Biały Kapitan/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
NA MORZU.

Śródziemne morze było spokojne i „Witeź“ szybko zdążał do Gibraltaru. Warugi zmieniały się jedna po drugiej. Biły sygnały na zmianę ludzi na mostku kapitańskim. Nic nadzwyczajnego nie wrywało się do codziennego życia marynarzy.
Żeby czeladź okrętowa nie wychodziła z wprawy, kapitan wydawał rozkazy szorowania pokładu, suszenia i zwijania nanowo żagli, malowania burty szonera i jego masztów.
Sam pracował narówni z innymi majtkami. Za jego przykładem szedł też Pitt, uważnie przyglądając się życiu i czynnościom marynarskim, odbywał swoje warugi i, jak cień, chodził za bosmanem Rybą, aby jak najprędzej posiąść wszystkie tajemnice służby okrętowej.
Od Olafa Nilsena uczył się innych rzeczy, bo różni też to byli ludzie, — kapitan i bosman „Witezia“. Nilsen, jako dowódca, był mózgiem statku, bosman — jego mięśniami.
To też w „kapitance“, czyli małej oszklonej izdebce na mostku, nowy sztorman starannie studjował mapy nawigacyjne, tablice astronomiczne, angielskie, niemieckie i hiszpańskie przewodniki rutowe, gdzie były opisane wszystkie drogi morskie, mielizny, rafy, miejsca głębinne, czyli „bełki“, forwatery, porty, baki, flagi sygnałowe, bandery; wertował podręczniki portowe, celne, taryfowe i armatorskie; szczegółowo, z pomocą mechanika Michała Skalnego, ponurego rybaka — Kaszuba z brzegów Puckiej zatoki, znajomił się z maszynami i innemi mechanizmami szonera; godzinami przesiadywał przy busoli, lagu, mierzącym szybkość biegu statku, lub przy barometrze i uparcie pracował nad sekstansem, usiłując robić jak najściślejsze określenie położenia okrętu na morzu.
To nie przeszkadzało mu wraz z innymi brać się za „szwabel“, czyli miotłę z lin, i myć pokład, albo wisieć na lesicy nad pieniącemi się strugami, odrzucanemi dziobem statku, i pendzlem malować jego zardzewiałą burtę.
Jednak Pitt był niezadowolony, gdyż wiatr się nie zrywał, żegluga była łatwa, i już prawie wszystko umiał, co było niezbędne dla służby na statku, płynącym przy dobrej, cichej pogodzie.
— Kapitanie! — poskarżył się nareszcie Nilsenowi. — Gdy tak będzie zawsze, pozostanę na wieki „ciurą“! Przy takiem morzu, nawet niemowlęta, nie wypuszczając smoczka z ust, mogą być marynarzami.
Kapitan uśmiechnął się.
— Byliście „ciurą“, jak się widzi, — powiedział, — lecz teraz, mister Siwir, już zaawansowaliście. Jesteście „frycem“ — marynarzem, który wszystko umie... na lądzie.
— Piękny mi awans! — oburzył się Pitt. — Zresztą nawet na taki awans nie zasłużyłem, gdyż dotąd zielonego pojęcia nie mam o takielunku żaglowym. Co robić, kapitanie? Poradźcie!
— Będziecie, sztormanie, mieć jeszcze powyżej głowy wiatru, szturmów, wielkich wałów, co niosą na sobie białe „gęsie“[1], żagli i innych nieraz bardzo przykrych rzeczy. Raczej módlcie się, prosząc niebo, aby zawsze biegła w powietrzu tylko lekka bryza, a po morzu — szeroka „głada“.[2] Gdy się morze zacznie „kurzyć“, „grać“ — ciężka będzie praca!...
— Niech tak będzie, gdy się już nauczę sam prowadzić „Witezia“ i oddawać komendy, inne niż wybijanie sygnałów, posyłanie ludzi do biesiadni na obiad, lub forkasztel[3] na wypoczynek.
Pitt wypowiedział te słowa z tak szczerą rozpaczą, że Olaf Nilsen parsknął głośnym śmiechem.
— Ognisty z was marynarz, mister Siwir! — zawołał.
— A jakże inaczej? — odparł Pitt. — Zechciejcie mnie zrozumieć, kapitanie, że czuję się niewymownie głupio. Noszę tytuł sztormana, a żadnego sztormu[4] na oczy nie widziałem. Pech!
— Płyniecie dopiero czwartą dobę! — pocieszał go Nilsen. — Zdążycie wszystkiego spróbować. Morze na te przyjemności i rozrywki nie jest skąpe dla nas — marynarzy.
Poza służbą Pitt Hardful dużo myślał o swojem życiu.
Szedł zwykle na sam koniec dziobu i, oparłszy się o burtę, patrzył, jak „Witeź“, pchany naprzód potężnemi uderzeniami śruby, ciął i płatał powierzchnię morza, odrzucając na obydwie strony wysokie, mieniące się w słońcu tysiącami błysków, a w nocy fosforycznemi zielonemi ognikami, wodne skiby, z pluskiem i łoskotem rozpryskujące się na miljony bryzgów i piennych strug.
Pittowi zdawało się, że to morze w szalonym pędzie mknie na ostry, stalowy dziób „Witezia“, a nie mogąc go skruszyć, rozstępuje się przed nim, szczerzy białe kły i biegnie dalej. Mimowoli obraz ten wywoływał porównanie. „Witeź“ stawał się wielkim, potężnym pługiem, odwalającym na nieobjętej okiem ruchomej roli skibę po skibie, a one znów się łączyły z sobą, tworzyły macierzystą glebę niby nigdy nie ruszoną ostrym lemieszem.
— To — życie ludzkie! — myślał Pitt Hardful. — Każdy z nas tnie jego powierzchnię i odrzuca mniejsze lub większe skiby. Całe ludy czynią to samo, ryjąc i burząc olbrzymie połacie. Lecz zorana powierzchnia z biegiem wieków wyrówna się sama, zatrze ślady orki i siewu, zniesie i ukryje pod nasypami piasku i ziemi najwyższe, najdumniejsze gmachy i, niby płachtą, przysłoni wszystko zielskiem i drobnemi zaroślami, które z czasem mogą się zmienić w gęste, dziewicze lasy...
Pitt robił sobie gorzkie wyrzuty.
Rozumiał, że proceder, wykonywany przez „Witezia“ w tem pływaniu, nie był zupełnie uczciwy. Naturalnie, że prawo nie mogło karać za to, lecz bądź co bądź wszyscy ludzie z załogi wiedzieli, że robią rzecz zakazaną.
— Nie powinienem był przykładać do tego ręki i dawać swoich rad! — myślał. — Dlaczego „Witeź“ ma wozić kulomioty dla portugalskich rewolucjonistów i ukrywać swój ładunek, leżący w rumie, pod niewinnemi towarami i różnemi gratami okrętowemi? Dlaczego nie wiezie węgla do Dakaru, pszenicy lub mąki na Przylądek Dobrej Nadziei, lecz właśnie — kulomioty? Dlatego, że za przewóz węgla i mąki kupcy zapłaciliby dziesięć razy taniej, niż za ładunek, złożony z kulomiotów. A więc za pieniądze wszystko się robi? Nawet przed samym sobą wszystko się usprawiedliwia? Ej, Eryku Stefan, źle zaczynasz nowe życie!
Ktoby zobaczył w tej chwili sztormana, byłby bardzo zdziwiony. Miał drżące usta i błyszczące, załzawione oczy. Patrzał przed siebie wylękłym, bezradnym wzrokiem i nerwowym ruchem kurczowo zaciskał zimne palce.
Po chwili jednak, z mglistej dali wypłynęły niedawne obrazy, bolesne, trwogą przejmujące. Ponure biuro dyrektora Swena i jego pogardliwe słowa: „zgniła latorośl“... A później podejrzliwe spojrzenia i krzyżujące się, podstępne pytania kupców, właścicieli okrętów, kierowników towarzystw asekuracyjnych — wszystkich tych ludzi, których prosił o byle jaką pracę, aby tylko nie umrzeć z głodu, aby utrzymać się na „drodze uczciwego życia“...
Z jaką odrazą i hańbiącą, krzywdzącą obojętnością, za którą ukrywały się pogarda i strach, zbywano niczem dawnego aresztanta N. 13-ty!
Gdy obrazy te jeden po drugim stawały przed nim, jak przerażające, wstrętne widma nocne, Pitt zaciskał gardło, aby nie krzyczeć, nie wybuchnąć łkaniem.
Po chwili jednak przypomniał sobie o postanowieniu wywalczenia sobie życia, wyrwania mu zwycięstwa, zmuszenia wszystkich, aby zapomnieli o jego przeszłości, ciężko odpokutowanej za odrapanemi murami więzienia.
— Tak! — szeptał wtedy zbladłemi ustami. — Tak! Albo zginę, albo zwyciężę! Wezmę życie i los za łeb, skieruję je tam, dokąd zechcę. Poprowadzę je drogami kamienistemi, gdzie śmierć czyha na każdym zakręcie ścieżki, za każdym odłamem skały, za każdym pniem zwalonego drzewa, lecz wyjdę na szeroki gościniec i ten musi zaprowadzić mnie daleko... tam, gdzie mój rodzony brat nie będzie się wstydził spotkania ze mną i śmiało nazwie mię po imieniu... Tak będzie!
W mgnieniu oka twarz Pitta Hardful zmieniła się do niepoznania.
Był to znowu sztorman „Witezia“, taki, jakim go poznała cała załoga, gdy po raz pierwszy w towarzystwie kapitana Olafa Nilsena stanął na deku szonera.
Oczy mu ściemniały i nabrały twardego, bacznego wyrazu, usta mocno się zacisnęły, aż zadrgały mięśnie koło uszu, na twarzy zjawił się zwykły, spokojny uśmiech z odcieniem znudzenia i obojętności, taki obcy dla zaciętych, surowych warg i nieruchomych źrenic długo ściganego, przyczajonego zwierza.
Zdawało się Pittowi, że nikt na statku nie widział go w chwilach jego słabości i wewnętrznej walki.
Jednak na pokładzie „Witezia“ znalazł się jeden człowiek, który podpatrzył sztormana.
Gdy Pitt stał w ulubionem miejscu na dziobie szonera, a dusza jego miotała się w męczącej rozterce i w ciężkiej mgle wspomnień, przed okrągłem okienkiem forkasztelu zjawiła się młoda, niewieścia twarz Ottona Lowego. Szeroko rozwarte oczy długo patrzyły na zgnębioną, stroskaną postać sztormana i nie mogły oderwać się od niej.
Otto Lowe stał przed okienkiem i przyciskał obie dłonie do mocno bijącego serca, śledząc każdy ruch Pitta, każdy grymas bólu, marszczący mu czoło i usta.
Gdyby sztorman wiedział o tem, z pewnością nie zdziwiłby się, że jego zmieniona twarz nie uszła uwagi majtka, gdyż pośród załogi „Witezia“ młody marynarz był jedynym człowiekiem, zachowującym uczucia ludzkie i zdolność do zrozumienia cierpień obcego człowieka.
Inni — to byli półdzicy żeglarze, żądni złota i krótkich, silnych, burzliwych wrażeń na lądzie, gdy po kilkumiesięcznej znojnej, wyczerpującej pracy na morzu, rzucali nareszcie gruby tał[5] czeladzi portowej, która cumowała statek, mocno przywiązując go od dzioba i rufy do słupów przystani; marzyli o tem nadbrzeżu z jego szynkami, tawernami, domami gry, gwarem, muzyką i rubasznemi, wesołemi dziewczynami, łakomemi na amerykańskie dolary, angielskie funty i ciężkie hiszpańskie durosy.[6]
Ludzie ci dążyli do bogactwa, lecz żaden z nich nie wiedział, w jaki sposób mógłby je zużyć. Nie posiadali żadnych planów życiowych, żadnych zamiarów i upodobań, wymagających zamożności. Ich rozrywki, nałogi i nawyknienia pozostały prostacze, chociaż każdy z nich zwiedził niemal cały świat i włóczył się nie tylko po wszystkich morzach, lecz też po londyńskim Regent Street i Piccadilli, po bulwarach Marsylji i Bordo, po kanałach Amsterdamu i Wenecji, po zgiełkliwym nowojorskim Broodway’u, po wspaniałem granitowym nadbrzeżu Petersburga, po złocistym Bundzie wesołego Frisko[7] i po barwnej szanghajskiej Nanking-Road. Na ich potrzeby życiowe zupełnie wystarczało zwykłe myto marynarskie, regularnie co miesiąc wypłacane, a z premjami i dodatkową płacą za odbyte ruty nie wiedzieli co robić i po pijanemu rzucali zbywające pieniądze pieszczotliwym dziewczynom po tawernach lub na ladę w barach portowych, dumni ze swej hojności i bogactwa.
Ponure lub tępe, pozbawione myśli i wyrazu twarze, zamglone, dziko lub złośliwie patrzące oczy, wykrzywione albo lubieżnie uśmiechnięte usta, ohydne, zgniłe słowa, co chwila padające z nich, olbrzymie, potworne, przepojone siłą, alkoholem, dymem tytoniu i wybuchającą na krótko, a gaszoną na długo żądzą — świadczyły o charakterach tych ludzi.
Wspaniali, urodzeni marynarze, śmiałkowie, nieraz walczący spokojnie ze śmiercią, tytani, zmagający się z żywiołami, znoszący nadludzkie trudy, i do bohaterskich wysiłków w zakresie swego zawodu nawykli, pozbawieni byli myśli, poczucia sprawiedliwości i współczucia w życiu na lądzie, bardziej zawiłem i sztucznem, a wymagającem liczenia się nie tylko z sobą i swoimi towarzyszami, lecz z całem społeczeństwem, z całą ludzkością.
Na „Witeziu“ zaś, zaczynając od kapitana Olafa Nilsena i kończąc na kuku Tun-Lee, pitraszącym przy kambuzie[8] niebardzo wybredną strawę morską, marynarze zajęci byli tylko pomaganiem sobie na deku szonera, bacząc, aby łańcuch kotwicy nie wciągnął pracującego obok towarzysza do kluzy[9] i nie zmiażdżył mu stopy, lub żeby przy nagłem rozwijaniu żagli nie został strącony ktoś z rei[10] na pokład lub na falę. W tych wypadkach działało tu nie uczucie braterstwa lub przyjaźni, lecz raczej „instynkt okrętu“, gdzie każdy osobnik jest jakby poszczególnym mięśniem potężnego ciała.
Tylko Otto Lowe był innym człowiekiem. Innym chociażby dlatego, że szynki, zniszczone zielone stoły w spelunkach gry hazardownej, bary, zatłoczone marynarzami różnych narodowości i pijanemi kobietami, pełne zgiełku, krzyków, nieraz ciężkich łkań i odgłosu strzałów rewolwerowych, lub ryku i wycia bijących się ludzi, nigdy prawie nie widziały wiotkiej postaci młodego marynarza z „Witezia“.
Podpatrzywszy zmienioną twarz sztormana i jego zgnębioną postawę, Otto Lowe odrazu zrozumiał, że w duszy nieznajomego przybysza, jakim był dla wszystkich majtków „mister Siwir“, zagnieździł się palący ból lub tęsknota.
Tego nie mogliby zrozumieć ani Olaf Nilsen, ani Michał Ryba lub mechanik Mikołaj Skalny, nawet wtedy, gdyby stali nawprost sztormana i wpatrywali się w twarz jego z odległości pół-jarda, nie zrozumieliby, jeżeliby nawet sam Pitt Hardful zwierzył się im z miotających nim uczuć.
Jak może zrozumieć ciężar wilgotnego skwaru równika północna sosna, płaszcząca się po kamienistej glebie, wykoszlawiona, lecz potężna, głęboko wżarta korzeniami w ziemię i skałę?
Jak może zrozumieć siłę zastrzyku surowicy przeciw wściekliźnie rozjuszony dziki bawół, w szale bijący rogami w pnie olbrzymów dżungli i w omszałe głazy, ukryte w mroku kniei?
Oprócz Pitta Hardfula na „Witeziu“ był jeszcze jeden dręczony niepokojem człowiek. Coprawda męczyła go obawa wyłącznie o swoją skórę.
Był to Grek, tak podstępnie porwany przez sztormana.
Czcigodny Panopulos skarżył się wszystkim na swój los i dopytywał z trwogą w głosie, czy „Witeź“ uniknie spotkania z portugalskiemi krążownikami, które powinny mieć czujne oko nad wybrzeżem swojem na Atlantyku, być może, tuż za cieśniną Gibraltarską.
Olaf Nilsen, a wkrótce i inni z załogi szonera przestali rozmawiać z Grekiem i na jego pytania odpowiadali grobowem milczeniem, przerażającem tchórzliwego potomka Alkiwiadesa i Temistoklesa.
Tylko Pitt Hardful starał się go uspokoić i pocieszyć, lecz to co mówił sztorman nie przekonywało Greka.
Pitt bowiem zwykle mówił do niego:
— Czego panu brakuje, panie Panopulos? Śliczna pogoda, spokojne morze, wygodna kajuta. Nasz kucharz nakarmił pana dziś wspaniałą marsyljańską zupą z ryb, ostryg, krabów, cebuli, czosnku i czerwonego pieprzu, aż oczy panu na wierzch wyłaziły. A pan ciągle niezadowolony! Spotkamy portugalski krążownik? — Cóż w tem dziwnego? Od tego jest on krążownikiem, aby wszędzie krążył i węszył. Jeżeli zatrzyma nas i zażąda oddania naszego ładunku — oddamy i jako bezpłatne premjum dołączymy do tego... pana, panie Panopulos, bo jesteś, przecież, kargadorem — pełnomocnikiem firmy, towarzyszącym okrętowi z jej towarami. Co Portugalczycy z panem uczynią? Nie wiem, zupełnie nie wiem, bo nie jestem Portugalczykiem, panie Panopulos! Gdybym był na ich miejscu — powiesiłbym pana na pięć minut na jednej z rej, a później wyrzuciłbym za burtę. No, ale, powtarzam, że nie jestem Portugalczykiem i mam nadzieję, że do Casablanki dowieziemy pana bez szwanku. Pociesz się, panie Panopulos, korzystaj ze świeżego powietrza, zjadaj ogniste zupy naszego Tun-Lee, pij dżyn i whisky kapitana Nilsena i pal mój tytoń — dobry do fajki, mocny i nieoceniony na morzu, bo nie gaśnie nawet od wody!
Mówiąc to, Pitt podawał Grekowi woreczek z czarnym, jak torf, tytoniem.
Grekowi na płacz się zbierało, lecz chciwe palce sięgały po tytoń i wyciągały z woreczka potężną szczyptę, wkrótce znikającą w obszernej fajce przymusowego pasażera „Witezia“.
A szoner pruł i pruł morze, minął wyspę Alboran i coraz bardziej zbliżał się do cieśniny Gibraltarskiej.
— Tam się zarysowują słupy Herkulesa — pouczył Greka sztorman, wskazując ręką skały Gibraltaru. — Był on narodowym bohaterem walczącej Grecji, a pan żyje w ciągłym strachu. Wstyd, panie Panopulos, wstyd!
Grek nienawidził Pitta i z wściekłością, przez zemstę wypalał mu czarny, dymiący, jak proch, tytoń.
W ciągu następnych trzech dni „Witeź“ minął ponury, groźnie najeżony angielskiemi działami Gibraltar i, trzymając się bliżej Tangaru, zaczął okrążać afrykański ląd, płynąc na południe.
Gdy kapitan zauważył kawałki drzew, liście i korę, wynoszone do Oceanu przez jakąś rzekę, kazał zwolnić bieg szonera i ostrożnie kierować go do lądu.
— To rzeka Sebu, — rzekł do Pitta. — Jesteśmy niedaleko od Mehdia. Powinniśmy podejść możliwie blisko do portu, lecz w nocy...
— Tak! — odpowiedział sztorman. — Tu właśnie mamy wyładować kulomioty, jeżeli ktoś po nie się zgłosi od firmy Janis. Zbrzydł mi ten ładunek, jak nieczyste sumienie!...
Nilsen zaśmiał się zcicha.
— Delikatny z was dżentelman, mister Siwir! Musicie się przyzwyczaić do naszego procederu, — mruknął.
— Ja do takiego procederu nie chcę się przyzwyczajać kapitanie! — odparł twardym głosem Pitt i zajrzał zimnemi źrenicami w czarne, skośne oczy Olafa Nilsena.
— To się zobaczy... — odburknął Norweg.
— Nic innego nie zobaczycie, kapitanie! — odpowiedział sztorman, nie spuszczając wzroku z twarzy Nilsena. — Ze mną inaczej musicie żyć i odmienną drogą dążyć do bogactwa mister Nilsen!
— Gadasz, jak kaznodzieja — pogardliwie wzruszył ramionami olbrzym.
— Mówię, co myślę i wiem, że potrafię dopiąć swego, kapitanie!
Takie rozmowy kilkakrotnie już wynikały na pokładzie „Witezia“ i gdyby ktoś postronny mógł bacznie śledzić wszystko, co się działo na małym szonerze, zauważyłby coraz wyraźniejsze zdziwienie, nie opuszczające twarzy surowego kapitana, i coraz większy spokój i upór, malujący się w oczach jego pomocnika.
Nilsen zaczynał instynktem wyczuwać że coś nowego wrywa się do życia „Witezia“, a Pitt Hardful rozumiał zdumienie kapitana i już wiedział, że potrafi wzbudzić w nim zaufanie.
Gdy ściemniało, od zarysowujących się w oddali płaskich brzegów lądu, ku „Witeziowi“ odpłynęło kilka sporych feluk maurytańskich, z podniesionemi łatanemi żaglami.
— Czy są wieści od transportowego towarzystwa „Pireus?“ — zawołał z pokładu zbliżającej się łodzi mały, czarny człowiek. — Jaka nazwa statku?
— Witeź! — odpowiedział Nilsen. — Ruta: Marsylja-Casablanka. Mamy na burcie kargadora firmy „Pireus“...
— Przybyliśmy po część ładunku bo otrzymaliśmy telegram, — oświadczył mały człowiek z feluki.
— Spuścić falrep![11] — krzyknął kapitan.
Zgrzytnęły na blokach łańcuchy i wkrótce na deku zjawił się Syryjczyk, przedstawiciel firmy Janis. Rozpoczęło się wyładowywanie skrzyń z kulomiotami i nabojami, skargi Panopulosa, wyjaśnienia Pitta i Nilsena, wreszcie melodyjny brzęk szklanek z winem i whisky i wesoły śmiech ludzi siedzących w biesiadni.
Po północy Syryjczyk razem z Panopulosem przeszli na felukę, bo Grekowi szoner zbrzydł do reszty.
„Witeź“ zaś ruszył naprzód całą siłą pary, aby o wschodzie słońca dojść do Casablanki.
Istotnie, gdy pierwsze, jeszcze blade, zamglone promienie słońca zarumieniły szpile[12] masztów stojący na bakborcie sztorman ujrzał białe budynki i ciemnozielone plamy ogrodów dużego miasta, ze strzelającemi nad niem kwadratowemi minaretami meczetów muzułmańskich, uwieńczonych złotemi kulami i półksiężycami.
Słońce wschodziło coraz wyżej i minarety stawały się różowe, później złote, a gdy wielka gwiazda dzienna ukazała swoją płomienną tarczę — rozległe miasto wyłoniło się z morza, przyodziane w jaskrawe, połyskujące srebrem szaty.
— Ta najwyższa wieża — to minaret sułtana Sidi Mohameda ben Abd Alleba, — rzekł, podchodząc do burty, kapitan. — Podpływamy do Casablanki! Wesoły to port!
Załoga już się szykowała do zakotwienia szonera i do wyładowania towarów. Z luki, prowadzącej do rumu, ściągano brezent i drewniane pokrycie, sprawdzano i smarowano trosy[13], przygotowywano chodnik, cumy i zwoje łapanek.
Zwalniając bieg i sygnalizując różnobarwnemi flagami, „Witeź“ wchodził w bramę portową, utworzoną z dwuch brekwaterów, zakończonych wysokiemi bakami o silnych świetliskach, jeszcze nie zgaszonych z powodu wczesnej godziny.
Nilsen przeciął główny port i wszedłszy do małego, krzyknął bosmanowi słowa komendy:
— Oddać kotwicę!
— Oddać kotwicę! — powtórzył bosman.
Z warkotem pobiegł łańcuch przez kluzę, rozległ się plusk padającej kotwi, przez krótką chwilę jeszcze turkotał bratszpyl[14], aż rozległ się głos bosmana:
— Grunt![15]
— All right! — odpowiedział kapitan. — Zacumować od dziobu!
— Zacumować od dziobu! — jak echo odezwał się Ryba.
„Witeź“ znieruchomiał przy wysokiem nadbrzeżu małego portu.
Nie zwlekając, odnaleziono biuro syryjskiej firmy i rozpoczęto wyciąganie dostarczonych towarów z głębokiego rumu szonera. W dwie godziny po południowym posiłku waterlinja[16] „Witezia“ podniosła się o cały jard do góry. Wyładowanie rumu było pomyślnie zakończone i wszystkie dokumenty portowe, celne i transportowe podpisane.
— Wyrychtować pokład! Pierwsza waruga może zejść na „kraj“,[17] — zakomenderował Nilsen.
— Wyrychtować pokład! Pierwsza waruga — na kraj! — powtórzył komendę majtek Alen Hadejnen, odbywający zmianę na mostku.
Zwolnieni na brzeg majtkowie, z bosmanem na czele, szybko sprzątnęli pokład, otulili bratszpyl płótnem, zakryli lukę rumu i z jeszcze większym pośpiechem pobiegli do forkasztelu, aby w czeladni[18] umyć się i przebrać przed wizytą w mieście.
— Może chcecie iść z nimi, mister Siwir? — zapytał kapitan.
— Pójdę razem z wami, później, gdy upał się zmniejszy, — zaproponował sztorman.
— Zrobione! — zgodził się Nilsen. — Pokażę wam Casablankę należycie...
Zaśmiał się po swojemu — głucho i ponuro, do czego sztorman zdążył już się przyzwyczaić.





  1. Pienny czub fali.
  2. Spokojna fala.
  3. Kajuta załogi na przedzie okrętu.
  4. Najsilniejszy wiatr na morzu.
  5. Kabel, lina.
  6. Srebrna moneta, wartości 5 pezetów.
  7. San Francisko.
  8. Kambuza, kuchnia okrętowa.
  9. Otwór, przez który przechodzi łańcuch kotwicy.
  10. Poprzeczny drąg na masztach, niosący żagle.
  11. Spuszczane na łańcuchach schodki do wchodzenia na pokład statku.
  12. Szpil — cienki wierzchołek masztów.
  13. Lina.
  14. Przyrząd do podnoszenia i opuszczania kotwicy.
  15. Dno.
  16. Linja, wskazująca stopień zanurzenia się statku.
  17. Na brzeg.
  18. Czeladnia — wspólna kajuta marynarzy na sztabie, czyli dziobie statku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.