Barwinkowy wianek/Pod Bukowcem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. POD BUKOWCEM

Na Jaworowie o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Kołomyi i za ostatnim miasteczkiem Kosowem, już dobrze w górach, pod samą przełęczą Bukowca ukryta w jarze Rybnicy, otulona zewsząd lasami, drzewami, rozsiadła się karczma rodziny Wildhornów. Stała przy samej drodze. Lecz w stronę Kosowa droga kryła się w laskach i alejach jaworowych, zaś idąc ku Bukowcowi, tuż za karczmą nagle znikała za ostrym zakrętem. Widać było tylko do nieba.
Stara, obszerna, podówczas drewniana karczma, na modłę huculską obwiedziona była ganeczkami krytymi, z tyłu zamknięta grażdami z budynków gospodarczych; urozmaicona dobudówkami, piąterkami i okienkami piątrowymi. Władała całym obszarem Bukowca niby dwór, a nigdy prawie nie brakło jej gości. Czy kto miał przeprawę przez Bukowiec przed sobą, czy też szczęśliwie już zjechał z Bukowca na Jaworowo, każdy odpoczywał i dawał koniom popas.
Nachman Wildhorn już od lat trzydziestu kilku był karczmarzem. Żywot jego nie zawsze był tak zrównoważony, a opinia jego nie zawsze tak była ustalona. Nam obcym i młodszym samo nazwisko jego coś mówiło, wydawało się i swojskie a równocześnie prawie romantyczne. A dla jego współczesnych współwyznawców z przynależnej i miarodajnej stolicy Kosowa, kiedyś dawniej znaczyło jeszcze mniej niż nic. Dla nich był to po prostu tylko — leśny Żyd. Dla zajęć połonińskich, pasterskich czy leśnych, polegających na pilnowaniu wyrębów, ludzie ci mieli jeszcze większą pogardę niż niegdyś intelektualiści ateńscy dla „banausów“. Takie zajęcia odciągały chyba tylko człowieka od wyższych powołań, od myślenia, od uczenia się, wreszcie od modlitwy, a choćby tylko od narad miastowych, obywatelskich. A zarobkowo odsuwały także zamożność w zbyt daleką przyszłość.
Ostatecznie, to wszystko nie ujawniłoby się wcale — bo cóż tam, górski czy leśny Żyd, niechby sobie był jako posłuszny wyznawca, jako klient rabina — gdyby Wildhornowi nie przyszła chętka skoligacenia się z rodziną, wprawdzie wcale niebogatą, ale arystokratyczną. Z rodziną rabinów kosowskich, potomków dwóch dynastii chasydzkich, wymienionych w księgach i słynących z tradycji.
Boże mój! aż dreszcz wstrząsa, czego to nie opowiada tradycja o tej rodzinie! Oprócz mniej przejmujących szerszy ogół czynów duchowych, przypisywano jednemu z przodków dziewczyny (podobnie jak niegdyś rabinowi z Pragi), iż stworzył z gliny człowieka i tajemnym słowem tchnął weń życie. Ten twór miał się nazywać „Bok“. Jego twórca uwiedziony własną potęgą, zgotował sobie przez to niemałe kłopoty. Musiał wciąż wymyślać zajęcia niewykonalne, by wypełnić całe życie nieobliczalnego Boka. Tyle miał szczęścia, że przeżył go. Potem mógł już oddawać się sprawom duchowym.
I z tego wszystkiego poszło, że nieborak Wildhorn w młodości uganiając się konno po połoninach, nocując w stajach, spędzając całe miesiące zimowe w dymie, w zasypanej śniegiem kolibie leśnej, nie tylko z filozoficznego popędu, aby nie spaść w przepaść bytowania lasowego, ale by stać się godnym córki brata rabina, studiował o wiele więcej niż jego ojciec. I o wiele więcej niż te książki, miłe bajki i sentencje chasydzkie, które mu ojciec zostawił.
Studiował różnych mistrzów, którzy sprostali intelektualizmowi przeciwników, to jest gaonów-talmudystów, a przewyższyli ich pono głębią: wielkiego Magida, mędrca Koliskiera, a podobno nawet przepastnego Mendla z Witebska. Studiował zresztą niektóre odłamy czy też tylko wybór z Talmudu, by choć trochę w razie potrzeby sprostać przeciwnikom.
Latem, kiedy po świcie mgła nagle zatopiła połoniny, a Nachman w dotkliwej a przenikającej mrące wracał od podoju do ciepłej koliby, do watry na śniadanie, potykając się co chwila o głazy, rozważał takie zdania przepastnego Mendla z Witebska, jak to: „Świadomość, wiedza i pojętość cała, to tylko gałęzie na drzewie niepojętości.“ I jeszcze to: „Mrok starszy od jasności i ciągle stamtąd coś dopływa do świata.“
Także zimą, raniutko szedł z robotnikami z głębi lasu na przełęcz celem wyszukiwania pni. Po wyjściu z mrocznej koliby dokładnie mchem i warstwami dymu obłożonej, błękit słoneczny, widny nad mrocznym lasem znad przełęczy, orzeźwiał go jak wino. Rozważał wtedy — według księgi Zohar — różnicę między słowem mędrca a słowem proroczym. Między słowem trzeźwym a słowem upojonym, między słowem słyszanym tylko i rozumianym a słowem widzianym i ziszczonym — takim jak ten błękit nad mroczną puszczą. I właśnie, gdy doszli do przełęczy, oparzył ich wiatr poranny tak, że ten i ów rębacz syknął z bólu. A Nachman przypomniał sobie, że świat nie jest ogrodzony ze wszystkich stron ścianami. Lecz że z jednej strony wciąż jeszcze prawiatry wieją od chaosu. Ogrzewał się tą myślą. Podczas wyszukiwania i cechowania drzewa kiwał się z lekka i mruczał sobie sentencje: „Stamtąd wieją wciąż nowe wiatry i zawieje. Zaciągają tych, którzy mają trudzić się, co chcą pomagać samemu Bogu. Pomagać wolą dobrą, oddaną i czuwaniem niestrudzonym.“
Latem gdy znów pokazał się w Kosowie, znaleźli się ludzie życzliwi czy po prostu sprawiedliwi, którzy uznali, że choć pogarda myślących dla zwykłego Żyda leśnego jest słuszna, nie powinna się odnosić do Nachmana. Umysł ma przecież żywy, nie przemądrzały, pamięć świetną. Dyskutantem nie jest, i skądże mu do tego. Ale wie coś więcej, niż niejeden zachwalany a może pyszałkowaty przodownik modlitwy z bratnich gmin. W końcu rzec trzeba: żyje tymi myślami, zżył się z nimi, a nie z krowami tylko lub z drzewami, jak byle górski Żyd.
I stało się: liczne grona, co odbywały narady nie raz i nie dwa, po sabacie na początku każdego tygodnia, uradziły małżeństwo Nachmana z Leją. Naprzód jednak musiał poddać się egzaminowi i ten wypadł dlań bardzo chwalebnie. Bo też samotny wyschły staruszek z siwymi nieruchomymi oczyma, reb Berl Weiser, tak zwany Bercunio, u którego zamieszkał na przedwiośniu, był to złoty człowieczysko. Bercunio naprzód niby to egzaminował go, potem rozgadywał się, cieszył się, że ma z kim gadać. Wieczorem, idąc spać zamykał wysoką dwuskrzydłową bramę, sięgającą pod dach, ale zamiast spać, dalej gadał całymi nocami. Raniutko wstawał, z hałasem otwierał bramę, budził Nachmana, przynosił mu garniec mleka i dalej gadał. Nachman tak się ośmielił, że przestawał być uczniem egzaminowanym, sam snuł swoje myśli, opowiadał o swoich dumaniach samotnych. To był najlepszy czas z jego słębienia.
Później bowiem zbyt dużo gorzkich pigułek musiał się nałykać. Rodzice dziewczyny, wbrew orzeczeniom starszych, dawali mu w dalszym ciągu do poznania, że jest po prostu — leśnym Żydem. Starsi gminy włożyli nań obowiązek, co rzekomo musiał przyrzec solennie, że dziewczynę — potomka obu rodów Gerszonowego i Mojżeszowego — tak się zwali praojcowie, obaj wielcy rabini z Kut — będzie uczyć tego, co można by nazwać filozofią chasydzką: bo dopiero w ten sposób okupi się, stanie się godnym spokrewnienia. Rodzice dziewczyny wcale o tym okupie nie wspominali. Od razu i to w sposób oschły i ostry wymagali zakupu mebli i powozu. Wymagali różnych świadczeń i przygotowań, które nie były w zwyczaju, a które widocznie miały być okupem za ten związek. Wszystkiego tego nie tylko w domu wcale nie mieli, może nawet nigdy nie widzieli. Nie mieli właściwie nic prócz dumy i zarozumiałości, a żyli ze wsparć różnych czcicieli rabinów Gerszona i Mojżesza. Zrozumiałe było, że owego „człowieka od ziemi“ (po hebrajsku amhorec znaczy równocześnie tyle co nieuk) uważali za konieczne zło, dla podźwignięcia rodziny do jakiej takiej świetności.
Różne wieści opowiadały różnie o dalszych dziejach tego małżeństwa. Nachman był konsekwentny, brał wszystko dosłownie. Gdy urządził mieszkanie, gdy sprowadził meble wiedeńskie aż na Jaworowo, gdy nawet kupił we dworze w Krzyworówni stary tarantas na resorach — na to, by żona jego nie trzęsła się jeżdżąc okropnymi drogami spod Bukowca do Kosowa — i starannie odmalował go na nowo, zabrał się do uczenia jej różnych mistrzów. Nie popuszczał cugli, a nadal troskliwie zajmując się gospodarstwem, starał się i ją nauczyć. A żona widocznie głęboko przekonana, iż wychodząc za Żyda leśnego i osiedliwszy się w tym pustkowiu z dala od ludzi, spadła na dno bytowania, także ze swej strony nie popuszczała mu cugli. Za żadną cenę nie chciała zajmować się karczmą, bo to przecie zajęcie nie dla niej, rabinackiej wnuczki. W stosunku do filozofii zachowywała obraźliwe i wyniosłe dyplomatyczne milczenie. Kilkakrotnie uciekała do rodziców, pełna wyrzutów i pretensji do leśnego gbura. Narzekała, że musi usługiwać brudnym chłopom i w ogóle gojom, a jeszcze — ha-ha — to wszystko godzić z „filozofią“. Zatem z kolei starsi miasta godzili te swary. Znów następowała faza pożycia. W rezultacie później już sam Nachman więcej siedział po kolibach niż w domu. A nawet, jak szeptała rodzina żony, sam niezbicie udowodnił, że jest — prostym huculskim Żydem. Bo zadawał się otwarcie z ładnymi Hucułkami.
Po latach jednak, gdy coraz więcej dzieci przychodziło na świat, unormowało się życie w karczmie. W czasie nieobecności Nachmana Leja nauczyła się doskonale gospodarować. Wprowadziła swoje innowacje i reformy. Karczma rzeczywiście słynęła z czystości, ale tego było za mało dla ekskluzywnej i chasydzkiej pani Lei. Zaprowadziła precyzyjną czystość rytualną, odprawiła całą służbę miejscową, ściśle oddzieliła dom mieszkalny i jego sprzęty od izby i naczyń, przeznaczonych dla obcych, dla tak zwanych gojów. Wzniosła tym w swoim mniemaniu dom o całe niebo ponad niedbałość górskich i leśnych Żydów, którzy zatonęli w otoczeniu huculskim. O tym doszła wieść do Kosowa, aż do Kołomyi, aż do samej Horodenki! Czasem różni ortodoksi zjeżdżali tu na lato. Lecz chociaż uszczupliła prawa karczmy i zajazdu, pani Leja dopiero stworzyła pokoje i mieszkanie dla siebie. Przez to wszystko, trzeba przyznać, przysporzyła niezaprzeczalnie korzyści domowi. Bo oto zajazd jako dom mieszkalny nie ma prywatnego kąta, wypędza zewsząd swych właściwych mieszkańców, wypędza ich z własnej duszy prawie. Albo każe im kryć się zanadto głęboko, gdy każdy klient i gość byle jaki może sobie zaglądnąć gdzie chce, ma do wszystkiego prawo. Od teraz w domu już były kąty niezaprzeczalnie własne.
A z czasem coraz więcej podróżnych było na Jaworowie. Zjawiali się liczni letnicy i wycieczkowcy, przedsiębiorcy leśni z całymi zastępami pomocników i robotników, przybywali myśliwi. Karczma zyskała najlepszą opinię w całej okolicy. O filozofii chasydzkiej nie było mowy, ale Leja przywiązała się do swego domu, przestała uciekać od gbura leśnego. Gospodarze, mimo wiadome różnice, sprawnie współpracowali i nigdy nie ujawniali przed obcymi swych różnic ani filozoficznych ani socjalnych. Pani Leja o wszystkim, co działo się w karczmie, miała zdanie diametralnie przeciwne niż mąż, ale wyrównywała je w sposób głośny i energiczny dopiero wieczorami. Podobno nie było wypadku, by ustąpiła w czymkolwiek mężowi lub komukolwiek. Z powodu najmniejszej różnicy zdań w sprawie wydojenia krowy lub posłania cielęcia na paszę, wybuchała w całej pełni pamiętliwa jej wyższość i synteza porachunków z całego życia. A jednak gospodarstwo szło sprawnie. I to było tajemniczym wynikiem kłótni dłuższych i mozolniejszych od debat filozoficznych i sekretem dokładnych przezwyciężeń. We dnie nikt nigdy by nie przypuścił, jak dalece obrót spraw codziennych w tej karczmie szumnej i gościnnej, otwartej dla świata, trzymał się regulatorami i gaśnikami, i ile w tym wszystkim mieściło się osamotnienia i rezygnacji. Jednym słowem, wobec gości kręciło się wszystko gładko i sprężyście, jak dobrze naoliwione koło. Poza tym goście sami przynosili nieraz dużo pogody, która odbijając się jak światło od zwierciadła gościnności karczmy, grzała wszystkich i rozjaśniała atmosferę. Gościnność opłacała się nie tylko pieniężnie. Rozpraszała cienie, odsuwała je kędyś w noc. Nauczyły się jej dzieci, utrwaliły ją, jakby na przekór temu, co dumnie, choć w ukryciu ogłaszało się za najgłębsze, najważniejsze.
Należy tu jednak powiedzieć, że gospodarstwo dawno by się rozleciało i utraciło więź umiejętności i tradycji, gdyby nie trzymała go bez przerwy wiernie i niestrudzenie w swych niestrudzonych dłoniach matka Nachmana — Rojza. To był dobry duch karczmy, bez przesady mówiąc dobry duch Jaworowa. Umiała godzić małżonków, a raczej stwarzać czyny dokonane jako platformę do zgody. Mówiła jak najmniej, nie było jej prawie słychać. Czasem odezwała się cichym basem. Jej głównym organem porozumienia się był uśmiech, uśmiech stały, nie schodzący z twarzy. Ta rosła, nabita olbrzymka z domu wychodziła mało, po domu i podwórzach ruszała się powoli, rytmicznie, jak gdyby płynęła. Dniami i nocami warzyła kuleszę, miesiła ciasto, piekła pieczywo. Gościnność jej przewyższała niemal jej pracowitość. Gdy przyjeżdżali goście, ożywiała się Rojza, biegała, aż podłoga dudniła. Dawniej jeszcze, gdy żył mąż, gdy nie było synowej, szczególną pasją jej było nakarmić zgłodniałych, zmarzniętych woźniców, gdy całą karawaną wracając z głębi lasów lub udając się w lasy, stawali w karczmie. Stawiała przed nimi kopiaste mamałygi, złote i dymiące jak połoniny z wierchowiny puszczowej, gdzieś tam koło Łedeskuła i Łukawic, gdy latem po deszczu rozzłocą się w słońcu, gdy mgły i opary wstaną z jarów i rozprószą się pod uśmiechem słoneczka. Tutaj nad mamałygami uśmiechała się dobrotliwa gospodyni karczmy. Obok mamałygi stawiała potężne sagany z dymiącym mlekiem. Przypatrywała się chwilę z lubością, gdy zgłodniali woźnice zajadali z apetytem. Czasem przysiadła się, posłuchała nowin, pytała, czy jeszcze czego nie potrzeba, potem zadowolona znów szła do swojej roboty. Od takich biedaków nie brała wcale pieniędzy, bądź też, jeśli dopiero udawali się na roboty, machając ręką mówiła z cicha basem: „Nu, nu, dobrze, to potem — jak zarobicie.“
Nigdy nie miała czasu, robiła za wszystkich, także za służbę. W karczmie świeciło się, tak było czysto, choć ekskluzywnej obawy o rytualną czystość sama Rojza nie przejawiała nigdy. Jednak traktowała takie wymagania pobłażliwie, choć prawie ironicznie, należąc w tym całkowicie do sfery Żydów leśnych. Bo też nigdy nie wynurzała się z lasów i z gór.
Najważniejszym i widocznie ulubionym jej zajęciem było sporządzanie pieczywa. Piekła znakomite żytnie chleby, piekła białe bułki, słynne jaworowskie wonne i błyszczące bułki, i kołacze słodkie. Obcym i gościom tak pozostała w pamięci jako piastunka całych pokoleń bułek, jak drzewo sypiące bułki. Sama jak wielka, potężna prabułka, najlepsza z wszystkich, ze świeżą słodyczą na niewzruszenie spokojnej, ogorzałej twarzy. Jak ją nazwał pan Władysław — Babcia Bułka.
Płynąc po domu rozdzielała między wnuki: bułki, kołacze, buchty, knysze, małaje, czasem nawet ciastka. Także niejeden dzieciak huculski, który zeszedł z gór do karczmy, nieraz otrzymał od niej białą bułkę. Po powrocie do chaty, gdzieś tam wysoko pod Pisanym Kamieniem opowiadał najważniejszą z przygód podróży: ano posłuchajcie — dziś dostałem na Jaworowie u Rojzy — białą bułkę.
Albo jeszcze później na połoninie we mgłach, gdy z powodu niepogody nie dowieziono mąki, i pasterze jedli sam ser, a popijali mlekiem, niektórzy głośno marzyli, przebijając wzrokiem gęste mgły: „Haj! bratczyku, zajść by sobie tak teraz na Jaworowo do naszej Rojzy — tam bułki! Hospody!“ I zapewne każdy wiedział, że jeśli do kogo, to do niej słusznie odnosiło się stare powiedzenie huculskie: „Wyście dobrzy — jak chleb!“
Po przyjściu synowej oddała jej pęk kluczy, uznała ją od razu za gospodynię. Pracowała nie mniej niż przedtem. O filozofii chasydzkiej miała dość mętne wyobrażenie. Podczas świąt słuchała z lubością opowiadań syna o źródle światowym, o wędrownicy-piosence. Albo górskie tutejsze legendy o młodziutkim chasydzie Jekely, co szukał w skałach ksiąg Bożych, a w górach pisma światowego. Do tej ostatniej sama dorzucała szczegóły zasłyszane niegdyś od swoich rodziców.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.