Barwinkowy wianek/Słoboda wśród lasów
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barwinkowy wianek |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1983 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy pan Tytus a także Herszko spod Suczawy, a nawet owczarz z Jałowiczory szukali świata, wędrowali za dolą do Ameryki, a z nimi setki i tysiące im podobnych; inni szukali skarbów i Ameryki tu na miejscu. Kopali w ziemi za ropą naftową.
U podnóża Karpat wschodnich, o jakie dwadzieścia pięć kilometrów od Kołomyi, jest malutka kotlina, szczególnie ustronna, szczelnie osłonięta pasmami porosłymi lasem bukowym, szczególnie słoneczna, sucha i cicha. Tam powstała pierwsza kopalnia ropy naftowej, znana nie tylko na naszych ziemiach, lecz także w Europie i poza Europą.
Mówi się, że skarby kryją się, bo ludzie tego tylko szukają, o czym mówią wszyscy, o czym wszyscy wiedzą. Lecz nasza kotlina tak starannie ukryta, że zanim zbudowano tor kolejowy, trzeba było chyba ująć wędrowca za rękę i zaprowadzić go na miejsce, inaczej wszędzie indziej by trafił, tylko nie tam. I tak, kto by wędrował pieszo grzbietami od Podgórza ku górom, niełatwo odszuka to czy owo małe pasemko dla zejścia, ominie kotlinę, przejdzie obok skarbów. Kto by zaś jechał z dołu kotlinami, na tego nieustannie czyhają, już od stolicy dorodnych Peczynihów, uwodne drogi i dróżki rozstajne. I nawet gdyby dojechał do wygonu leśnego, zwanego z wołoska Rungur, najprawdopodobniej zboczy w którąś z licznych kotlinek. Bądź ku Markówce, gdzie otwarta droga wije się wśród jasnych pól, między jasnymi chatami, wśród sadów i parcelek dębowych, a kończy się hen pod Białą Skałą, u stóp góry Waratyk, skąd wytryska lecznicze i święte źródło, zwane Doboszowym. Albo skręci ku Złotemu Potokowi, w cienistą lecz wesołą puszczę bukową. Albo na Reszetowo, gdzie lasy trzymają się stromizn, a odsłonięta dróżka, buszując tędy i owędy przez kotliną, przez ostępy malinowe i ożynowe, pnie się wesoło jakby umówiona na spotkanie z kimś najmilszym, w jakieś beztroskie nigdzie. Albo na Suchy Potok, gdzie utorowane przez drwali w podatnym piachu tropasze kołowe, jak aleje monumentalnego parku zapraszają swą dostępnością. Najłatwiej pojedzie sobie wędrowiec na wieś Słobodę, ku widocznej z daleka przełęczy Styr, jedynemu miejscu skąd, jak przez bramę gościnną zapraszają pasterzy i wędrowców nie kończące się i w łagodnych falach spiętrzone pasma wysokich połonin: Rokieta, Łysyna, Bukowiec, Ihrec. Mało kto dotrze do naszego miejsca, gdzie strome stoki zbliżają się i zwierają, gdzie potok zakręca prawie ślimakowato, gdzie kończy się świat.
Cały to kraj intymnych kotlinek, kolekcja gniazd górskich przeznaczonych dla siebie samych i dla przyjaciół. Nie można jak to bywa w szerokich kotlinach górskich zerknąć tu i tam, polubować się z daleka tym i owym. Trzeba wybrać, zostać na miejscu, zaprzyjaźnić się. Nasza kotlina tak jest zamknięta przez samą przyrodę, że nawet wiatry zachodnie z trudem przeciskają się przez nią. I to tylko swoim własnym wąziutkim płaiczkiem wiatrowym. Tam to jedynie słychać to rozlewne śpiewy fłojer wiatrowych, to dziwnie głębokie tony jak gdyby przez szklane piszczałki dęte, to przekorne gwizdy wiatru. Wszędzie indziej cicho. Wiatry grają swobodnie tylko na czubach i czołach wierchowin. Z wysoka las lasowi odpowiada, jak chóry cerkiewne. W zimie za śladem wiatru, czubate szczyty bukowe kędzierzawią się nieraz misterną koronką szronu. Także chmury toczące się z wielkich wylęgarni i kołowisk nad Czarnohorą, i z mniejszych pod Łysyną, nie zniżają się ku kotlinie. Ciepłe i suche powietrze wypycha je, płyną wysoko, nieraz topią się wysoko w błękicie. Zresztą — nawet gdy latem zagony chmur ogarną całą Wierchowinę huculską, a ulewa trwa dniami i tygodniami, gleba naszej kotliny pochłania wodę prędko, w kilka godzin po największej ulewie jest sucho.
Tę kotlinę od dawna zowią Uroczysko Ropa.
Uroczysko — bo powiadają — od dawna przechodzili tędy wiosną, latem i jesienią, od wschodu słońca, od szlaków stepowych, starcy z bractwa lirników, rachmannej wiary strażnicy. Czasem widomi — po dwóch, po trzech staruchów wąsatych, białych — częściej niewidomi, prowadzeni przez wyrostków. Odpoczywali sobie na Uroczysku. Czasem przyszło ich więcej. Na stokach wśród leszczyn, na polanach poniżej starych lasów, nad cieniutkimi potoczynami, grupkami siadywali nad watrą, nachyleni ku sobie. Nie śpiewali wcale, głośniejsze słowo od nich nie wyszło. Nie wiadomo czy wiecowali szeptem, czy się modlili. Potem dalej dreptali swoimi tropaszami, które woda przez puszcze utorowała, albo przez przełęcze płajami, które od dawna wyrąbały wichry. Podążali ku szczytom, ku skrytkom im tylko wiadomym. Potem jakoś wracali z gór po jednemu. Przychodzili na Uroczysko umierać. Całkiem wyschli, biali, czy to łysi czy kudłaci, ze świecącymi oczyma lub ślepi. Widomy czy ślepy, pasterze sądzili, a nawet tak świadczyli, że przez cieniowe ciało takiego starucha świeciło coś już z daleka: pewnie rachmanna życzliwość dla świata. Tyle w nich z życia pozostało. Więc niejedna tam mogiła dziadowska sterczy ukryta wśród leszczyn na stokach. W łonie ziemi zasiano kości dziadowskie jak relikwie Uroczyska.
Wokół Uroczyska jak wokół ołtarza to wachlarzowato wznoszą się i piętrzą, to promieniście sięgają z rozmachem, pasemka i pasma lesiste. Na ich stokach w miękkich kieszonkach leśnych, wśród zielonych świateł, wśród zielonych cieni, na polankach odkrytych, jak zielone oczka leśne, od wieków osiedliły się rody pasterskie różnego pochodzenia. Niektóre wymieniane już w dokumentach z czternastego wieku osiedla wołoskie. O czym świadczą do dziś nazwy: Rungur oznacza wygon leśny, Lucza i Luczka, to jasne polany wśród puszczy. I inne podobne nazwy, jak Osławy, Delatyn. Są tam także szlacheckie zaścianki, wojackie rezerwy starej Rzeczypospolitej, pomieszane z ludem zbiegłym z Ukrainy od prześladowań. Są to: Berezów Dolny, Berezów Średni, Berezów Górny i Bania Berezowska. Są wreszcie osiedla rozbójników, zbiegów pańszczyźnianych, jak: Słoboda, Zarzecze; Cyganów, jak: Czarny Potok.
Okoliczni pasterze nie osiedlali się wcale w Uroczysku. Mieli tam tylko pastwiska. Od wieków jak i dziś słychać tam wiosną i latem, w głębi kożuchów zieleni, a jesienią wśród jaskrawych krwawo-złotych bukowin pieśni dziewcząt pasterskich. Szeroko, miarowo a dziarsko i zwycięsko rozbrzmiewają dziś jak i dawniej.
Oj koby ja ne spiwała taj ne hałakała
Dawno by my wże zazula na hrobi kowała[1].
Uroczysko ma także nazwę Ropa.
Właściwie nazwę tę nadano od dawna strumykowi, który wypływa ze skałek, ukrytych w jarach, wśród gęstych bukowin, blisko przełęczy, na granicy wioski Osław. Ten stok nazywają Jedernyj czyli Jędrny. Uroczysko nie obfituje w wodę, ale te potoki, które posiada, są niezawodne, nie zmniejszają się, ani nie zanikają, płyną głęboko jarami bukowymi, osłonięte lasem, mrokiem i listowiem.
Woda potoku Jędrnego wydziera skądś ze skał krople krwi ziemnej zwanej ropą naftową i wynosi je na powierzchnię. Niesie się przez leśny świat szeptem, nie, zaledwie westchnieniem modlitewnym, bo wszędzie listowie bukowe, wypełniające jar po brzegi, zakrywa starannie strumyk. Przecie nieco dalej, w miejscu gdzie spod ziemi odkrywają się strome skały, potok wynurza się spod listowia i spływa wodospadem po skałach. Wodospad rzec można dziecinnych wymiarów, gaworzy sobie na skale po dziecinnemu. Nie ukrywa niczego, lecz nie wypaple niczego, toczy się prawie bezgłośnie, bo mogiły liści gaszą jego plusk. I nie taki szum by wchłonęła ta stodoła liściasta, gdzie nasypano i ubito warstwy na wysokość chłopa i na dwóch, i nieustannie je las sypie a sypie. Do tego wodospadu nie przychodzą ani zwierzęta leśne, ani nie przylatują ptaki. Tylko w upalne dni letnie dziewczyny pastuszki o pękach piersi zaledwie rozwiniętych, rzadziej chłopcy wyrostki, naoliwiają tam swe gładziutkie dziecięce ciała ściekami ropy spływającymi ze skał, a potem opłukują je pod wodospadem lodowatą wodą. Dygocąc z zimna z okrzykiem tryumfalnym wypadają potem przez jary i zarośla ku pastwiskom. Poniżej wodospadu strumyk cichnie znów w pokładach listowia, dopiero dalej, gdzie się kończy, w otwartej kotlinie grucha i bulgoce głośniej. Na potoku widać tęczowe oczka i aksamitne płatki ropy.
To, co odkryła woda, jak pierwsze zwierzenie ziemi, to utrwaliło słowo człowieka. W braku innego rejestru, nazwy ludowe wyryły w pamięci pokoleń tę wodną wieść o ropie, o krwi ziemnej. Nawet jeśli przez jakiś czas ślady ropne zanikały, przecie dalej trwały nazwy takie jak: Ropa, Rypny, Czarny Potok, Czarna Riczka, Tekucza, Mraźnica.
Pasterze karpaccy od wieków używali ropy dla dezynfekcji chorób bydła, szczególnie chorób pyska i racic, a znacznie później, gdy wprowadzono wozy, także dla mazania kół. W roku 1772 kopano nad potokiem Ropa za solą. W sztolni o głębokości kilkumetrowej odkryto studnię ropy czyli oleju skalnego. Zakryto ją i zabezpieczono. I odtąd zewsząd z dołów, zza Kołomyi, zza Horodenki, znad Dniestru przyjeżdżały tu telegi po maź dla wozów i dla kół młyńskich.
Gdy nasi pionierzy, a na ich czele Stanisław Prus-Szczepanowski, w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia szukali w Karpatach ropy naftowej, doszły do nich nasamprzód te utrwalone przez słowo wieści wodne. I może jeszcze więcej pomocne im były stare nazwy niż utrudnione w owym czasie na tak wielkim obszarze badania geologiczne. Wtedy powstała nad potokiem Ropa kopalnia nazwana od sąsiedniej wsi — Słoboda Rungurska.
Skąd wzięła się ropa w ziemi? Zanim dotarły do nas odpowiedzi uczonych, miejscowi ludzie mieli o tym swoje mniemania. Jedną z takich opinii opowiadał nam młodym, dzieciom Uroczyska, dużo lat po odkryciu, a nawet po wyczerpaniu kopalni, starzec żydowski zwany Bercio.
Bercio był nieco mrukliwy, nie zabiegał o niczyje względy. A przecież nawet najbardziej nieprzychylni Żydom ludziska wyłączali go ze swych uogólnień. Niski, przysadkowaty, na stare lata miał bielmo na oczach. Nosił czarne okulary, idąc stukał laską i laską szukał drogi. Laska i jego nogi w wysokich ciężkich butach wiodły go nieomylnie po stromych ścieżynach kopalnianych, które znał od lat.
Jechaliśmy małym trajkocącym wózeczkiem, a Bercio wypowiadał nam swoje poglądy. Tradował też nieco szerzej o ropie. Mówił jak zwykle mrukliwie pod nosem, choć dość prędko.
— Świat jest żywy, w świecie trzyma się wszystko jedno drugiego. I ziemia też jest żywa. To wiadomo, to pewne. To widoczne: ma swoją krew. A skąd? Nie na darmo przecież pochłania ludzi i zwierzęta, kto wie od kiedy. I trzyma to, trzyma jak dobry gospodarz. I tu jeszcze jest — coś takiego. To trudno zrozumieć. Ziemia tak jakoś powiada: „Ja i tak was wszystkich zabiorę, połknę. A nie chcę za darmo, nie! Bierzcie tę moją krew i waszą. To moja Aboda“, to niby tak jakoś ziemia mówi. To w książeczce naszej tak pisało.
Bercio ożywił się:
— No, i ja nieraz tak sobie myślę: A czemu? Po co on pisze coś takiego ten rabin? — Bercio rozprawiał żywo sam z sobą, choć mu nikt nie przeczył:
— Jak to czemu? Co za gadanie? To może ziemia ma kryć łajdaków, grzeszników i leniuchów? W takim gospodarstwie?! Co jej za interes? To chce, aby naród był porządny i pilny. To trzeba wziąć się do kupy, pofatygować się, ale na fest! Zamiast głowy rozbijać sobie, zamiast brzuchy rozcinać — tfu! to trzeba kopać ziemię, rozbijać skały, wiercić, łyżkować, pompować. No, co tu dużo gadać. Brać tę krew ziemną na pożytek, dla uczciwego interesu.
Bercio uspokoił się, mruknął na zakończenie:
— To się rzekło, świat jest żywy, w świecie wszystko trzyma się jedno drugiego.
Bercio nie zauważył, albo nie chciał wiedzieć w ogóle, że nafta dzieli ludzi. A nawet, jak się powiada, psuje charaktery. — A to pewne, że potok ze stoku Jędrnego szeptem wezwał ludzi do jednoczenia się, a kopalnia nazwana Słoboda Rungurska po raz pierwszy wezwała ludzi pokrewnych sobie.
[Gdy Stanisław Szczepanowski odkrył Słobodę i położył tym podwaliny pod przemysł naftowy w Galicji, to w Słobodzie osiedlili się wiertacze — „Mazurzy“, przybyli spod Krosna, wśród nich ojciec Raroga, pierwszy wiertacz. Tam też osiedlił się pan Euzebiusz, zaś brat jego założył w stolicy powiatu Peczeniżynie rafinerię ropy naftowej. Nowe wiercenia pozwoliły Panu Euzebiuszowi na zbudowanie dworku w Słobodzie i na oświadczenie się o rękę córki dziedzica z Krzyworówni. Obecnie wyjeżdża on wśród wiatru na wesele do Krzyworówni. Tymczasem w gospodzie pod Bukowcem toczyły się rozmowy.]
Tymczasem wielki tętent i hałas przerwał rozmowę. Zajeżdżały nowe wózki i kolasy.
— Słoboda jedzie! — wołano. — Nafciarze! Pan Młody! Pan Szczepanowski!
Co prędzej zbierała się muzyka kołomyjska, by powitać pana młodego. Inżynier Kubiak ucieszył się nagle, jakby otrzymał sukurs. Pokazywał wysiadających wiertaczy i pionierów słobódzkich. Pan Lewandowski od razu wyleciał, by witać przybyłych.
I Pan Władysław chłonął okiem nowo przybyłych, ściskał serdecznie dłonie. Reszta obecnych nie wiedziała dobrze jak z nimi się witać. Czy to wyrobnicy, którym wystarczyłoby skinąć przyjaźnie głową, czy też jacyś technicy, „praktykanci“, którzy za rok, za dwa wypłyną jako kierownicy, dyrektorowie kopalni? Dziś pomocnicy, jutro wiertacze, później może jacyś magnaci kopalniani. Zapewne, było tam nawet zrozumienie nowego i — przyzwolenie. Nie rozumieli jednak, że pionier naftowy w swoich oczach to jest gatunek właściwy. I że to podrzędne, w jakiej fazie się znajduje.
— To są zatem ci Amerykanie słobódzcy, ci Anglicy z Peczyniżyna!, mówiono sobie.
Jednak nie zachowywali się jak Amerykanie. Przedstawiali się Paniom uprzejmie, całowali Paniom ręce z szarmanterią. Choć maniery i koleżeństwo wskazywały na sferę jak gdyby jednolitą, nazwiska były różnorodne: Wolny, Bochenek, Łasun, Czelny, Raróg, Boruta, to znów Orzechowski, Muszyński, Dąbrowski, Krasicki. Także ręce jedne były olbrzymie, twarde od pługa — inne wąskie, delikatne. Tam jeszcze zaczernieni, zalani ropą, tu już odświeżeni, odprasowani.
Nie tylko urodą i wzrostem, także rezolutnością, wyróżniał się wiertacz Czelny o iście lwiej, z lekka posiwiałej grzywie i siwych, przenikliwych oczach. Podawał rękę, jakby chwytał za rączkę od świdrowego urządzenia, jakby chciał pociągnąć człowieka w górę i ku sobie. Śmiał się zwycięsko. Twierdzono, że kobiety tajały za jego zjawieniem się. Pan Karolcio w swej niewyczerpanej złośliwości szeptał na ucho, że wita się z nieznanymi paniami z takim zaufaniem pewnym siebie, jakby zbliżał się do nowego szybu wiertniczego.
Trudno przecież wyobrazić sobie, by pan Czelny tak pięknie uśmiechał się i kłaniał przed nowym szybem.
Te wszystkie zastępy ludzi jednego zawodu i jakby jednego powołania wyczarował pan Szczepanowski. Znalazł się wódz i znalazły się zastępy do walki.
[W gospodzie zaczyna się dyskusja. Biorą w niej udział pan Szczepanowski, rosły a smukły i na zewnątrz chłodny oraz Pan Władysław, z powagą senatorską i dobrocią poety. Pan Władysław wypowiada się za powstaniem i wszelką walką o niepodległość, bo tylko niepodległość może ocalić naród. Pan Szczepanowski uważa, że jeżeli zbrojny opór jest, jak każda wojna, czymś ostatecznym, to nie może on być ostateczną pozycją. Inaczej walka zbrojna może doprowadzić do ostentacyjnego samobójstwa lub całopalenia. Trzeba stworzyć umocnienia i pozycje takie, które przetrwają wszystko. W tym celu chce on zbudować w Galicji naprzód potęgę gospodarczą.]