Biały Kapitan/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
PIERWSZE ZAGADKI.

Po zachodzie słońca na „Witeziu“ zawrzała robota. Jacyś Grecy, zabawnie mówiący po francusku, kręcili się po pokładzie. Zapracowana załoga wyciągała za pomocą kranów zawartość rumu. Na dziobie i wzdłuż burt statku powoli wyrastała góra z pustych beczek, skrzyń, zwojów lin, łańcuchów, żaglowego płótna, żelaznych sztab, gumowych worków z solą i cukrem i innych nieraz nieznanych Pittowi przedmiotów. Nareszcie jednak bardzo głęboki i pakowny rum „Witezia“ został zwolniony. Pitt zobaczył wtedy magazyny, umieszczone pomiędzy żelazną burtą, a drewnianem wewnętrznem oszyciem szonera; były napełnione węglem.
W tej chwili rozległ się przeciągły gwizdek i głos kapitana:
— Wszystkie zmiany na pokład! Szychtować!
Marynarze wydobywali się po zwisających drabinkach z głębokiego wnętrza „Witezia“ i tylko bosman został przy przedniej windzie.
— Co mam robić, kapitanie? — zapytał Pitt, podnosząc się na mostek.[1]
— Tymczasem — nic! — odparł Nilsen. — Teraz będziemy szychtowali, to znaczy — ładowali towary. Wasza robota zacznie się w nocy, mister Siwir.
Pitt miał już na języku zapytanie o rodzaj ładowanych towarów, gdy z głośnem sapaniem do burty szonera podszedł niski, czarny holownik i, straszliwie dymiąc, podprowadził dużą krypę ze stojącemi na pokładzie skrzyniami.
Znajdujący się na jej pokładzie Grek wygramolił się na dek „Witezia“.
— Ładujcie! — krzyknął, machnąwszy kapeluszem w stronę bosmana.
— Sztormanie! — mruknął Nilsen. — Sprawdźcie ilość i rodzaj towarów, żeby później z tymi Grekami nie było jakiej hecy.
Pitt zbiegł na dół i wziął od bosmana dużą plikę papierów i rachunków. Z ciekawością przeglądał je. Na pozór wszystko było w porządku. „Witeź“ przyjmował na pokład ładunek tkanin, skóry, obuwia, towarów aptekarskich, galety, konserwy, mąkę, makaron, sól i inne zupełnie zwyczajne rzeczy.
Pitt skontrolował ilość towarów, zmusił Greków do pokwitowania wagi nadanych do transportu przedmiotów i zażądał, aby podpisami swemi, zaświadczonemi w kancelarji portowej, stwierdzili rodzaj każdej ze skrzyń, oznaczonych znakami właścicieli.
— Teraz wszystko w porządku! — rzekł, podchodząc do kapitana. — Nie odpowiadamy za nasz ładunek. Nie potrzebujemy wiedzieć, co się w nim zawiera, bo mamy podpisy nadawców.
— All right! — odpowiedział Nilsen i krzyknął, przechylając się przez poręcz mostka: — Ustawić towary na rufie, przykryć brezentami!
Już ściemniło się zupełnie, gdy Grecy opuścili pokład szonera i krypa odpłynęła w stronę molo.
Załoga spożywała kolację. Na mostku pozostał tylko kapitan i Pitt, oparty o sztorwał.
Nilsen wpatrywał się w ciemności.
— Czy nic nie widzicie tam na południu, mister Siwir? — zapytał nagle, podchodząc do sztormana.
Pitt zaczął uważnie oglądać morze, spowite gęstym mrokiem.
Na lewo i na prawo co kilka sekund migały ognie bak,[2] zapalały się i gasły czerwone i zielone płomyki pływających bakanów, wskazujących drogi wyjścia z portu.
— Nie o te sygnały pytam! — mruknął kapitan. — Patrzcie tam, dalej! Czy nic nie spostrzegacie na pełnem morzu, tam gdzie już niema bakanów.
Minęła blisko godzina, nim w oddali mignęło światełko i, zakreśliwszy trzy razy szeroki łuk, zgasło.
— Widzieliście? — spytał Nilsen.
— Widziałem! — odpowiedział Pitt. — Ktoś machnął trzy razy latarnią, uwiązaną do wysokiego drąga.
— Sztormanie, zbiegnijcie do kajut-kompanji i, gdy ludzie skończą posiłek, niech bosman zastąpi mnie na warudze, a wszyscy niech staną na swoich miejscach. Wkrótce wychodzimy z portu. Jeść będziemy później razem, mam do pomówienia z wami.
Gdy Pitt zbiegał z mostku, w oddali nieznani ludzie powtórzyli swój sygnał.
— Widzę, do stu rekinów! — zaryczał kapitan i ręką trzy razy zasłonił latarkę na sztymborku, odpowiadając komuś, zaczajonemu śród fal na otwartem morzu.
Wkrótce wyciągnięto kotwicę, szczęknęła, zaturkotała maszyna i „Witeź“ zaczął chyżo pruć łagodne fale, mijając dużą bakę, która błysnęła na chwilę i oświetliła podejrzliwem okiem czarny kadłub statku; w pobliżu zaczerniał i zniknął mur brekwateru, a wtedy głęboko oddychająca pierś morza jęła podnosić i opuszczać drobny szoner Olafa Nilsena.
— Zaczynam nowe życie! — pomyślał Pitt.
Kapitan zawołał go do kajuty. Zaczęli jeść. Kapitan długo milczał.
Sztorman też nie odzywał się, czekając na rozmowę.
Nareszcie Norweg, wychyliwszy dużą szklankę dżynu, pochylił się do Pitta i szepnął:
— Jeszcze nic nie rozumiecie, mister Siwir? Teraz dopiero będziemy się ładowali! W Portugalji ma wybuchnąć rewolucja. Potrzebują tam broni i innych rzeczy dla wojny. Dostarczymy im tego!
— Kontrabanda wojenna — zauważył Pitt — może nas zaprowadzić do więzienia; tego nie chcę i to sobie zastrzegłem, kapitanie!
— Czy myślicie, że ja chciałbym oddać życie na „Witeziu“ za gnicie w kamiennym worku? — zaśmiał się Nilsen. — Nie! Żadnej kontrabandy nie wieziemy. Każdy przecież może wynająć dla siebie taki szoner, jak mój. Może odbyć na nim weselną podróż z Marsylji do Rio, odwieźć ciało zmarłego wujaszka z Folkestone do Nowego Jorku, naładować dzikie zwierzęta i cyrkowych błaznów w Hamburgu i przerzucić wszystko do Buenos-Ajresu, a my będziemy sprawowali warugi, czyścili maszyny, palili węgiel w piecach kotłów i płynęli tam, dokąd nas wynajęto za dobre pieniądze. Tak samo wieźlibyśmy hurt australijskiego bydła, wory z brazylijską kawą, lub wsypaną luzem pszenicę argentyńską. Czyż nie tak, sztormanie?
— Pewno, że — tak! — odpowiedział Pitt. — Jednak z tego widzę, że zamierzacie mnie do czegoś przygotować, a tymczasem obwijacie w bawełnę, kapitanie! Mówcie wprost!
— Tak istotnie, będzie lepiej! — zgodził się Nilsen, zapalając fajkę. — Na morzu czeka na nas duża barkasa tych Greków. Wyciągniemy z niej kilkanaście pak z kulomiotami i nabojami dla portugalskich powstańców.
— Dokąd mamy to dostarczyć? — zapytał Pitt.
— W tem sęk? — westchnął kapitan. — To się wyjaśni po naładowaniu „Witezia.“
— Kapitanie! — rzekł sztorman. — To musimy natychmiast wyjaśnić, jeżeli nie chcemy trafić pod klucz, a może spróbować jeszcze czegoś gorszego!
Nilsen milczał. Widząc to, Pitt zaczął rozwijać swoją myśl.
— Każda rewolucja, jako walka o wolność, jest rzeczą dobrą! My, zdaje się, nad wszystko przekładamy wolność, więc jest zrozumiałem, że chcemy Portugalczykom dopomóc, tem bardziej, że nam za to zapłacą hojnie, bo takie rzeczy darmo się nie robią. Grecy niezawodnie otrzymali już całą sumę za dostawę broni, niczem nie ryzykują, a więc powinni nam zgóry zapłacić za rutę szonera i przystać na nasze warunki wyładowania w porcie neutralnym. Proponuję najbliższy port Casablanka. Niech nas spotka przed portem jakaś barkasa, podobna do tej, która dostarczy nam kulomioty, i wszystko będzie załatwione.
— Dobrze pomyślane! — zawołał Nilsen. — Ale co będzie, gdy nas spotka nie barkasa, lecz statek celny, lub jakieś awizo.[3]
— Weźmiemy od Greków na piśmie rozkaz wyładowania towaru na składzie wskazanej przez nią firmy. Reszta nas nie obchodzi!
— Nie dadzą! — westchnął kapitan.
— Dadzą! — rzekł Pitt. — Pozostawcie to mnie.
Po chwili obaj wyszli na pokład. W mroku nocnym tymczasem coraz wyraźniej zarysowywały się kontury sporego żaglowca, rozkołysanego na falach. Nie błyskała tam żadna latarka i nie dolatywał stamtąd żaden dźwięk.
— Dobrze się zaczaili! — zauważył Nilsen i, przystawiwszy tubę do ust, krzyknął:
— Witeź! Czekam na ładunek.
— Hola! — natychmiast nadbiegł z żaglowca głośny okrzyk.
— Greckie towarzystwo transportowe „Pireus.“ Czy to kapitan Nilsen mówi?
— Tak! Bądźcie gotowi na przyjęcie łapanki.[4] Musimy dobrze obciągnąć liny, bo będzie nas biło burtami, a niebawem dunuga[5] przyjdzie; na północy szturm szalał, podobno...
Zaczęło się ostrożne posuwanie naprzód, warkot śruby, ciche odgłosy komendy, nareszcie szmer rozwijającej się w powietrzu linki, plusk cum, padających do wody, i — cisza.
Szoner Nilsena i barkasa Greków stały obok siebie, mocno uwiązane grubemi cumami, idącemi od rufy i dziobu.
Przerzucono chodniki pomiędzy burtami i Grecy zjawili się na pokładzie „Witezia“.
— Kto z panów jest tu pełnomocnikiem? — zapytał Pitt. — Proszę za mną do biesiadni!
Niedługo trwało ładowanie, bo sprawna załoga uwijała się szybko i umiejętnie. Gdy zaś Nilsen wszedł do kajuty, Pitt zwrócił się do niego, wskazując na siedzącego Greka:
— Pan Panopulos na firmowym papierze wypisał nam zlecenie oddania ładunku na składy syryjskiego kupca Janisa w Casablance i wysyła telegram do niego, aby barkasa spotkała nas gdzieś przed Mehdia.[6] Przeładujemy kulomioty na barkasę, a z resztą towarów pójdziemy do Casablanki. Firma „Pireus“ ufa kapitanowi „Witezia“ i wypłaciła gotówką koszta przewozowe. Oto są pieniądze, kapitanie!
Nilsenowi oczy błysnęły, lecz pohamował się i rzucił:
— All right!
— Teraz, kapitanie, proszę pomówić o szczegółach z panem Panopulosem, ja zaś ułożę telegram do firmy Janis.
Po kilku minutach Pitt podał Grekowi blankiet telegraficzny i, otrzymawszy podpis, opuścił biesiadnię. Nilsen nalał dwie pełne szklanki dobrej szkockiej whisky.
— Wypijmy za pomyślność wyprawy! — mruknął.
— Chętnie! — odparł Grek. — Szczęśliwej drogi, powodzenia!
Trącili się szklankami, gdy nagle kapitan podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.
— Co się stało? — zapytał Grek.
— E — e, nic! Fala się podnosi! — odpowiedział Nilsen, nie spuszczając oczu z drzwi kajuty.
Nie czekał długo, gdy otwarły się drzwi i wszedł Pitt. Był spokojny i miał, jak zwykle, obojętną twarz i mocno zaciśnięte usta.
— Jak tam z ładowaniem, sztormanie? — zapytał kapitan.
— Wszystko skończone! — odparł Pitt. — Już płyniemy, tymczasem na żaglach, aby trochę się oddalić pocichu i nie zwracać na siebie uwagi portowych dozorców. Telegram pana oddałem, jeszcze dziś go wyprawią ludzie pana.
— Jakto? — wrzasnął Grek. — Ja też płynę?
— Istotnie, pan płynie razem z nami, panie Panopulos. — odpowiedział Pitt, zapalając fajkę. — Najlepiej będzie, gdy pan osobiście odda swoje towary firmie Janis. My przecież, jak dorożkarze, wieziemy, ale nie możemy załatwiać cudzych spraw, nie zupełnie zwykłej miary. Zresztą, na powrotnej drodze bezpłatnie odstawimy pana do któregoś z francuskich portów. Tak będzie najlepiej! Pan będzie spokojny, kapitan — też, młoda Portugalja otrzyma kulomioty, bo przecież pan nie zechce, żeby ten ładunek dostał się w ręce urzędników komory celnej, policji lub konsula starego rządu lizbońskiego? Pan przecież wie, czem to może grozić?!
— To — gwałt! — znowu wrzasnął Grek.
— Piękny mi gwałt, skoro pan o nim mówi przy szklance whisky! — zaśmiał się sztorman, pykając fajką.
Nilsen, oparłszy na stole potężne ramiona, trząsł się ze śmiechu. W tej chwili zahuczała maszyna „Witezia“. Statek drgnął i, dygocąc, nabierał coraz większego rozpędu.
Z pokładu doniosła się komenda bosmana:
— Strychuj[7] żagle! Zapalić sygnały! Westa[8] na wodę! Pełny bieg!
— Płyniemy, jak się należy! — wrzasnął kapitan.
— I ja... płynę... — jęknął Grek.
— Pan odbędzie przyjemną podróż w miłem towarzystwie — uspokoił go Pitt. — Ludzie pana powiadomią jutro firmę „Pireus“, że pan postanowił osobiście doprowadzić ładunek do miejsca przeznaczenia. Zabierze to panu jakieś dziesięć dni... Poprostu — sielankowa wycieczka!
Grek błyskał na sztormana złemi oczami, lecz milczał. Kapitan zataczał się ze śmiechu i pił szklankę po szklance whisky.
O czwartej zrana wypadła waruga Pitta. Gdy stanął na mostku, zjawił się przy nim Nilsen.
— Sam będę uczył was, mister Siwir! — rzekł.
— Doskonale! — rzekł Pitt. — Dziękuję, bo dobra to będzie szkoła dla mnie. — Ale chciałem powiedzieć kapitanowi, że to, co zrobiłem, nie jest zupełnie... po dżentelmeńsku. Chciałem tylko pokazać wam, co mogę i co umiem. Nie chcę więcej robić tranzakcyj z towarami, do których nie warto dopuszczać urzędników celnych!
— No, no! — rzekł pojednawczym głosem Nilsen. — Jakoś tam będzie!
— Więcej tego nie będzie nigdy, mój kapitanie! — zawołał Pitt. — Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla was, ani dla „Witezia“.
— Cóż ja wtedy będę robił? — zamruczał kapitan i groźnie podniósł głowę. — Pszenicę woził luzem, holował krypy w portach?
— Co macie w projekcie po tej rucie? — zapytał sztorman.
Nilsen zawahał się przez chwilę, lecz odpowiedział:
— Popłyniemy na północ do Oceanu Lodowatego. Powieziemy tam alkohol dla dzikich rybaków i zmienimy go na kość morsów, fiszbin, mrożone jesiotry, które sprzedamy w portach norweskich.
— Dobrze, pomyślę o tem! — rzekł Pitt, patrząc na kompas i kręcąc sztorwał, aby nadać „Witeziowi“ wskazany przez kapitana kierunek.
Wkrótce kapitan poszedł na dek aby się przekonać, czy ułożone w rumie skrzynie z bronią dobrze przykryto towarami, leżącemi przedtem na rufie.
O 10-ej rano, na mostku kapitańskim stanął Otto Lowe i dźwięcznym głosem rzekł:
— Wydzwonię sygnał trzeciej warugi. To moja zmiana, sztormanie!
Pitt przyjrzał się mu uważnie. Był to młody człowiek, wysoki, wiotki, o małych rękach i dużych spokojnych oczach. Delikatny zarys ust i brak śladów zarostu nadawały mu wygląd kobiety. Jednak miał opaloną na bronz skórę, a muskularne ręce i nogi zdradzały niepospolitą siłę.
Pitt pokazał mu kierunek ruty i odszedł.
Gdy schodził z mostku, spostrzegł majtka, Udo Ikonena, ukrytego za zwojem lin i stosem beczek. Z ciekawością wyciągał szyję, przypatrywał się temu, co się dzieje na mostku i, obracając głowę ostrożnie, podsłuchiwał.
Spostrzegłszy sztormana, udał obojętnego i zaczął nabijać fajkę tytoniem, gwiżdżąc jakąś piosenkę.





  1. Miejsce, gdzie znajduje się koło rudla (steru), czyli sztorwał, przyrządy orjentacyjne, mapy i gdzie przebywa czynna waruga, oraz mieści się lokal kapitana.
  2. Baka — latarnia morska.
  3. Statek strażniczy.
  4. Lina, wyrzucana do łapania statku.
  5. Fala po burzy.
  6. Mały port marokański, na N. od Casablanki.
  7. Spuszczaj żagle.
  8. Komenda ruchu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.