Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Beniowski |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uwolniono nareszcie Kazarinowa; sam Beniowski poniósł mu o tem wieść do więzienia. Kupiec z płaczem upadł mu do nóg.
Sekretarz Nowosiłow również był bardzo zadowolony, gdyż ułaskawiony wydał mu niezwłocznie skrypt, że jego skonfiskowany majątek nie przenosił paru tysięcy rubli w gotówce, w należnościach, oraz w pewnej ilości zleżałych, zepsutych towarów.
— Wszyscy trzej zarobiliśmy na tej sprawie po ośmnaście tysięcy rubli — chwalił się Niłow. — A wszystko przez ciebie, Auguście Samuelowiczu. — Od dzisiaj codziennie zrana przychodzić do mnie będziesz pomagać mi w mej pracy. Czytać będziesz raporty i listy, treść z nich wyciągać i dawać na nie stosowne odpowiedzi albo rozkazy. Wprawi cię ta robota do urzędowania, na którem wprędce mam cię nadzieję pomieścić!...
Beniowski spełnił rozkaz i zaraz nazajutrz wziął się do porządkowania papierów, co trochę rozerwało jego przykre myśli. Miał już dość tego wszystkiego i marzył o rychłym wyjeździe z gubernatorem, spodziewając się, że w drodze trochę wytchnie od tych wszystkich brudów i intryg. Zawiódł się jednak srodze, gdyż po obiedzie wezwał go znowu do siebie naczelnik przez umyślnego i kazał uprzedzić kupca Kuzniecowa, który podjął się dostawy podwód, aby przygotował więcej psów i sani, gdyż sekretarz i komendant również z nimi jadą.
— A z nami... szachownica!... — dodał znacząco Nowosiłow.
— Ha, ha!... Właśnie... ona!... — roześmiał się setnik.
— Cobyśmy tu bez ciebie robili, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził słodziuchno sekretarz, nie spuszczając błyszczących oczek z pochmurnej twarzy wygnańca.
— W Awaczyńsku, w Wierchnim, w Niżnim są jeszcze osoby, co nie poznały ostrości twego umysłu i płoną ochotą starcia się z nami!... — rozwodził się setnik.
— Myślę, że twój Kuzniecow zdąży jeszcze wszystko urządzić. Zapowiedz mu, że chcę wyjechać najpóźniej pojutrze, aby uniknąć w powrotnej drodze złej sanny!... — rozkazywał naczelnik.
Beniowski skorzystał z pretekstu, aby się wymknąć.
Tej nocy odbyło się w szkole ostatnie zebranie spiskowców, na którem Beniowski zdał władzę na czas swej nieobecności Chruszczowowi.
— Winniście mu bezwzględne posłuszeństwo!... Nie czyńcie kroku bez jego pozwolenia!... Już niedużo zostało czasu, lecz rozgałęzienie naszego spisku takich dosięgło rozmiarów, iż byle nieostrożność zwrócić może na nas uwagę, a wtedy trudno byłoby prawdę zataić!... Jeszcze trochę cierpliwości i wysiłku a cel zostanie osiągnięty!... — pouczał zebranych Beniowski.
Obiecali słuchać jego rad i widać było, gdy żegnali się z nim, że byli jego odjazdem przejęci.
— A ty, Beniowski, wracaj jednak co prędzej, szczęśliwie. Jakoś raźniej nam z tobą!... — mówili niektórzy.
Kudin, Łapin i Rubatow szykowali się w drogę, jako przyboczna straż Beniowskiego.
Orszak naczelnika składał się z czterdziestu sześciu osób na dziewiętnastu saniach; w tej liczbie było dwudziestu pięciu spiskowców, wprowadzonych umyślnie przez Kuzniecowa, jako straż, służba i psiarze. Sprawni, karni, trzeźwi, otaczali oni naczelnika i urzędników czujnym pierścieniem, nie dopuszczając do nich żadnej osoby, żadnej wieści bez uprzedzenia o tem Beniowskiego. Ten nieodstępnie przebywał przy boku coraz mocniej przywiązującego się do niego Niłowa.
— Bóg cię zesłał na pociechę moich starych lat!... Z tobą nie zginiemy!... — powtarzał mu w chwilach rozczulenia.
A zdarzało się to dość często, gdyż płaskich baryłeczek podróżnych z wódką wzięto spory zapas.
Pogoda sprzyjała, dnie były złote, słoneczne, a noce szafirowe, gwiaździste i mroźne. Psy i sanie lekko mknęły po stwardniałym, ubitym wiatrami, zeszklonym przez słońce i mróz nocny śniegu.
Droga z początku wiodła po lodzie rzeki Bystrej. Urwiste, porosłe lasami brzegi malowniczo załamywały się na wysokich przylądkach, tworząc ciemne skały i osypiska, obrzeżone na złomach rąbkami śniegów. Z poza nich wyglądały tajemniczo mleczno-białe, wysokie i zębate łańcuchy gór. Zorze świtu i zachodu malowały je cudną, mierzchliwą purpurą, a jasny dzień dziergał złotem, omglonem tęczową śreżogą promieni, rozszczepianych w kryształkach szronu, w perełkach lodu.
Nocowano w kamczackich osiedlach, gdzie znajdowano zawczasu przygotowane jurty, ogrzane sutym ogniem, wymiecione, wyczyszczone, upiększone futrzanemi wzorzystemi dywanami. Przyjmowali ich tam uniżenie kamczaccy „taju“, ubrani w cenne futra, padając na twarz i ofiarując im wyborne ryby wędzone, mrożone, gotowane, moc dziczyzny, jarząbków, kuropatw, zajęcy, dzikich i swojskich renów... Wszyscy tedy byli syci i weseli, i ludzie i psy... Każdy z orszaku na popasach dostawał od okolicznych mieszkańców jako datek futerko lisa, lub dziesiątek skórek wiewiórczych, a prócz tego mógł wymienić na herbatę, cukier, chińską tkaninę lub poprostu wyłudzić drugie tyle. Gdy zaś naczelnik pokrzepił się jedzeniem i trunkiem, przychodzili z hołdem wodzowie pobliskich plemion i, kłaniając się, rzucali mu pod nogi całe stosy drogich futer kunich, lisich, nawet sobolich. Dostawało się z tych skarbów sporo i podwładnym.
Pęczniały skórzane sumy podróżne, okrągliły się od wywczasów, od dobrej wyżerki, od zadowolenia twarze urzędników.
Gdy w dalszej podróży wdarli się zwężającym wciąż wąwozem rzeki w samo wnętrze górzystej krainy, w dzikie zacienione wąwozy o ścianach prawie prostopadłych, droga stała się bardzo uciążliwą i otwarły przed nimi zadymione mroźnym oparem czeluście „tarinów“. Rzeczułki, płynące po dnie wąwozów, w wielu miejscach pokrywała sina gołoledź, dziwnie odbijająca od przyległych bialuchnych calin śniegowych. Jeszcze bardziej dziwiły i przerażały wędrowców niespodziane rozlewy żywej wody, wyciśniętej z głębin rzecznych odmętów mrozami, która chlupała pod łapami psów, jak rozlew letni.
W takich miejscach, aby nie pomrozić zwierząt, ludzie przewozili je i przenosili na rękach, przeciągali następnie sanie i ładunki, co dużo zabierało czasu. Nieraz już i noc zapadła i księżyc wszedł nad czarniejszemi od nocy skałami, a karawana, pokrzykując, dzwoniąc brzękadłami osztołtów, poskrzypując płozami, tłukła się wśród białych oparów oparzeliska, ledwie prześwietlonych srebrną poświatą. Tu i tam wśród mrozu, białości i martwoty tajemniczo migotała i łuszczyła się żywa smuga płynącej wody... Czasami w lodowym pagórku rozpękłego łona rzeki trzeba było rąbać schody wśród tych ciekących niebezpiecznych strumieni.
Ludzie w tych miejscach bardzo cierpieli od zimna i odmrożeń; nawet naczelnik zdradzał czasem obawy o nich i ze współczucia wstawał z sani w trudniejszych miejscach. Jedynie sekretarz nie ruszał się ze swego futrzanego wora, gdzie było mu miękko i ciepło, zaciszno, jak w uchu.
Na przestrzeni często paruset wiorst nie spotykali podróżni mieszkańców i nocowano w „powarniach“ — pustych schroniskach, umyślnie pobudowanych co wiorst kilkadziesiąt dla wygody kupców przejezdnych, oraz na użytek poczty rządowej.
Po przybyciu niecono przedewszystkiem suty ogień na niskiem ogniszczu, umieszczonem pośrodku; ławy i ściany wyścielano pośpiesznie futrami, urządzano naprędce stoły z pniaków, z narcianych blatów, rozstawiano małe zydelki sporządzone z karczów i sęków... Siadali na nich zziębnięci i zdrożeni panowie urzędnicy i czekali niecierpliwie na warzącą się herbatę. Po herbacie podawano ryby, mięsiwo i wódkę. Któryś z kozaków siadał wtedy z bałabajką nieopodal i śpiewał, przygrywając:
Car Kuczur na gołym stepie
Opłakuje państwa stratę,
Przypomina skarby swoje,
Góry złota, błamy futra,
Czarnych lisów i soboli...
A w obszernym jego dworcu
Kozacy dzwonią w puhary,
Piją hucznie Rosji zdrowie,
Wspominają Rosji sławę...
Pośrodku siedzi naczelnik,
Wszechpotężny wojewoda,
Pierwszy w boju, pierwszy w radzie,
Sam Jermak, syn Timofieja...
............
Nazajutrz, ledwie zorza różowa zapaliła wierzchołki gór, już długa karawana napełniała znowu wrzaskiem, ujadaniem psów, dzwonieniem brzękadeł, skrzypem sani i okrzykami psiarzy stężałe od mrozu wąwozy spiętrzonych do nieba skał.
Tak dotarli do Wierchniego Ostroga, gdzie naznaczony był trzydniowy postój dla nabrania sił. Byli tu spiskowcy, których odwiedził i zlustrował Kuzniecow, podczas gdy Beniowski musiał grać z kupcami w szachy.
Podejmowali tu ich bardzo szczodrze; naczelnik prawie chwili nie był trzeźwy.
Ale nic nie mogło iść w porównanie z przyjęciem, jakie zgotował im porucznik Norin w Niżnie-Kamczacku.
Na spotkanie wyszła procesja z kościelnemi chorągwiami przy odgłosie dzwonów a wódki wypito w ciągu trzech dni pobytu tam tyle, że długo o tem chodziły po kraju niewiarogodne legendy. I długo kobiety z westchnieniem opowiadały o czterdziestu przybyłych z naczelnikiem mołojcach...
— Jednem słowem... czterdziestu braci zbójów z bajki! — kończyły zwykle z zachwytem.
Norin był szczerze rad Beniowskiemu, cieszył się z jego wywyższenia i na każdym kroku mu swoją przyjaźń i szacunek okazywał.
Nocną porą w ustronnej chatce odbyło się połączone zebranie przybyłych i miejscowych spiskowców; były skargi na przywódcę sekcji Lewantiewa, że uciska sprzysiężonych, że część kasy wspólnej roztrwonił na własne potrzeby. Beniowski zbadał sprawę i ku zadowoleniu wszystkich winowajcę złożył z urzędu. Kazał się ponadto związkowym sposobić usilnie do drogi, gdyż miał zamiar ściągnąć wszystkich z końcem wiosny do Bolszeriecka, skoro tylko kra morska od brzegów odejdzie.
Drogę powrotną wybrał gubernator inną, łatwiejszą, brzegiem morza na Awaczyńsk.
Wtedy to, niedaleko od Bolszeriecka, zdarzył się wypadek, który o mało wszystkich nie zgubił.
Rano o świcie wyszedł Beniowski z jurty, gdzie spał z naczelnikiem, aby zobaczyć się z Kuzniecowym i polecić mu wysłanie umyślnego do miasta.
— Niech się zobaczy z naszymi i dowie się, czy co nie zaszło?... Zawsze lepiej naprzód wiedzieć!...
— Zapewne, zapewne!... — zgodził się Kuzniecow. — Choć nie wiem, coby się stać mogło!
Gdy tak rozmawiali, zbliżył się ku nim Kamczadal w podróżnem ubraniu i zapytał, czy nie wiedzą, kiedy naczelnik wstanie.
— A co takiego? — Mam mu oddać ważny list od pewnego wygnańca, który dla nagłej słabości nie mógł tu osobiście stanąć!
— Oddaj list temu tu panu, to jest sekretarz naczelnika. On mu list doręczy! — odrzekł Kuzniecow.
Beniowski ledwie okiem rzucił na kopertę, drgnął i pobladł, gdyż poznał pismo Lewantiewa. Wszedł natychmiast do jurty Kuzniecowa a Kamczadala kazał nakarmić, obdarować i odesłać niezwłocznie z powrotem.
Otworzywszy list, wyczytał, że Lewantiew umyślnie wyjechał z Niżnie-Kamczacka, aby dogonić gubernatora. W drodze wszakże zasłabł nagle, schwycony ostrą kolką. Wysyłał więc zamiast ustnego doniesienia pisemne o spisku wygnańców, o roli Beniowskiego, o zebraniach, naradach; przyczem podawał cały szereg nazwisk sprzysiężonych, oraz miejsca, gdzie ukrywają broń i amunicję.
Beniowski odczytał list drżącemu z przerażenia i gniewu Kuzniecowowi.
— Cóż ty na to?
— Śmierć!... — odrzekł kupiec z złowrogim blaskiem w oczach.
— Weź więc natychmiast Kudina, jedź z powrotem i zrób z tym nicponiem porządek... Zaczekamy na ciebie. Wytłumaczę twoją nieobecność zapomnieniem jakiego przedmiotu na poprzedniej stacji... i postaram się naczelnika tutaj zatrzymać. Właśnie jest blisko wulkan, będę go namawiał, żeby górę zwiedził!
Przy śniadaniu starał się Beniowski dowieść naczelnikowi, że zamiast tłuc się w ciągu paru dni po przykrych drogach, nocować w pustych, zimnych schroniskach, należy raczej wypocząć dobrze w tej tu wesołej i względnie zaludnionej miejscowości, podpaść psy, wyreparować uprząż, aby następnie za jednym przejazdem stanąć w mieście.
— Zapewne, że lepiej, ale... co tu robić będziemy! — zauważył Niłow.
— To samo, co w drodze: leżeć sobie do góry brzuchem! Z tą różnicą, że nie będzie nas trząść... — podtrzymał Beniowskiego sekretarz, któremu obiecano na ten wieczór jakąś osobliwą Kamczadalkę.
Proponował zatem Beniowski wycieczkę do wulkanu, lecz zdołał zachęcić jedynie setnika.
— Bo i prawda!... Żadnej rozrywki, grać niema z kim, wódki ledwie starczy dla Iwana Piotrowicza!... Pójdziemy więc chyba z tobą, Beniowski!... Zawszeć to dziwo przyrody!
Wzięli przewodników miejscowych, uprzężkę psów u miejscowego „taju“ i kazali się wieźć na górę. Rychło dosięgli kresu lasów i dalej już piechotą musieli piąć się na goły stożek po spękanych opływiskach lawy, ledwie przyprószonej śniegiem, wśród złomów skalnych i osypisk zrzuconych trzęsieniem ziemi i zawianych zaspami śniegu, wśród rumowisk sterczących nago z białych lodowców, jak żałobne, tajemnicze znaki. Droga była trudna i żmudna; często wypoczywali, a wówczas komendant bawił Beniowskiego opowiadaniami o swoich niepowodzeniach służbowych i zamiarach przezwyciężenia ich nareszcie.
— Gdybyś tylko, Auguście Samuelowiczu, zechciał, gdybyś tylko zechciał, mielibyśmy, co dusza zapragnie!... Namów ty Iwana Piotrowicza, żeby on nie wysyłał pocztą twego opisu Kamczatki, lecz polecił mnie osobiście przedstawić go Imperatorowej... Wyjechałbym wczesną wiosną, a w zimie jużbym był z powrotem... Przez ten czas mógłbyś mię zastępować na służbie... Już jabym całą rzecz tak tam przedstawił, że naczelnik dostałby gubernję Ochocką, tybyś tutaj rządził w Kamczatce, a ja... ja dla siebie nic nie chcę, jeno wyspy Aleuckie... Tam można dużo zarobić, tam jeszcze jest na oceanie dużo niewykrytych ziem... Opowiadają, że są takie ziemie, gdzie mieszkańcy mają oko pośrodku piersi, a jeżdżą nie na psach, lecz na sobolach... Ale dla mnie to nie ma znaczenia... Tacy czy owacy byle jasak płacili...
— Zapomnieliśmy jednak, Nikandrze Gawryłowiczu, całkiem... o sekretarzu! On swego nie daruje. Co z nim poczniemy!? — wstawił niespodzianie Beniowski.
Czernych zmieszał się i chwilę patrzał w osłupieniu na Beniowskiego.
— Istotnie, co poczniemy!? On swego nie daruje!...
— Czy nie lepiej więc, abyśmy tak zrobili: Iwan Piotrowicz dostanie Ochocką albo Irkucką gubernję, sekretarza osadzimy tu w Kamczatce, a ja zostanę twoim pomocnikiem na Aleutach... I poco nam jakichś nieznanych ziem na oceanie szukać, kiedy na tamtym brzegu w Ameryce mamy Kalifornję. Hiszpanja daleko, zawikłana w wojnę z Austrją, musi bronić i odnowa zdobywać bliższe swoje prowincje, nie będzie mogła rychło okrętów swych posłać tak daleko, a my się tymczasem tam utrwalimy... Kraj piękny, żyzny, południowy...
Kozakowi zapaliły się oczy.
— Kraj żyzny, piękny, południowy... — powtarzał rozmarzony. — A ludzie tam są?...
— Są Kanaki. Tęgi lud miedzianoskóry, ma moc futer i złota.
— Złota, powiadasz, prawdziwego złota? A dziewki ładne?
— Rosłe, jak topole...
— Ho, ho... A daleko to z Aleutów?...
Opowiadał mu Beniowski w krótkości wszystko, co wiedział o Nowym Świecie, o jego ziemiach, ludach, o drogach do niego wiodących, o Kolumbie, o Pizzaro i Kortezie...
Słuchał w milczeniu kozak, przejęty i wzburzony, i wciąż pytaniami dręczył Beniowskiego, choć przykra droga bardzo utrudniała rozmowę. Przerwał ją wreszcie Beniowski, gdyż wchodzili w krainę dziwną, pełną syku i gulgotu pary, bijącej tu i owdzie szparami z podziemi, jak z zamkniętego kotła; pełną siwych kłębiących się mgieł, pełną grzmotów dalekich, jęków i furkotu... Zapach siarki poraził im nozdrza, pod nogą czuli ciepło drgającej ziemi. Kamczadalowie nie chcieli iść dalej. Beniowski spojrzał na stromy kopiec, dymiący się i wznoszący wspaniale ponad mgłami ku jasnemu niebu, i powiedział, że pójdzie sam; wahał się chwilę setnik, lecz uważając, że przyszłemu zdobywcy Kalifornji nie wypada wykazywać strachu, też się iść zgodził. Dwóch spiskowców, Kudin i Łapin, wiernie pośpieszyło za nimi.
Zaspy popiołu i narzutowe głazy mocno im przeszkadzały w podróży; co chwila obsuwali się razem z nimi i o mało nie pospadali w przepaść. Zmęczeni niezmiernie dostali się nareszcie na grań krateru, czerwonosczarnej skalistej czaszy, pełnej skłębionego siwego dymu, hurkotów, jęków i szmerów. Pozatem nic tam nie dojrzeli, a że z dołu wiał niezmiernie przykry zaduch i gorąco, więc pośpieszyli zejść, tem bardziej, że zbliżał się wieczór.
Dopiero w samem obozowisku, przy rozstaniu się, ocknął się z głębokiej zadumy setnik i rzekł, ściskając rękę Beniowskiego:
— Sprawiedliwie rzekłeś, przyjacielu, w Kamczatce osadzimy Sergjusza Mikołajewicza, a co do Kalifornji to milcz na Boga, gdyż lękam się, by nas nie ubiegli.
Beniowski uśmiechnął się i kiwnął mu głową.
Nad ranem trawiony bezsennością Beniowski usłyszał skrzyp sani i wyszedł przed jurtę. W siwym zmroku przedświtu przemykały się ostrożnie ku dalszym budowlom dwie ludzkie figury, wiodąc sforę oszronionych psów.
— Czy to ty, Kuzniecow?...
— Tak, to ja!...
— Jakże tam?...
Kuzniecow przystąpił blisko i rzekł cicho:
— Stało się, jakeś kazał. Znaleźliśmy go wpół drogi w kamczadalskiem Siedliszczu, leżał chory... Przyznał się do wszystkiego. Więcej — opowiedział docna, co się w Niżnim dzieje. Grzech, srom... Rozpuścili się nasi sprzysiężeni pod przychylnemi rządami Norina, jak dziadowskie bicze... Będziem mieli z nimi niemało zachodu... Trzeba ich stamtąd nagwałt zabrać...
— Skądże tak?...
— A wszystko przez baby!... Wiadomo...
— No a... ten?... Co z tym?
— A no nie chciał pić, błagał, obiecywał poprawę, ale... musiał!
Beniowski odwrócił głowę.
Świtało. Blade czoło dnia już wychylało się z za góry, gasząc gwiazdy.