<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Szła ulicą zamyślona, pogrążona, przybita, nie zważając na tłumy, które nią płynęły. Gwałtowna boleść, jakiej doznała, uczyniła ją prawie nieprzytomną; nie myśląc, że tylu ludzi oczy zwróci na siebie, uszedłszy kroków kilka, stanęła, ręce załamując, podniosła głowę do góry i płakała. Zdrętwiała, piękna jak posąg, przetrwała tak chwilę, nie wiedząc, co się działo wkoło.
Była w tej chwili tak piękną, tak zachwycającą, a postać jej wyrażała boleść tak głęboką, iż wszyscy przechodzący, począwszy od żebraków, stanęli, patrząc na nią... Dokoła, jakby wiankiem, opasali ją ciekawi.
— Mój Boże, jakaż ona piękna! — wołali jedni.
— Ale cóż się jej stało? — mówili drudzy.
— Czego ona taka nieszczęśliwa? Co to jest? — szeptali inni.
Gdy Hela, usłyszawszy wykrzyki te, wychodząc jakby ze snu, obejrzała się dokoła, zawstydziła się, oblała rumieńcem... i śpiesznie chciała uciec.
Jakiś jegomość po francusku ubrany stał wprost naprzeciw niej, patrzał na nią zdziwiony, zachwycony, prawie osłupiały.
Strój a nawet rysy twarzy zdradzały w nim cudzoziemca... Wysiadł był umyślnie, zwabiony tym widokiem, z karetki, którą odprawił...
Gdy Hela przelękła i zawstydzona co najrychlej, unikając oczów i domysłów, zwróciła się w boczne przejście, pierwsze, jakie spotkała, nie uważała, że krok w krok za nią ów nieznajomy podążył. Inni przechodnie pogonili oczyma, potrzęśli głowami i powoli się porozchodzili.
Nieznajomy przy szpadce i w peruce, choć nie młody, biegł tak, nie chcąc jej stracić z oczu, że w chwilę po niej zdyszany dopadł bramy domu przy Bielańskiej ulicy. Tu dopiero stanąwszy, począł chustką się ocierać, zakaszlał i musiał chwilę wypocząć.
Stojąc w bramie, pogonił jeszcze wzrokiem za Helą w głąb podwórza, śledził, dokąd wejdzie... potem numer domu obejrzał, uderzył się w czoło i, wysapawszy nieco, udał się wprost do mieszkania starościny.
Betina, wystrojona en guerre, chodziła z wachlarzykiem po salonie, czekając na raport sługi, która jej o wycieczce Heli miała dać znać, gdy w progu ukazała się jej uśmiechnięta, pomarszczona twarz p. Marcelego Bacciarellego, nadwornego malarza króla JMści.
Byli z sobą dobrze i dawno znajomi. Bacciarelli trzy razy malował portret historyowany starościny, jako pasterki, jako Dyany, jako królowej. Oprócz tego... któż nie wie, że do owych salonowych historyi w Łazienkach najpiękniejsze panie dworu nie wahały się służyć za wzory... panie, których imiona dotąd świecą w odach stanisławowskich poetów? Pomimo tych chętnych modelek, Bacciarelli potrzebował często i mniej kapryśnych, mniej zajętych i niecierpliwych wzorów... powolniejszych mu, a gotowych pozować, gdy on był gotów do malowania.
Naówczas właśnie Betina była w całym piękności rozkwicie (która, jak wszystkie Włoszki, zbyt długo kwitnąć nie miała), była próżną, chciała się dać poznać i chętnie służyła za wzór Bacciarellemu... Na chwilę uczyniło ją to nadzwyczaj popularną... Zawiązała się stąd przyjaźń z malarzem i stosunki życzliwe...
Od tego czasu wprawdzie wiele upłynęło wody i zatarło się wdzięków, nie proszono jej już, aby pozowała do Nimfy, Dyany i Astrei... ona sama nie życzyła sobie służyć za model do podrzędnej postaci. Zdziwiła się więc, spostrzegłszy w progu Bacciarellego... bo się ulękła, aby jej nie zaproponował coś uwłaczającego wspomnieniu dawnej piękności... jakiegoś podżyłego bóstwa lub...
— A! moja bogini! — zawołał w progu malarz po włosku, gdyż Betina mówiła tym językiem doskonale — przychodzę do ciebie przypadkiem... Daruj! Powiedz mi, co tu za nadzwyczajna, świeża, urocza piękność ukrywa się w tym domu?
— Piękność inna... nie moja? — śmiejąc się, spytała Betina.
— Ty jesteś cudowną w swym rodzaju — dodał grzeczny dworak — a tamta... tamta, nietylko, że piękna, jak wschodzące słońce... ale jeszcze, co rzecz osobliwa, niesłychana... jest tak podobna...
— Do kogo? — spytała starościna.
— Do księżnej wojewodziny... Gdym malował królowę Sabę, potrzeba mi było typu wschodniej piękności... Właśnie świeżo po swem ożenieniu książę wojewoda przybył do stolicy... był to cud piękności.
— Drugi cud! — rzekła Betina.
— Nie, ten sam, posłuchaj tylko — kończył Bacciarelli. — Tym cudem piękności była żona jego. Gdym ją zobaczył, padłem na twarz... zakląłem się, że mi posiedzi choć pół godziny do królowej Saby... Ale nie wiedziałem, żem trafił na księcia wojewodę, zazdrosnego dziwaka, którego niczem ubłagać nie było można. Król sam grzecznie go o to poprosił, a odebrał wcale niemiłą odpowiedź.
— Najjaśniejszy panie — zawołał wojewoda — nasze matki i babki dawały ojczyźnie dzieci, ale nie malarzom wzory.
Nie było po co drugi raz tam wracać... Jednak, gdy książę wojewoda zaproszony został do stołu królewskiego wraz z młodą małżonką, urządziłem się tak, że niespostrzeżony w galeryi na górze w sali białej naszkicowałem tę śliczną twarzyczkę i dałem ją mojej królowej Sabie... Była jak dwie krople wody podobna, a że piękność wojewodziny o szaleństwo przyprawiała wszystkich, tłumy biegły do pracowni... Ale cóż! krótka pociecha... Książę wojewoda dowiedział się, wpadł pod moją niebytność, płótno szpadą wykroił, położył tysiąc dukatów na krześle i kartkę... Z kartki mogłem zmiarkować, że drugi raz portretować księżnę nie byłoby bezpiecznie... Sono italiano... a książę także pół Włocha... nie można z nim żartować...
— Ale cóż ty mi pół godziny prawisz o jakiejś tam wojewodzinie? — spytała Betina.
— Bo jej piękność utkwiła mi w pamięci — dodał malarz — a to... a to jest żywy jej obraz... Gdybym nie wiedział, kto jest księżna wojewodzina, osoba surowych obyczajów, no... posądziłbym... Podobieństwo jest więcej, niż prostem podobieństwem, jest tożsamością... ruch, twarz, wyraz, postawa... Słowem, to cud! cud tem większy, że to się zdaje być prosta, uboga dziewczyna.
Betina przerwała.
— Nie mylisz się waćpan, już wiem, o kim mówisz... To Hela, to Helena! ale powiem ci razem, że jeśliś nie mógł malować tamtej, z pewnością i ta ci za wzór nie posłuży.
— Któż ona jest? — spytał malarz.
— Jest w istocie uboga dzieweczka, ale dumna, bojaźliwa i niedostępna.
— Znasz ją?
— Widziałam kilka razy... próżno mówić o tem... Nie łudź się darmo nadzieją.
Starościna mówiła tak umyślnie, obawiając się, aby zarobek nie wyrwał jej z rąk ofiary; zaczęła opowiadać rzeczy niebywałe, aby go odstraszyć, i przekonała go tak dobrze, iż Bacciarelli po półgodzinnej rozmowie odszedł nareszcie zafrasowany... przekonany, iż starałby się o to napróżno.
Wzdychał jako artysta nad utraconym ideałem, typem, którego z pamięci odtworzyć się nie spodziewał, a który pod pendzlem jego byłby tak cudownie zajaśniał.
Tegoż wieczora była kolacya u siostrzenicy królewskiej, pani Mniszchowej, niewielkie grono najwybrańszego towarzystwa. Bacciarelli, który właśnie był skończył portret króla dla gospodyni, przyjechał z nim razem. Rozmawiano, unosząc się nad wyrazem smutku i łagodnej dobroci, który malarz twarzy Poniatowskiego nadać potrafił, gdy roztargniony Bacciarelli, na widok niemłodej już, ale pięknej jeszcze pani, wspaniałej postaci, wstał jakby rzucony sprężyną i pobiegł do jej krzesełka.
Osoba ta siedziała smutna i zamyślona w cieniu, niewiele mieszając się do rozmowy; rysy jej twarzy regularne, szlachetne, oblewała jednostajna marmurowa bladość, jakby z nich już życie uciekło.
— Mościa księżno — rzekł po cichu, schylając się przed nią i całując piękną jej rękę, Bacciarelli — chciałem się dziś pomścić, jeśli nie na w. ks. mości, to na księciu wojewodzie... a i to mi się nie udało...
— Pomścić? za co? — spytała obojętnie księżna.
— O! za wyrwaną mi królowę Sabę...
— A! to stare dzieje... Ale jakaż być miała zemsta!
— Trafem, cudem... spotkałem dziś w ulicy... proste dziewczę... ubogie. Stała pogrążona w jakimś smutku z załamanemi rękami. O mało nie klęknąłem przed nią w ulicy... Była cudowna, a tak, tak do w. ks., mości podobna... Może jej piękność nie miała tego blasku, jakim w. ks. mość wówczas jaśniała, ale rysy! też same! wyraz... osłupiałem!
Księżna z jakąś trwogą żywo odwróciła się ku niemu, usiłując próżno pokryć wzruszenie. Może nie bardzo była rada z tego porównania do ulicznej jakiejś piękności. Rumieniec lekki jak obłoczek prześliznął się po jej twarzy... niby promień zachodzącego słońca na marmurze.
— Prosta dziewczyna? — spytała — w jakim wieku.
— Może mieć lat około dwudziestu — rzekł Bacciarelli.
— O! i pewnie goniłeś pan za nią! — zawołała wojewodzina.
— Przyznaję się do tej winy, ale, na uczciwość! w interesie sztuki zachwyciła mnie.
— No? i cóż się okazało?
— Że jest biedną sierotą, podobno bez ojca i matki; nieszczęśliwą, ubogą, poczciwą, ale dumną i niedostępną... Niema sposobu, by za wzór służyć chciała...
— Możeś był waćpan ciekawy i o imieniu tej piękności się dowiedzieć? — spytała księżna obojętnie.
— A! jakże! imię ma piękne, jak twarzyczkę: Helena...
Bacciarelli wymówił te ostatnie wyrazy, spuściwszy głowę, usiłując sobie imię przypomnieć, i nie dostrzegł, że księżna zbladła, zagryzła wargi, chwyciła flakonik z larendogrą, a nieprędko potem uspokoiła się i odzyskała zwykłą swą obojętność.
— A! jak tu gorąco! — rzekła.
— W istocie duszno — odpowiedział Bacciarelli.
Była znowu chwilka milczenia.
— I gdzież się ta waćpana piękność ukrywa? — spytała od niechcenia wojewodzina.
— W lichym bardzo kącie, na Bielańskiej ulicy, w domu Paprońskiego na trzeciem piętrze od tyłu... Mówią, że są w strasznej nędzy, a co gorzej...
— Co gorzej? — podchwyciła księżna ciekawie.
Bacciarelli schylił się do ucha.
— W tym domu mieszka ta Betina sławna, co to ją był wykradł synowiec księcia wojewody... pan podczaszyc dzisiejszy... niebezpieczne to dla młodej piękności sąsiedztwo.
Księżna nic nie odpowiedziała.
— Jestże tak w istocie piękną? — zapytała później, jakby przez grzeczność, dla podtrzymania rozmowy.
— Nie przesadzam wcale, jest cudnie piękną, a dowód najlepszy, gdy do waszej ks. mości mogłem i śmiałem ją porównać....
Wojewodzina uderzyła go wachlarzem po ręku.
— Stary pochlebco, nie plećże, proszę...
— Wygląda tak dumnie, majestatycznie, poważnie, ma w sobie coś tak szlachetnego, iż sama sprzeczność ubioru z fizyognomią czyni ją zajmującą.
Wojewodzina zdawała się słuchać już mniej uważnie, Bacciarelli przestał, ukłonił się i powoli odszedł; a wkrótce potem i księżna podniosła się z kanapy i wyśliznęła się po cichu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.