Biały Kapitan/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały Kapitan |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po zachodzie słońca powróciła pierwsza zmiana. Kapitan, zwolniwszy następną i oddawszy rozkazy bosmanowi, skinął na Pitta i skierował się ku chodnikowi, przerzuconemu z pokładu na debarkader portowy.
Przyglądając się bosmanowi, słuchającemu Nilsena, sztorman śmiał się w duchu. Widział, jak olbrzymi, niby wyciosany z kloca skamieniałego dębu Ryba, rozdzierał sobie klejące się powieki, wytrzeszczał mętne oczy i usiłował stać prosto, oparty o balustradę mostku. Snać nie próżnował przez te cztery godziny, spędzone w porcie, i wlał w siebie całe morze alkoholu, zagryzając go suchemi daktylami i słodkiemi winogronami marokańskiemi. Bosman bezradnie i z trudem podnosił swoje szerokie bary, niby ustawicznie czemś zdziwiony lub ciężko wzdychający. Przy każdym takim ruchu nogi pod nim się uginały i tylko potężnym wysiłkiem opartych o poręcz mostku ramion utrzymywał się w pionowej pozycji.
Gdy Nilsen z Pittem wyszli na brzeg i przechodzili koło składów portowych, spostrzegli szybko idących przed nimi Ottona Lowego, Udo Ikonena i palacza Mito.
W towarzystwie tych majtków Lowe miał niezwykły wygląd. Jego wiotka, zgrabna postać harmonijnie sunęła trochę chwiejnym, kołyszącym się krokiem marynarskim pomiędzy straszliwą, bryłowatą figurą Finna Ikonena i małego, kwadratowego, z kształtów podobnego do potwornego kraba Japończyka Mito o krzywych nogach i szyi byka.
— Do kroćset stu tysięcy pustych beczek śledziowych! — nagle zaklął Nilsen.
— Co się stało? — zapytał zdziwiony sztorman.
Olaf Nilsen z hałasem sapnął i nic nie odpowiedział.
Po chwili jednak zatrzymał się i, zawracając w stronę „Witezia“, rzekł do Pitta:
— Dogońcie, sztormanie, tamtych i idźcie z nimi aż do Placu Zegarowego. Wstąpcie tam do kawiarni „Króla Piwa“ i czekajcie na mnie! Muszę sprawdzić warugę, bo bosman — bydlę i jego czeladź powrócili z takim ładunkiem koniaku i wina w brzuchach i głowach, że łatwo o wypadek. Mogą spalić mi szoner lub narobić awantur, jak to już raz mi urządzili w Dakarze.[1] Chłopy tęgie, a pić nie umieją! Miękną odrazu, jak stara lina w ukropie...
Oczy kapitana ciskały błyskawice, a skurcz przebiegał po twarzy.
— Źle będzie z tym poczciwym, głupim Rybą! — pomyślał Pitt, szybkim krokiem idąc za oddalającymi się marynarzami „Witezia“. Dogonił ich i prosił o doprowadzenie go do „Króla Piwa“. Tam usiadł przy stoliku i kazał podać sobie duży kufel piwa z pływającemi w nim kostkami lodu.
Wkrótce przyszedł Nilsen i ponurym głosem mruknął:
— Uspokoiłem bosmana... Leży teraz z rozbitą szczęką... Jakem się spodziewał, znalazłem go śpiącego w kapitance, z głową na mapach i z palącą się fajką w gębie. Zostawiłem Christiansena, bo trzeźwiejszy, a Skalny, chociaż też pijany, robi opatrunek bosmanowi, bo mocno krwawi...
Pitt zmarszczył się. Kapitan milczał.
— A tamci poszli dalej? — spytał znienacka.
— Poszli... — odparł sztorman.
— Tyle razy nakazywałem bosmanowi, aby przeniósł Lowego do innej warugi! Nie chcę aby przestawał z tymi nicponiami, Ikonenem i Mito! — zamruczał Nilsen, uderzając pięścią w stół, aż kufel piwa podskoczył i z brzękiem uderzył o szklany blat.
Sztorman ze zdziwieniem podniósł oczy na kapitana. Ten przyłapał to spojrzenie i odwrócił wzrok w stronę lady, wołając na posługacza:
— Butelkę araku, dużo lodu, największą szklankę, mięty i brzoskwiń!
Zaczął przygotowywać sobie jakiś niezwykły napój, sapał i milczał.
— Czy dawno zaciągnął się Lowe do załogi? — niedbałym głosem spytał Pitt. — Wydaje mi się, że jest zupełnie młodym chłopcem?
— A co wam do tego? — wściekłym, groźnym głosem zaryczał kapitan, wyciągając szyję i niby przygotowując się do bójki.
Zdumienie Pitta nie miało granic.
— Cóż to za tajemnica, kapitanie? — zaśmiał się. — Spytałem, bo widzę, że zajmuje was los tego chłopca. Zresztą nic mnie to nie obchodzi!...
Kapitan wyczuł szczerość odpowiedzi i, zakląwszy po cichu, mruknął:
— No, tak... obchodzi. Nie gniewajcie się, mister Siwir, zły dziś jestem, jak djabeł rogaty...
— To się każdemu może przytrafić! — zauważył sztorman. — Rozumiem was, kapitanie...
— Co macie rozumieć? — zapytał Nilsen, podejrzliwie patrząc mu w oczy.
— Obawiacie się o swój szoner, waruga mocno „pod gazami“, jesteście z tego powodu źli... — odpowiedział Pitt.
Kapitan milczał i rozważał, czy to jest wszystko, co miał na myśli sztorman, czy tylko zręczny wykręt.
— Eh! — westchnąwszy głęboko, szepnął Olaf Nilsen. — Powiedziałbym wam... lecz mało się znamy... Jeszcze nie rozgryzłem was...
— Najlepiej nie zwierzać się z tajemnic, kapitanie! — poradził Pitt. — Często się tego później żałuje i nieraz psuje ludziom stosunki. Nie mówcie lepiej...
— Niech i tak będzie! — mruknął Nilsen, a w głowie błysnęła mu myśl: — Ten już wszystko zwęszył!
Stał się jeszcze posępniejszy i wlewał w siebie arak, jak gdyby chciał utopić w nim jakieś męczące myśli.
Pitt rozglądał się po sali i po Placu Zegarowym, widocznym z werandy kawiarni. Wszystkie stoliki były zajęte przez gości. Czasami po kilku siedziało przy jednym.
Urzędnicy, żołnierze, przybywający ze swoich „bled“[2], rolnicy i pastuchy berberyjscy i arabscy, koloniści francuscy, hiszpańscy, włoscy, kupcy różnych narodowości, Syryjczycy, Żydzi, Anglicy, Amerykanie, robiący jakieś interesy i nic napozór nie robiący, a żyjący z wielkim przepychem w hotelu „Excelsior“; jakieś mocno umalowane kobiety o niespokojnych, biegających oczach; czarne, straszne arabskie „gezzana“ — wróżki i czarownice; uliczni przekupnie, co chwila podchodzący do gości, siedzących w kawiarni „Króla Piwa“, chłopaki, wykrzykujący nazwy miejscowych dzienników: „La presse marocaine!“ „Le petit marocain!“; tajemniczy Arabowie w szerokich burnusach i olbrzymich słomkowych kapeluszach, bacznie przyglądający się białym ludziom, — stanowili tłum, wypełniający lokal kawiarni. Głośno rozprawiano o giełdzie, taryfach celnych i przewozowych, o statkach, cenach towarów, eksporcie i imporcie, o nowych zarządzeniach władz; cicho szeptano po kątach, często na ucho, o rzeczach tajemnych, nikomu nieznanych, a ocierających się o najsurowsze paragrafy prawa karnego; hałaśliwie grał jazz-band, dzwoniły kufle i kieliszki, biegali lokaje, a tłusty właściciel liczył pieniądze i wrzucał do kasy marokańskie banknoty i drobne monety; Arabowie dobijali interesu z tajemniczemi kobietami o podkutych oczach i ukarminowanych wargach i kłaniali się im, przykładając obciążone pierścieniami palce do czoła, ust i piersi...
Przez Plac Zegarowy przechodził oddział czarnych żołnierzy z rudym francuskim sierżantem na czele; w cieniu, pod murami dawnej fortecy siedzieli żebracy, mieszkańcy arabskiej dzielnicy, przekupnie z noszami orzechów ziemnych, daktyli, melonami, winem, pękami zielonej, aromatycznej mięty i paczkami liści tytoniowych. Przechodnie wchodzili i wychodzili z europejskich sklepów, pociągających ku sobie dużemi szybami okien i barwnemi wystawami. Obok Francuzów i Anglików, handlowali siodłami, czaprakami i długiemi karabinami o lufach, nabijanych srebrem Maur i Berber, a trochę dalej — jakiś Hindus, pokazywał przetykane srebrnemi i złotemi blaszkami jedwabne, do pajęczej sieci podobne tkaniny, cyzelowane naczynia z bronzu, szkatuły z pachnącego santalu i twardego, jak kamień, hebanu, krzywe noże — „kory“ z Allahabadu, pięknie oprawne korany, miękkie kobierce, wzorzyste hafty i klejnoty nieznanej, zagadkowej formy, o rysunkach i rzeźbach, tchnących wyuzdaną namiętnością Wschodu.
— Chodźmy! — rzekł, opróżniwszy butelkę araku, Nilsen. — Zaprowadzę was do dzielnicy arabskiej!
Wyszli na ulicę Dar El Makhzen, obejrzeli wielki meczet, który Pitt zauważył jeszcze z pokładu „Witezia“, i znajdujący się w pobliżu grobowiec świętego Sidi Bu Smara, poczem zagłębili się w sieć wąskich uliczek, raczej szczelin, — ciemnych i cuchnących, załamujących się wśród wysokich domów, o wąskich, zakratowanych okienkach i o zwisających nad niemi balkonach. Jakieś krzyki, dźwięki dzikiej muzyki, odgłosy tańczących nóg, szmery i szepty dochodziły zewsząd, a gdy mrok zapadł i w domach zapalono ognie, Pitt ujrzał oświetlone chwiejnemi płomykami olejnych lamp czerwone, jak w kuźni, błyski na ścianach zakopconych izb, napełnionych dymem przysmażonego tłuszczu baraniego i tytoniu, zatłoczonych ludźmi, ziejących zaduchem i zgiełkiem.
Jakieś do widma podobne stare wiedźmy, siedziały u progu i, chwytając przechodniów za ubranie, ciągnęły do wnętrza domów. Czasem wybiegały za nich młode, pstro ubrane kobiety, dzwoniące koljami, srebrnemi bransoletami, kolczykami, i patrząc z za podczernionych powiek nieruchomym, półprzytomnym wzrokiem, mówiły coś w nieznanej mowie i śmiały się bezczelnie.
— Wstąpimy do starego Sidi Kalema, — rzekł Nilsen, — tam się zbiera brać marynarska. Dwa lata temu mieliśmy tam bitwę, nie gorszą niż Nelson przy Trafalgarze. Potłukliśmy się z Portugalczykami, bo chcieli oblać jakąś hardą dziewczynę alkoholem i podpalić ją. Zaczął bójkę Otto Lowe, a my przyszliśmy mu z pomocą. Te oto trzy blizny zarobiłem wtedy w legowisku starego Kalema. Oj, była robota! Wpadła policja, poturbowaliśmy ją, przysłano jej na odsiecz oddział czarnych żołnierzy — poturbowaliśmy ich tak, że legli pokotem. No, a później skończyliśmy z Portugalczykami! Wywlekliśmy ich aż do portu i wrzucaliśmy do morza — dla ochłodzenia... Ha — ha! Była zabawa, aż miło!
— Z Portugalją, widocznie, zawsze jesteście na bakier, kapitanie?! — zauważył, śmiejąc się Pitt, na którego nie działały opowiadania o bójkach, gdyż w więzieniu, wśród śmiertelnie nudzących się i zrozpaczonych aresztantów — nieraz z błahego powodu wynikały krwawe bitwy.
— Trudno! — odparł Nilsen. — Gdyby to byli nawet Norwegowie, a Lowe zacząłby się bić z nimi, poturbowalibyśmy i Norwegów, chociaż są oni moimi ziomkami!
— Dlaczego tak słuchacie Ottona Lowego? — zapytał zdziwiony sztorman.
Kapitan zmieszał się przez chwilę, lecz odpowiedział po namyśle:
— Sprawiedliwie zawsze postępuje. Inaczej nie można.
— Muszę się z nim bliżej poznać! — rzekł Pitt.
— Nie radzę... — mruknął Nilsen, a w głosie jego znowu zabrzmiała groźba.
— Co u licha? — pomyślał Pitt. — Co to ma znaczyć?
Jednak nic więcej nie powiedział i już o nic nie pytał.
Do takiej delikatności przyzwyczaiło go więzienie. Tam, w murach kamiennego worka, gdzie każdy prawie przeżywa męki sumienia, palącego, gryzącego wstydu za dokonane błędy i zbrodnie, ludzie nie dotykają świeżych, nigdy nie zabliźnionych ran. Pitt nieraz przypominał sobie przykry wypadek, gdy już po kilku miesiącach pobytu w więzieniu, uspokojony pozornie, wtłoczył na dno serca swój ból i hańbę, otoczył się, niby pancerzem, zimną obojętnością i poddaniem się bez skargi, bez protestu wszystkiemu, co działo się dokoła. Było to wtedy, gdy w jego umyśle wrzała szalona praca nad badaniem własnej duszy i sił, a zrodziło się i wzmagało niezłomne postanowienie — skończenia raz na zawsze z przeszłością, rozpoczęcia po odbyciu kary nowego, zupełnie nowego życia, kierowanego własną wolą surowem dla siebie i dla innych sumieniem.
Przyprowadzono jakiegoś nowego więźnia, który, poczuwszy zaufanie do Pitta, rozpowiedział mu wszystko o sobie, a później zaczął wypytywać o dzieje towarzysza, mimowoli raniąc jego miłość własną, budząc bolesne wspomnienia i niebacznie rozdrapując świeże rany.
Skończyło się to bardzo żałośnie dla przybysza, bo doprowadzony do rozpaczy, rozdrażniony Pitt napadł na niego i, przypomniawszy sobie wszystkie sekrety boksu i dżiu-dżitzu, straszliwie poturbował znacznie silniejszego od siebie przeciwnika. Później bardzo tego żałował i, broniąc przed innymi pobitego towarzysza niedoli, starał się naprawić uczynioną mu krzywdę.
Pitt Hardful nie pytał więc o nic Olafa Nilsena, bo czuł, że ten ponury olbrzym nosi w sobie jakąś nie dającą mu wytchnienia i spokoju ranę.
Tymczasem po śliskich stopniach weszli do dużej, ciemnej, głęboko opuszczonej w ziemię hali „Wielkiej Wschodniej Tawerny“, jak głosił odrapany szyld, wiszący nad niskiemi drzwiami zakładu Sidi Kalema.
Gdy olbrzymia postać Norwega o szerokich barach i hardo podniesionej złotowłosej głowie stanęła na środku obszernej, czarnej od dymu izby, wśród zgromadzonych tu ludzi, przeszedł szmer. Kilku majtków poznało straszliwego szypra,[3] północnego barbarzyńcę, umiejącego, niby mityczny bóg Tor, pięścią, jak młotem, rozbijać głowy i najtęższych zabijaków jednym zamachem obalać z nóg.
Inni, którzy nigdy nie spotykali Nilsena, wypytywali teraz o niego i z ciekawością przyglądali mu się, wstając z miejsc i wyciągając szyje. Norweg dumnie oglądał halę, a oczy jego przesuwały się od grupy do grupy, kogoś szukając. Skośne, czarne oczy zmrużyły się nagle i błysnęły gniewnie i radośnie zarazem, gdyż odnalazł tych, których pragnął ujrzeć.
Właściciel „Wielkiej Wschodniej Tawerny“ też poznał gościa i natychmiast wytoczył się, uchylając brudną kotarę, oddzielającą „salę“ od kuchni i biura.
Był to okrągły, do kuli podobny, opasły Arab. Czerwona, zlana potem, błyszcząca tłuszczem twarz uśmiechała się uniżenie; jedno oko, pociągnięte bielmem, ruszało się niespokojnie, drugie — małe i czarne — przebiegle wyzierało z pod krzaczastych brwi. Pulchną białą ręką głaskał dwa długie kosmyki siwiejącej brody; drugą, zwyczajem muzułmańskim, czynił znak „selamu“ przykładając palce do czoła, warg i piersi.
— Czy morze było łaskawe dla dostojnego sidi?[4] — pytał, schylając się nisko przed Norwegiem, któremu sięgał zaledwie do pasa, chociaż miał na głowie wysoki, obfity turban.
— Morze było gładkie, jak posadzka twojej budy, stary Kalemie! — mruknął Nilsen.
— Na długo zawitał, sidi, do naszego portu?
— Tym razem nie długo będę tu „stał pod dryfem“,[5] — rzekł kapitan.
— Niech Allah natchnie cię, sidi, dobremi myślami i cichą radość niech zasadzi w twem sercu, jak krzew oliwny, abyś krzywdy nie uczynił biednemu Kalemowi! — szepnął Arab.
— Widzę, że nie zapomniałeś, stary, o pląsach, jakie tu urządziliśmy kiedyś!
Olaf Nilsen zaśmiał się i krzyknął:
— Lowe i wy — chłopcy, roztrąćcie-no tłum łokciami i przygotujcie miejsca dla mnie i sztormana!
Wkrótce wszyscy siedzieli przy stoliku, zastawionym butelkami różnych kolorów, mosiężnemi dzbanuszkami i filiżankami, w których dymiła się słodka kawa maurytańska.
W godzinę później marynarze byli już podchmieleni, oprócz Lowego.
Ten pił tylko kawę i lodowatą wodę, opowiadał wesołe zdarzenia ze swego żeglarskiego życia i namiętnie palił fajkę, nabijając ją żółtym proszkiem.
— Co wy palicie? — zapytał go sztorman.
— Ha! — odpowiedział ze śmiechem młody majtek. — To — arabski haszysz, nazywany tu „kifem“. Prawie nie działa na mnie. Trochę tylko w głowie się kręci. Palę to tylko w portach — lubię to uczucie...
Pitt nieznacznie spoglądał na swoich towarzyszy. Siedzieli zasłuchani i zapatrzeni w mówiącego młodzieńca, a oczy im się świeciły gorącym ogniem.
Od czasu do czasu rzucali na siebie groźne spojrzenia, a gdy Olaf Nilsen prostował się i pochylał głowę, odwracali wzrok w inną stronę.
Na salę tymczasem weszli tancerze arabscy i zaczęli się popisywać skokami i wojowniczemi ruchami, wykonywując historyczne tańce rycerskie, które Maurowie niegdyś ponieśli aż do Hiszpanji, gdy wspaniali czarni władcy jeszcze panowali w Sewilli, Grenadzie i Kordobie.
Po tancerzach przyszła kolej na kobiety.
Tańczono taniec brzucha i chustki. W zaduchu zakopconej izby, przepojonej oparami alkoholu, tabaki, kifu i potraw tubylczych, miotały się młode, skwarne ciała półdzikich dziewczyn z oazy Bu-Saada i z koczowisk północnych krańców Sahary, rozlegały się dzikie okrzyki, szybki tupot bijących o posadzkę nóg, ciężki oddech tancerek i pobrzękiwanie srebrnych klejnotów, o kształtach, odziedziczonych po dumnych, wojowniczych Numidach i jeszcze starszych od nich zniewieściałych, bogatych, podstępnych Kartagińczykach.
Tłum widzów, składający się z marynarzy różnych narodowości i ras — od północnego, złotowłosego Norwega, do czarnego Malajczyka i żółtego, jak cytryna, Chińczyka-palacza, wyniszczonego przez malarję i opjum, obstąpił kołem małą przestrzeń, gdzie miotały się tancerki. Rzucano im pieniądze, cygara, owoce, wlewano do ust wino, koniak i likiery, śmiano się, wybuchano klątwami, najstraszniejszemi, jakie tylko marynarz może wymyśleć, stojąc skostniały podczas długiej, burzliwej „psiej warugi“ na mostku, zalewanym zimnemi bałwanami, smagany wiatrem szturmowym.
Coraz częściej wołano na Kalema i kazano przynosić wciąż nowe trunki i półmiski. Tu i ówdzie kilku gości zwaliło się pod stół i chrapało w najlepsze. Jakiś portowy „karownik“[6] zaczął się kłócić z sąsiadem, lecz Kalem mrugnął na grubego Murzyna, rąbiącego baranie kadłuby i dębowe kloce w kuchni, a ten porwał pijanego robotnika, jak piórko, wyniósł na ulicę i, pochyliwszy głowę naprzód, od tyłu nadał mu nogą takiego rozpędu, że, gdyby nie najbliższa ściana, niefortunny gość stoczyłby się chyba do samego oceanu.
Tłum gości na ten widok znacznie się uspokoił.
Na wolnej przestrzeni pośrodku izby zjawiali się jedni po drugich nowi tancerze, tancerki, błaźni, śpiewacy, grajkowie i kuglarze. Coraz bardziej podbudzany trunkami tłum wynagradzał oklaskami wszystkich z jednakowym zachwytem, dziękował okrzykami, przeraźliwem gwizdaniem i poczęstunkiem, ciągnąc ulubieńców do swoich stołów, lub też wlewając im na widowni alkohol w gardła i wpychając w usta daktyle, winogrona, pomarańcze, cygara.
Nagle... Pitt nie zdążył nawet zrozumieć, co się stało, — wybuchnęło straszliwe zamięszanie i popłoch.
Jakiś mocno podchmielony i odurzony kifem kapral senegalski, w jasno-żółtym mundurze, przepasanym czerwoną wstęgą, w czerwonym fezie, wysoki, jak palma, o zwierzęcych szczękach, błyskających białemi kłami, w niepohamowanym zachwycie i dzikiej radości z rozmachem klepnął Ottona Lowego po plecach, aż się rozległo dokoła.
Młody marynarz obrócił się w jednej chwili i pięścią ugodził Senegalczyka w podbródek. Czarny kapral zabełkotał coś niezrozumiałego i z pianą na sinych wargach stanął w groźnej postawie przed majtkiem.
— Biała skóra umie bić znienacka! — ryczał. — Może spróbujemy się oko w oko? Co?
Nie dokończył, gdyż Olaf Nilsen, przewróciwszy stół, stanął przed nim.
— Może i ze mną? — warknął.
— Można i z tobą, bo masz jeszcze bielszą wełnę na mózgownicy! — wrzasnął kapral i z całej siły wymierzył cios w pierś przeciwnika.
Wtedy stało się coś zupełnie nieprzewidzianego i niezrozumiałego.
Oderwany od ziemi jakąś nieludzką siłą, Senegalczyk, mignął pod pułapem, niby duży żółty ptak, zatoczył dwa koła i ciężko upadł w przeciwległym kącie izby.
Rozległy się krzyki kobiet, błagający, piszczący głos Kalema, wycie tłumu, trwożny gwizdek, lecz wszystko to zagłuszył wściekły ryk Senegalczyka. Wołał swoich i szykował się do bójki, co chwila macając wiszący na boku bagnet.
Czarni żołnierze, siedzący w głębi hali, sypnęli się do swego kaprala.
— Naprzód! — komenderował czarny strzelec, zbliżając się do Nilsena.
Kapitan wyszedł na środek izby i wystawił naprzód głowę, przygotowany do ataku i obrony. Obok niego, rozkraczywszy nogi-konary, stał Udo Ikonen i zgięty w kabłąk, niby naciągnięty łuk, — Japończyk Mito, trzymając przed sobą długie małpie ręce z wyprostowanemi palcami. Trochę na uboczu umieścił się Otto Lowe w postawie boksera.
Pitt Hardful pozostał w tyle.
Nie wiedział jeszcze, jak się ma zachować wobec nieuniknionej bójki, i uważnie badał sytuację.
— Ciekawa będzie heca! — zauważył wesołym głosem brodaty hiszpański szyper, wychylając duszkiem szklankę xeresu. — Lepsze to widowisko od tańców brudnych dziewczyn berberyjskich!
— Właściwie zaco ten białowłosy drab poturbował senegalskiego kaprala! — oburzał się, tocząc dokoła pijanym wzrokiem, czerwony, pękaty Holender.
Rozległy się inne głosy, i — tak się stało, że cały tłum z szybkością niezwykłą podzielił się na dwa obozy. Jedni przyłączyli się do Norwega, większość zaś stanęła po stronie ryczącego czarnego kaprala.
Ktoś chciał ztyłu uderzyć Nilsena butelką po głowie, lecz Lowe natychmiast strącił napastnika na ziemię. Wtedy rozpoczęła się walna bitwa.
Marynarze „Witezia“, stanąwszy plecami do siebie, utworzyli groźny czworobok, który niemal błyskawicznie przerzucał się z miejsca na miejsce, dążąc tam, gdzie się zbierała większa grupa przeciwników.
W kłębach dymu i w obłokach podnoszącego się z posadzki kurzu, miotała się olbrzymia postać Olafa Nilsena, szerząc klęskę. Za każdym jego poruszeniem padali ludzie, a on szedł, jak niszczący orkan, niewrażliwy na sypiące się zewsząd ciosy, ponury i groźny, nie zapalający się, nie tracący ani na chwilę sił i rozsądku. Obok niego kroczył i wpadał na ludzi, jak tocząca się z gór bryła skalna, potworny Ikonen, druzgocący i miażdżący wszystko co spotykał na swej drodze.
Mały, kwadratowy Mito, co chwila nachylał się i okrągłą, twardą głową uderzał jak taranem, w zbitą masę ludzką, robiąc w niej wyrwy, lub niedostrzegalnemi chwytami długich rąk wykręcając ramiona i nogi tych, którzy ośmielali się wystąpić z nim do walki i wysunąć się o krok naprzód.
Trzeźwy Otto Lowe górował nad tłumem pijanych przeciwników swoją sztuką bokserską, a, mimo iż był znacznie słabszy od innych, błyskawicznemi ciosami obalał najtęższych przeciwników. Dokoła wrzała już walka na pięści, gdyż podzieleni na obozy goście „Wielkiej Wschodniej Tawerny“, zachęceni widokiem walczących marynarzy „Witezia“, rzucili się w wir bójki, w zamieszaniu obrywając kułaki i od ludzi Olafa Nilsena i od czarnych strzelców.
Tymczasem stary Kalem wyciągał z poza kotary swego posługacza — Sudańczyka.
— Płacę ci hojnie — mówił, zaglądając mu w czarną twarz, — karmię, jak wieprza! Nie za darmo to robię! Chcę, żebyś mnie bronił, Mussa! Wyrzuć mi tego białowłosego drągala na ulicę, a inni wnet się uciszą. Ruszaj!
Ostrożny Murzyn przez szparę przyglądał się walczącym, aż machnął ręką i powrócił do kuchni.
— Nie pójdę! — oświadczył Kalemowi. — Temu czortowi nikt się nie ostoi! Wali jak toporem lub maczugą. Ja mam jedną głowę i za marne pięćdziesiąt franków na miesiąc nie dam jej każdemu drabowi rozbijać. Niech się tłuką, gospodarzu! Zmordują się wreszcie i ustaną...
Walka jednak wrzała dalej. Do roboty poszły już krzesła, a szczątki rozbijanych mebli coraz częściej warczały w powietrzu.
Nagle rozległ się donośny, rozkazujący głos w najczystszej francuszczyźnie:
— Stój!
W powietrzu zawisły potężne pięści i wzniesione ramiona, uzbrojone w odłamane nogi stołów i krzeseł. Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom wchodowym.
Tam stał wysoki człowiek o spokojnej twarzy i twardym wzroku.
W rękach miał dwa rewolwery i, opisując niemi koło, celował, zdawało się, odrazu we wszystkie piersi.
Był to Pitt Hardful.
Zauważywszy, że pobici czarni strzelcy wyciągnęli już bagnety, pożyczył u siedzących pod ścianą francuskich majtków dwa rewolwery i postanowił skończyć krwawe, zgiełkliwe widowisko.
Zwracając się do Senegalczyków i mierząc do nich, zakomenderował:
— Strzelcy! Odejść w głąb izby, bagnety schować do pochew i nie ruszać się z miejsca! — Olaf Nilsen, Udo Ikonen, Otto Lowe i Mito, ruszać ku drzwiom! Inni, ani drgnąć, bo będę strzelał! Ręce do góry!
Zapanowało grobowe milczenie, lecz po chwili walczący tłum, podnosząc ręce, zaczął się cofać, spełniając rozkaz Pitta.
Gdy Nilsen zbliżył się do niego, sztorman szepnął:
— Wychodźcie na ulicę!
Marynarze „Witezia“ zniknęli za drzwiami i zmięszali się z tłumem, gromadzącym się koło drzwi „Wielkiej Wschodniej Tawerny“. Wtedy Pitt rzekł dobitnym głosem:
— Patrol policyjny zbliża się! Zajmijcie swoje miejsca!
Powiedziawszy to, podszedł do Francuzów i zwrócił im z uśmiechem rewolwery.
Gdy wybiegł na ulicę i dogonił towarzyszy, ujrzał znaczny oddział policji i żołnierzy, szybko zdążających w stronę tawerny Kalema.
— Powracajcie, panowie, do koszar! — zawołał do nich. — W „Wielkiej Wschodniej Tawernie“ — cisza i spokój! Trochę tam potańczono, lecz teraz już po wszystkiem! Sam tam byłem i widziałem.
Szli do portu w milczeniu. Ten i ów z niedawnych zapaśników pocierał sobie ramiona, głowę lub szyję. Udo Ikonen coś majstrował koło dolnej szczęki, Otto Lowe namoczoną w fontannie chustką okładał sobie oko. Tylko Olaf Nilsen i pokraczny Mito szli spokojnie, od czasu do czasu zerkając na poszarpane, porwane ubranie, z milczącą, dziką radością zacierając ręce i prostując spracowane ramiona.
— Udało się wam, kapitanie, pokazać mi Casablankę! — drwiącym głosem odezwał się Pitt. — Istotnie, wesoły port!
— Niema co! — parsknął śmiechem Nilsen. — Zabawiliśmy się! Będziemy długo pamiętali, a tamci — jeszcze dłużej.
Zaczęły się opowiadania, śmiechy i przechwałki.
— O co właściwie poszło? — zapytał sztorman.
— A jakże! — zawołał Norweg. — Ten kapral ośmielił się dotknąć swoją czarną łapą naszego Lowego!
Mówiąc to, ogarnął ramieniem młodego marynarza i przycisnął go do siebie.
Lowe zręcznym ruchem wyślizgnął się z objęć kapitana i odszedł na stronę.
— Nie jestem przecież czarnym kapralem senegalskim! — mruknął z żalem i wyrzutem Nilsen.
— Jeszcze gorzej robicie, kapitanie! — odpowiedział majtek surowym głosem.
— Nie będę... nie będę! — tłumaczył się zmieszany olbrzym.
Pitt przyglądał się tej scenie i nic nie rozumiał. Różne myśli przychodziły mu do głowy.
Może Otto Lowe jest kobietą, ukrywającą się w ubraniu marynarskiem? — myślał... — Ale gdzież tam? Bije się jak najlepszy zawadjaka, służbę pełni narówni z innymi, zna morze i okręt... Nie — niemożliwe! Może jest jakąś znaną osobą, nad którą swoją opiekę roztacza kapitan? Może inni też wiedzą o tem i mają dla Lowego szacunek? Strasznie romantyczne przychodzą mi myśli do głowy! — uśmiechnął się sam do siebie sztorman. — Nie mam jednak nic innego do wyboru, bo nic nie rozumiem, co się tu dzieje! Żeby za jedno głupie klapnięcie majtka narobić takiego kramu, potłuc dobre półsetki tęgich pijaków i zabijaków naschwał i omal nie zburzyć tak szanownej instytucji jak „Wielka Wschodnia Tawerna“ — po temu muszą być jakieś poważne przyczyny! Lecz jakie?
Sztorman próżno łamał sobie głowę nad nową zagadką, nie znajdując żadnego rozwiązania. Postanowił zbadać tę tajemnicę i bacznie uważać na wszystko, co się będzie działo na pokładzie „Witezia“.
Po powrocie na statek miał sporo roboty z opatrunkiem poturbowanych towarzyszy, zalewając im rany jodyną, robiąc okłady i bandażując na wszystkie strony.
Gdy nareszcie wszedł do swej kajuty i położył się do łóżka, zasypiając, mruknął:
— Poznałem Casablankę.. Wesoły, djablo wesoły port!...
Nie słyszał już jak wybiły sygnały nowej warugi. Spał jak zabity...