Barwinkowy wianek/Leśny Żyd

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA PIERWSZA
CZĘŚĆ TRZECIA
BUKOWIEC


I. LEŚNY ŻYD

Odległość między Kołomyją a przełęczą Bukowca i Czeremoszem wynosi co najwyżej osiemdziesiąt kilometrów. Ale świat tu i tam był inny i jest inny. Nie tyle odległość przestrzenna dzieli je, co epoki i wieki. Toteż zanim ujrzymy bałagułów kołomyjskich z ich pasażerami, z Bjumenem na czele, w zajeździe na Jaworowie, należy powiedzieć coś niecoś o „leśnych Żydach“.
„Leśny Żyd“: takiej species od lat już nie ma w Jaworowie ani w Jasienowie. Lecz nie tak dawno natrafiliśmy na podobny relikt daleko w Jaworniku, wsi najwyżej położonej nad górnym Czeremoszem.
Był to koniec października roku 1910. Wracaliśmy z przyjacielem konno z Czarnohory. Dni były już krótkie, droga uciążliwa. Zaledwie dochodziła godzina szósta, a już zmrok a także chłód wypełniony zapachem otawy zalewał ciemny jar Czeremoszu. Razem z niebieskim dymem z niewidzialnych chat. Szukaliśmy noclegu. Opodal drogi na tle ciemnych lasów bielał nieduży domek. I tam poznaliśmy Funta.
Naprzód nie było nikogo w pobliżu. Usłyszeliśmy tylko raz po raz łagodne, nieco tęskne porykiwanie krowy. Było to jakby pytanie, potem następowała uspokajająca odpowiedź, basowy głos człowieka. Zobaczyliśmy wreszcie w zmierzchu wysoką postać w towarzystwie krowy. Zbliżył się do nas tęgi, ba, potężny człeczysko, niemłody ale niestary. Miał w każdym razie lat ponad siedemdziesiąt. Zaprosił nas dwornie, nawet serdecznie. Z przyjemnością oglądaliśmy schludny dworek, ustronne obejście.
— Panicze się dziwią, że tutaj ludzie mieszkają?
— A tak — odpowiedział mój przyjaciel — a co dziwniejsze, że Żydzi.
— Niech panicz się nie dziwi — to leśni Żydzi.
— Cóż to znaczy? — zapytaliśmy obaj.
I Funt zaczął nam objaśniać. Właściwie cały wieczór, zarówno tym co mówił, jako też swym zachowaniem uświadomił nas, co to znaczy — leśny Żyd.
— Leśny Żyd, proszę was moi panicze, to taki, któremu nazwisko Rotszyld mówi mało, a za pozwoleniem nic. A nazwisko Nykoła Hałamasiuk, syn Jury — to bardzo dużo, to wszystko. Bo pan Rotszyld jest Dacz, a Hałamasiuk jest swój i sąsiad. Od niego właśnie kupiłem krowę. Co za krowa! Co dnia gadamy z nią. I ona z nami także. — Ale nie myślcie sobie, że ja się nie znam na elegancji! Ja wiem: ten pan ze Stanisławowa to co dnia rano przebiera nowiutką koszulę, całą po prostu z jedwabiu. No i co mu z tego? A pan Rotszyld? Taki wielki Dacz?! To trzy razy dziennie przebiera nową koszulę, do śniadania, do obiadu i do kolacji. O wa! To niewygodnie! A cóż tu powiedzieć o naszym Majestacie, o samym panu cesarzu? Mówmy tak: że co chwila ściąga i nakłada koszulę — ha, ha. Okropny kłopot. Widzicie, ja wiem wszystko — śmiał się Funt. — Ale proszę, proszę do środka.
Zaprowadził nas do gościnnej izdebki. Pół ściany zewnętrznej stanowiły szerokie oszklone drzwi, z oszklonymi skrzydłami. Przez nie widać było ciemne lasy, ciemny szczyt Popa Iwana i wschodzące gwiazdy. W kątach izby stały łóżka wypełnione obficie pościelą. Stół nakryty bialutkim obrusem i tęgie świeczniki z grubymi świecami jak gdyby czekały na gości. Funt ożywił się:
— Tacy goście, tacy goście. Dla takich gości trzeba by dać, co ja mogę wiedzieć? Na przykład minogi, dobrze?
— Owszem, niech będą minogi.
— Kiedy nima... — śmiał się Funt i kontynuował dalej — no, to co najmniej marynowane pstrągi, dobrze?
— Świetnie, panie Funt, dawajcie pstrągi.
— Kiedy nima... A wie pan co jest? Mamałyga z mołokom! I to od rana do wieczora. A jak poczekacie do soboty, to będzie kołacz. No, widzi pan teraz co znaczy leśny Żyd.
Okazało się później, że było o wiele więcej, bo i chleb żytni z masłem i twarogiem, i świeżutka bryndza połonińska, i dużo miodu w plastrach. Sok malinowy i konfitury malinowe — ile kto chciał.
Po obfitym posiłku rozmawialiśmy przez cały wieczór z Funtem. Naprzód o sprawach ziemskich. Funt nie tylko gościł nas, ale i bawił. Jakby on — starszy od mego dziadka — należał do nas młodych. W trakcie rozmowy padło pytanie:
— No, a cóż tak robicie, panie Funt, wieczorami kiedy przyjdzie jesień, kiedy przyjdzie zima?
Funt odpowiedział po swojemu:
— Co robimy? Co mamy robić? Co do tego opowiem panu dykteryjkę. Dawniej tutaj w górach byli tacy chasydzi co nie troszczyli się wcale o ten świat cały: ani o handel, ani o spław drzewa, ani nawet o gospodarstwo. Dużo by o tym mówić, a to są wielkie sprawy. Ale raz przyjeżdża z dołów, aż z Kołomyi, czy ja wiem — na Jaworowo, czy gdzieś pod Kosów, jakiś kupiec miejski. Chce skupować bydło, drzewo, czy co tam. Przychodzi do gospody żydowskiej i widzi: w kącie siedzi podparty na ręce taki jakiś Żyd niemłody i niestary, ubrany byle jak, skurczony, oczy do nieba jakby nikogo nie widział, a przy tym wszystkim prędzej wesoły niż smutny. Ani spojrzy na gościa. A ten gość to przecie kołomyjanin, sama elegancja, grzeczny człowiek, wita się z nim grzecznie. Naprzód uroczyście po hebrajsku: „Pokój z wami“. A ten z kąta ani słowa. Zatem gość powiada tak elegancko, po polsku: „Dzień dobry panu“. Tamten nie odzywa się. Wreszcie gość woła całkiem głośno, tak po prostu, po huculsku i po chłopsku: „Daj Boże zdorowieczko!“ Może choć to zrozumie. Ale gdzie tam! No, i gościowi już trochę nieprzyjemnie. Szczęściem przychodzi jakiś młodszy człowiek, do rzeczy, dobry do interesu. Witają się jak się należy, ale gość ciągle zerka na tamtego zadumanego.
„Co on za jeden, co on tu u was robi?“
Młody gość odpowiada wymijająco:
„To mój wuj, chusyd. A co robi? E, dużo by gadać.“
Ale gość nalega, aby powiedział, co tamten właściwie robi.
„No, to powiem wam, ale — — on po prostu duma sobie.
Er klärt...“
„O czymże duma?“
„Duma, aby wszystkie góry były jedną górą, hen aż do nieba.“
„Po cóż mu to?“
„Czekajcie, on jeszcze duma dalej: aby wszystkie lasy były jednym drzewem.“
„Co za interes?“
„Mało tego. On duma, aby wszyscy ludzie byli — jeden człowiek.“
„Broń Boże!“
„To nie koniec, on jeszcze duma, aby wszystkie rzeki, rozumiecie: Czeremosz, Prut, Dniestr, Dunaj i tam dalej — były jedną rzeką.“
„Śliczne mi dumanie! Taka wielka powódź!!!“
„To nie koniec jeszcze. On duma sobie dalej, aby wszystkie siekiery były jedną siekierą. I aby to drzewo rosło na tej górze, i ta woda płynęła pod tą górą. I aby ten człowiek wyszedł na tę wysoką górę i wziął do ręki tę wielką siekierę i ściął to drzewo, a drzewo spadło sobie do wody. Cóż by to był za plusk!! — O! to on duma. Dus klärt er..“ — — — Widzicie, panicze, ja nie jestem taki wielki chusyd. Jesienią to jeszcze jako tako, ale zimą to co ja mam robić? To ja cały czas dumam o tym plusku. —
Funt śmiał się głośno.
— O jakimże plusku? — zapytaliśmy obaj naraz.
— O spławach, o darabach, o wiosennych wodach.
Rzecz w tym, że Funt był niegdyś kiermanyczem. Kupował drzewo i sam osobiście spławiał je na darabach do Kut, nawet do Czerniowiec. Ciągle medytował o drzewie, o spławach.
— To zrozumieć trzeba, moi panicze! Osiemdziesiąt siedem głównych zakrętów na Czeremoszu! A takich mniejszych — bez liku. I to wszystko trzeba mieć w głowie, jak plan na papierze! Inaczej, fe, lepiej nie mówić co by było inaczej... Nasi kiermanycze górscy to wielcy ludzie byli, śmierć na prawo, śmierć na lewo, a jemu to nic. Gdzież takich szukać na świecie całym? Ja to tylko taki sobie mały praktykant, wszystkiego dwadzieścia lat jeździłem. I miarkujcie sobie, to nie byle co: jak spuszczą tamę na jeziorze Szybenym tam w górze i ruszą te kłody, to ci dopiero szum, to dopiero plusk! A ty wieziesz sam jeden, bratczyku, na twoim karku, wiecie ile? Jakieś marne pięć wagonów drzewa! Pięćdziesiąt ton, po waszemu. Drobnostka! I sztuderujesz tylko jak się z tym przecisnąć pomiędzy skały. No, a tam jeszcze wiry, kamienie pod wodą i mielizny, ładne urozmaicenie, aby nie było nudno, urok na psa. Ale za to co za podróż! Był u nas w górach wielki człowiek, choć niby chłop, gospodarz, Foka Szumej się nazywał. Ten podróżował po całym świecie. Co on tam widział, ale to powiadał, że nie ma fajniejszej podróży jak na darabie po Czeremoszu.
Funt uśmiechał się tajemniczo.
— A przecież — ja bym jeszcze coś powiedział paniczom. Jesteście z porządnej rodziny, to może zrozumiecie. My Żydzi wiemy o jeszcze ładniejszej podróży. Wiecie może, że tam w Jasienowie, niedaleko waszego dworu w jaskini nad Czeremoszem, już bardzo dawno temu mieszkał wielki człowiek, wielki rabin...
— Na pewno rabi Izrael Ben Eleazar, czyli Balszem Tow?
Funt cieszył się.
— Pan to wie? To dobrze. I proszę was, Pan Bóg czemuś nie puszcza go do Palestyny, tamtędy przez morze, a on miał interes, i to bardzo pilny, do panów rabinów aż z Safed. Chciał koniecznie dostać się do Palestyny. Cóż tu robić? Wysztuderował sobie swój własny płaik, prywatną ścieżkę. I chodził sobie tamtędy, hen pod „Pisany Kamień“, pan to wie, podziemną tajemną ścieżyną aż do Erec, aż do Safed. I tak co nocy, a na rano wracał na Jasienowo do swojej kąpieli w Czeremoszu i do swojej jaskini. No, co pan na to?
— Tak, panie Funt — odpowiedziałem — słyszałem niejedno, i w ogóle te wasze legendy żydowskie...
— Co za legendy, jakie legendy?
— No, te o rabinie, o jego cudach, wszystkie te podania, bajki.
— Żadne legendy, mój paniczu, żadne bajki. To Huculi mają legendy, my nie mamy legendy, to wszystko prawda.
— Więc to prawda, panie Funt, że Balszem Tow z jaskini pod Jasienowem chadzał sobie podziemnym chodnikiem aż do Palestyny i wracał na rano?
— Oczywiście, że prawda!
— Co też pan mówi!!
— To co pan słyszy. Bo niech pan posłucha dalej. Widzi pan: ta jaskinia Balszem Towa, to pan sam wie — rozwalona teraz i zasypana. Zresztą tak się jakoś mówi, że Żydzi nie powinni by tam wchodzić do środka, że nie wolno. To my nie chodzimy. Ale kozy wpuścić można, może nie? Gdy byłem mały i mieszkaliśmy tam w dole na Jasienowie, mój tatuńcio puścił raz tamtędy kozy i powkładał kozom do uszu zwinięte karteczki do panów rabinów z Safed. Ohoho, to kozy wróciły po kilku dniach tęgie, „azoj gepasset“, mówił tatko. Pan rozumie po niemiecku? to znaczy „tak ot napasione“. To już wiadomo gdzie były. A na karteczkach były akuratne podpisy, zaświadczenia od panów rabinów z Safed.
Umilkliśmy zakłopotani, nie wiedząc co odpowiedzieć.
Lecz Funt niezmordowanie kontynuował rozmowę.
— Wie pan co? Ten Ibzen to mi się podoba.
— Co? Jakiż to Ibzon? — Myślałem, że chodzi o któregoś z sąsiadów Żydów.
— Ależ nie Ibzon żaden, tylko Ibsen. Pan nie czytał „Wroga ludu“? Tak? No dobrze. Mnie to czytał mój wnuk, mały Pinio. On zaczytuje mnie na śmierć, czyta aż zasypiam i znowu się budzę. On jest całkiem wielki gimnazjalista, on już sam pół-Ibsen. A wie pan co? Ten Ibsen „taki“ ma rację: „ten człowiek co sam stoi, stoi najlepiej.“ Recht! Nie przymierzając jak ja. Gdybym tak chłopom dawał wódkę na kredyt, albo pieniądze pożyczał, ściągał Bóg wie jakie guldeny?! Fe, po co mi to. Ja sobie stoję sam na darabach i jadę prosto do Kut a nawet — aż do Czerniowiec. Tylko jedna rzecz, moje dzieci, mi nie do gustu. Po co on ma być koniecznie ten wróg? Jeszcze do tego wróg ludu! Broń mnie Boże! Widzicie, ja tylko tak mówię, że ja stoję sam na swojej darabie. Skądże sam? Jak mi puszczą wodę tam z góry z jeziora, to ci ta fala, bratczyku, szumi a szumi. I tak mnie niesie jak — sam Giłguł.
— A co to znaczy Giłguł? — nieśmiało przerwał mój przyjaciel.
Funt mruknął basem, skrzywił się niechętnie, tłumaczył z trudem.
— Na masz! kłopot. Co to jest Giłguł? To każdy u nas wie. — Taka fala, ale bardzo wielka fala. Aha, tak, tak! Jak tamten chusyd dumał, że wszystkie dusze, to niby razem jakoś, „jedność“ — ot tam! — wskazał na gwiaździste niebo. — To ci powódź! o wa! I właśnie kiedy jadę na darabie, przychodzą do mnie wtedy z lasu czy z góry, duchy dobre. Czy ja wiem? Tacy, co byli na ziemi? Tacy co jeszcze będą na ziemi? A to jedno ja wiem: tam między nimi są także swoi. I dziadkowie i babki. A tatko i mama też. I bracia także. No, swoi. I tak do mnie przygadują cichutko: „Oj, Aronku, uważaj, uważaj. Nie bądź taki straszny watażko.“ Doglądają mnie. To ja każdy raz szczęśliwie dojeżdżam do Kut. — I nie tylko to. Ci panowie Daczowie, to myślą sobie na przykład, że u nas w górach same niedźwiedzie, same wilki, sama dzicz. A u nas, moi kochani paniczyki, wierzcie mi, na każdym kroku, powiedzmy na każdym zakręcie Czeremoszu, znajdzie się dobra dusza. Aha, i jak coś takiego, niepotrzebnego, paskudnego, rozumie pan? — a przy tych pięciu wagonach drzewa o wypadek nietrudno — to taki człowiek co nie umie czytać ani pisać, ani żadne pańskie mody delikatne nie zna i nawet mnie nie zna, nigdy mnie nie widział, taki pewnikiem wyciągnie mnie z biedy, choćby swoje kości i swoje życie ryzykował. Nieraz tak bywało.
No i nie dziwota, proszę panów, że ten wielki człowiek, wielki rabin, co rana wracał sobie z Erec do Jasienowa. Jest po co wracać. Pan może powie, że do krowy? Do krowy także. A do Czeremoszu nie? A do ludzi jeszcze więcej. A do Pana Boga najwięcej...
Była już noc. Wyszliśmy razem do ogródka. Płomienne Plejady spoglądały do ciemnego jaru nad Czeremoszem. Czeremosz wzdychał.
Funt chciał raz jeszcze zajrzeć do stajni. Pożegnał nas:
— No teraz już może wiecie, co znaczy leśny Żyd. Dobranoc, kochane panicze.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.