Wasza Królewska Mość przecie o nich nie zapomni!...
Tak radził siwy wojewoda.
Król szarpał brodę i gryzł wargi.
— A jednak ja chcę, żeby Gomóła i Kwitek na radzie byli!...
— Będzie, jak Wasza Królewska Mość postanowi, ale to tylko sprawę zaogni, gdyż rycerstwo nie ustąpi, bardzo jest rozżalone za rozgrabione zameczki, za pomordowane kobiety i dzieci!
— Robiono z kmieciami nieraz tosamo.
— Tak, ale każdy swoją krzywdę przedewszystkim czuje...
— Na to jestem Królem, a wy, Mości Skowroniu, wojewodą, abyśmy ponad temi rzeczy stali i ku pogodzeniu się strony kłonili!... — przerwał mu żywo Król.
— Ja też, Miłościwy Panie, o to się kwapię, ale nie widzę tego pogodzenia w prędkim działaniu. Chłopskie pułki są po bitwie osłabione, w dodatku nie mają co jeść. A rycerstwo, które ja na odsiecz przywiozłem, jest świeże, wypoczęte, w broń i żywność zasobne. Oni mię nie posłuchają, Miłościwy Panie, oni się już srożą, że niepotrzebnie chłopi do obrony zamku wezwani zostali, że gdyby trochę cierpliwości i wytrwania, to oni sami podołaliby i chłopom i Wilkom... Oni nastają, żeby poddanych i osadników co rychlej do domów, do roli odesłać. Grożą, że, w razie nieposłuchania, siłą ich rozproszą...
— Tak, tak! Czują teraz, że są silniejsi!... — powiedział z goryczą Król.
Wojewoda Skowroń uwagę królewską mimo uszu puścił i tak dalej prawił:
— Wyniknie więc nowa swara, nowa wojna domowa, a co ona przyniesie, przewidzieć trudno. Może znowu Wilki zgromadzą rozproszone swe moce i poszukają na nas odwetu...
— Co więc robić, co robić, wojewodo? — spytał Król z przygnębieniem.
— Gomółę i Kwitka podnieść do stanu rycerskiego, obdarować dobrami i do Rady wcielić, a do ogółu chłopów wydać orędzie z potwierdzeniem wszystkich dawnych obietnic Waszej Królewskiej Mości. Niech wracają do domów i niech czekają, aż prawa przed Radę Państwa zostaną wniesione i zatwierdzone... Niech mi Wasza Królewska Mość wierzy, że wielu z nich a może wszyscy radzi będą z takiego rozkazu, gdyż im się do domów, do żon i do dzieci śpieszy... Toć to wszystko bez oraczy i siewców tam głodem przymiera!...
Król brodę szarpał i nic nie mówił. Stary dostojnik przyglądał się Królowi z pod oka z pozornym spokojem, ale drżała mu ręka, którą bawił się z niechcenia złotym łańcuchem na piersiach.
— Dobrze!... Już możesz, Waszmość Panie Wojewodo, odejść!... Dowiesz się niebawem, co postanowię!
Wojewoda skłonił się sobolim kołpakiem do ziemi i wyszedł.
Król czas jakiś siedział jeszcze w zamyśleniu przed zawalonym papierami stołem, poczym wstał i, cicho stąpając, przez tajemne drzwiczki, krętemi, wązkiemi schodkami udał się na wieżę gwiaździarza.
— Jak się masz, Dydko!?... Cóż tam twoje planety?!... — rzekł i siadł ciężko na zydlu przed otworem wielkiej rury do oglądania nieba.
Astrolog wpół przytomnie spojrzał na Króla sowiemi oczami i głośniej zamruczał szeptane przed chwilą do siebie uwagi:
— ...szczęście większe... męskie... długie... gorące... wielkie... A jest mocniejszego zakonu nauki... imienia... obfitość... A znamionuje duszę i żywot królestwa... Wstrzemięźliwość... wiara... dobre szczęście i... mający moc w sercu i wątrobie, a ukąszenie jego słodkie jest!... Znak dziedzictwa i ustawiczności to jest... Pan duchowny, kto się pod nim narodzi... Czasy nie wiedzą... Patrz, Władco!...
Zwrócił się nagle do Króla, wskazując na kryształowe oko teleskopu, połyskujące tajemniczo w swej miedzianej oprawie.
Król z pewnym lękiem przybliżył swe oblicze ku niemu.
— Co widzisz?
— Widzę mgłę złocistą... Aha!... Widzę gwiazdę!... Z niej wytryska pęk świetlisty, niby rózga... Grozi światu!... Tego tu przed tym nie było... Co to znaczy?
Odsunął się Król od przyrządu i spojrzał na astrologa. W szeroko otwartych źrenicach monarchy struchlała groza walczyła z resztkami rozsądku.
Dydko długo milczał.

— Naprzód znajdziesz dzień miesiąca według biegu jego... Potym dzień tygodnia, a liczbę przez nich napisaną odłóż na stronę... Weźmij zasię literę po jednej z imienia twego... — zamruczał nagle głucho.

Królowi włosy zjeżyły się na głowie. Niezrozumiałe wyrazy, dziwaczna twarz astrologa, ognisty znak na niebie, widziany przed chwilą, złamały jego zwykłą rozwagę i męstwo.
— A moja gwiazda!... Gdzie moja gwiazda?...
Dydko popchnął teleskop z niechcenia i wskazał znowu bladym palcem na jego kryształowy otwór.
Król przyłożył chciwie oko...
— Widzę... widzę!... Ależ ona tuż przed tym ognistym smokiem!... Co czynić!?
Wstał, gotowy do walki, i patrzał wyczekująco na gwiaździarza.
— Błyszczące — szczęście, blade — przeciwność... Czekać, albowiem niewiadome drogi jego!... Czekać!... — powtórzył Dydko znacząco.
Król głowę opuścił.
— Czekać?... Na co czekać?... Co wstrzymać?...
Chciał pytać, spojrzał na astrologa, który nagle skurczył się w sobie i zwiądł na twarzy jak stary liść. Zrozumiał, że nic się od niego nie dowie, i wyszedł zasępiony z opuszczoną głową.
Po namyśle zawołał stolnika i kazał nazajutrz szykować ucztę na zamku. Miała trwać trzy dni, trzeciego dnia odbędą się turnieje dla uczczenia świetnego zwycięstwa.

Uczta wspaniale się udała. Stroje dam i rycerstwa wyglądały, jakby złożyły się na nie wszystkie blaski słońca i księżyca z barwami ziemi. Pół setki wołów zabito, zarznięto setkę baranów, do tego drobiu bez liku. A ile wypito beczek wina, miodu i piwa, tego nikt się nigdy nie dowiedział, gdyż piwniczy z wielkiego żalu na taki wydatek odpowiadał jeno opryskliwie:
— Arkę Noego zmyłaby ta fala z czuba Araratu!
— Rozgwar głosów biesiadnych, dźwięki tanecznej muzyki, śpiewy, chrzęsty zbroi, szelesty jedwabiów biły o wysokie stropy zamkowych komnat i wraz z światłem jarzącym wylatały nazewnątrz przez wielkie okna otwarte. Leciały daleko w ciepłą noc majową. Rozpływały się szeroko po śpiących ogrodach, gdzie mdlały w rozkosznych zapachach cudne kwietniki; budziły drzemiące po gajach sarny i ptastwo, aż wkońcu uderzały o twarde mury zamkowe, gdzie czuwała zbrojna straż. Tu milkły i opadały na wysrebrzone rosą murawy. Słabe echo tych zabaw przedzierało się do wielkich, ciemnych obozów rycerskiego i chłopskiego wojska, rozłożonych na dolinie.
W uczcie brali udział i przedstawiciele włościaństwa: wójt Gomóła oraz sołtys Kwitek. Więc kmiecie nie tracili nadziei co do poprawy swego losu, zaś rycerstwo, wiedząc o rychłym uszlachceniu obu, traktowało ich o wiele łaskawiej.
Na drugi dzień odbył się turniej na usypanej żółtym piaskiem arenie; Król z Królową i dworem oraz znakomitsi dostojnicy przyglądali mu się z zamkowej galerji.
Potykali się rycerze na kopje, na miecze, walczyli pieszo na topory. Wyszli wreszcie w szranki Tatura w rycerskim rynsztunku z ogromnym Gomółą, uzbrojonym w bojową palję włościańską, nasadzaną kamieniami. Długo zapaśnicy tłukli się po hełmach, po bokach, bronionych kolczugami.
I pewnie, że zwyciężyłby olbrzym Gomóła, gdyby udało mu się rycerza dopaść, ale ten wciąż mu umykał i kunsztownie zasłaniał się mieczem. Wreszcie zręcznym ruchem palicę z rąk Gomóle wytrącił.
Radosnym okrzykiem powitało rycerstwo taki wynik zapasów. Królowa nagrodziła zwycięzcę ślicznym bukietem róż, a panie i panny dworskie obdarowały go wdzięcznemi uśmiechami.
Jedynie Król nie podzielał powszechnej radości, przeciwnie, wezwał natychmiast kmiecia wraz z jego towarzyszem Kwitkiem na stopnie tronu i miecze im rycerskie przypasał.
Wieść o tym rychło dostała się do chłopskiego obozu i wywołała tam wielkie rozradowanie.
Rycerze również poczuli ulgę. Zaczęli wychwalać zasługi i cnoty nowych »panów braci«: męstwo i wielką siłę fizyczną dawnego Gomóły — obecnie pana Gomólickiego, oraz rozum i przezorność dawnego Kwitka, obecnie pana Kwitkowskiego.
Turnieje zakończył występ Bączusia. Wyskoczył na środek areny, ubrany w nowiutką czerwoną kierezję ze złotemi dzwonkami. Skłonił się gościom układnie i, wymachując grzechotką jak mieczem, wyzywał na bój cały świat, nawet... rycerza Rondla.
Nikt nie wychodził, ale wszyscy śmieli się do rozpuku.
— A co!... Wszyscy się mnie boicie!... Śmiejcie się, śmiejcie, ale mówię wam, że się źle bawicie, bo dla was to jest igraszką, nam chodzi... o życie!... A może ty wystąpisz, nowy panie Gruby! — kiwnął grzechotką w stronę uszlachconego Gomóły. — Nic z tego!... Od dziś ty będziesz panem Nadętym!... A wogóle będziesz, ot, tak!...
Upadł na piasek, wyciągnął się i udał, że chrapie. A gdy się ten sen udany dłużej przeciągał i goście nudzić się zaczęli, kiwnął Król na pachołków, żeby zabrali wesołka. Zaledwie jednak pochylili się nad nim, Bączuś wywinął koziołka, siadł okrakiem na szyi jednego z nich i wyjechał wspaniale ze szranków.
Nad rozhukanym, rozśpiewanym, jarzącym się od świateł przyziemnym pałacem, cichym, ciemnym słupem wznosiła się w błękity jeno wieża astrologa. Wieczorem zapalał się na niej czerwony ognik kaganka, przy którym Dydko badał tajemnicze drogi dobrych i złych gwiazd oraz ich wpływy na losy ludzkie.
— Człowiek spojon jest ze ziemią — swoją macierzą. W dni chmurne go opadają humory. Wiatr czyni go zadzierzystym, skłonnym do bitki. W słońce przystępny jest wspaniałomyślności. Od gorącości krew się pali, skóra ciemnieje, a włosy robią się kędzierzawe, jakby osmalone, co widzimy u Etjopów. Kolor żółty ludów wschodnich pochodzi od żółtej gleby, na której sieją swe zboża; zjadając je, wchłaniają żółtość przyrodzoną swej ziemi. Hyperborejczycy są nizcy i kwadratowego oblicza od lodowatości powietrza... Jakiż więc wpływ muszą na losy nasze mieć gwiazdy, których tysiące tysięcy wciąż krąży dookoła Ziemi, wypuszczając na nią swoje fluidy?... — pouczał Króla, gdy ten znowu go odwiedził.
Monarcha już mu nie przeczył, nie niecierpliwił się; spoglądał w zamyśleniu na wysrebrzone księżycem doliny swego państwa, na ciemne i białe plamy dwuch rozłożonych pod zamkiem obozów, potym na tysiące tysięcy gwiazd, migocących wysoko w niebiosach...
— Aha, więc każdy, więc i ja jestem niewolnikiem! Muszę robić to, co każą te drżące promyki... Zato poznawszy je, można zgadnąć, co jutro będzie, co uczyni Skowroń, co powie Królowa, a zebrawszy i obliczywszy razem, jak to ty robisz, astrologu, dowiadujemy się, jak postąpią rycerze, kmiecie, nawet... leśni włóczędzy. Można przewidzieć zamiary wroga, knowania przeciwnika, napad niespodziewany zdrajcy!? Ale jak uniknąć złego? Czy mówią co o tym gwiazdy?
— Złego uniknąć można, przestrzegając dni feralnych!... A odszukać je można dla każdego wypadku, wpisawszy w koło liczb pierwotnych trójkąt z liczb różnorakich i przeciąwszy go trójkątem z liczb poszczególnych...
— Dobrze, dobrze!... Szukaj ich, szukaj... Będę od czasu do czasu przychodził!... — przerwał mu Król, spoglądając podejrzliwie na długie szeregi czarnych i kolorowych znaków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.