Biały Kapitan/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały Kapitan |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już słońce stało wysoko, gdy głośne pukanie do kajuty obudziło Pitta.
— Kto tam u licha? — zapytał, przecierając oczy. — Wchodźcie!
Na progu wyrosła postać Ottona Lowego.
Pitt, siedzący na łóżku w rozpiętej na piersi koszuli i z powichrzonemi włosami, spojrzawszy na bladą twarz i duże smutne oczy, z których jedno nosiło wyraźne ślady wczorajszego spotkania z jakąś twardą pięścią, bezwiednie zaczął zapinać kołnierz, przygładzać włosy i szczelniej otulać się kocem.
— Co się stało, Lowe? — zapytał.
— Na pokład przyszedł Kalem, żąda zapłaty za zniszczone wczoraj rzeczy. Budziłem kapitana, lecz nie udało się. Chrapie... — objaśnił majtek.
— Zaraz wyjdę! — rzekł sztorman i, gdy za Lowem zamknęły się drzwi, szybko się ubrał i wybiegł na dek.
Kalem zaczął bić uniżone pokłony i wybuchnął skargami, wyliczając, ile pobito podczas walki szklanek, butelek, talerzy, ile połamano stołów i krzeseł.
— Jesteś, jak drogocenna czara Allaha, pełen dobrotliwości i sprawiedliwości! — mówił, całując rękaw marynarki Pitta. — Jestem zrujnowany!... Dobra opinja o mojej tawernie przepadła... Teraz goście będą się obawiali! odwiedzać „Wielką Wschodnią Tawernę!“ Miłosierdzia! Ratunku, dobry, sprawiedliwy sidi! — wołał tłusty Arab.
Sztorman się zaśmiał.
— Rozumiem, że można zniszczyć twoje talerze, stołki i butelki — rzekł — lecz nigdy reputacji „Wielkiej Wschodniej Tawerny!“
— Dlaczego? — pytał zdumiony Kalem.
— Bo ją dawno psy zjadły, przyjacielu! — odpowiedział Pitt. — Co tu długo gadać? Jak wielkie są twoje straty, Kalemie?
— Dziś wszystko obliczyłem — zaczął sypać słowami Arab. — Wszystko do ostatniego kieliszka... Niech mnie Allah srogi pokarze, jeżeli straciłem choć o jeden sou mniej niż 2537 franków, zwierciadło dobroci! Ale niech będzie tylko 2000 franków... Niech stracę!
— Dwieście franków dostaniesz, Kalemie! — spokojnie zawyrokował Pitt.
— Dwieście franków za moje straty, krzywdy i reputację! — zapiszczał Arab.
— Zapłacilibyśmy ci trzysta, lecz sto kosztowali lekarze i opatrunek naszych ludzi, poturbowanych i poranionych w twojej tawernie. Nie jesteśmy winni, że przychodząc do ciebie „z rozkwitłym w sercach krzewem oliwnym“, narażamy się na tak grubijańskie zachowanie się gości „Wielkiej Wschodniej Tawerny!“
Pitt mówił to spokojnym głosem, więc Kalem nie wiedział, czy źle rozumie słowa sztormana, czy ten drwi z niego.
Na tę rozmowę wyszedł ze swojej kajuty Olaf Nilsen. Żadnych śladów, pozostałych po nocnej bójce, nie można było dojrzeć na ponurej twarzy i potężnych rękach kapitana.
— Czego tu szukasz? — mruknął, rzucając ukośne spojrzenie na Kalema.
Ten zaniemówił pod groźnym wzrokiem Norwega. Wyręczył go Pitt.
— Czcigodny Kalem przybył do kapitana ze sprawiedliwą prośbą. Chce, aby mu wypłacono dwieście franków za potłuczenie szkła i parę połamanych stołków.
— Dwieście franków?... — podnosząc ramiona, zapytał zdumiony Nilsen. — Tylko...
— Tak obliczyliśmy razem z Kalemem, — dorzucił, uśmiechając się, Pitt.
Nilsen sięgnął do kieszeni marynarki i, wyjąwszy kilka banknotów, podał je Arabowi.
— Dobry, łaskawy, wspaniałomyślny sidi... — zaczął Kalem nową litanję skarg i skamłań, lecz Pitt pochylił się mu do ucha i szepnął:
— Bierz, przyjacielu, i zmiataj stąd, bo inaczej kapitan każe cię wrzucić za burtę... Woda zaś dziś bardzo mokra, a i rekiny mogą się nawinąć, bo dziś właśnie widziano jednego w porcie...
Po chwili Kalem, robiąc selam po selamie szybko zbiegał chodnikiem na brzeg, coś mrucząc sobie pod nosem i gniewnie potrząsając brodą.
— Dziś nie warto nikomu z „Witezia“ pokazywać się na mieście — mruknął kapitan. — Mogą wyniknąć awantury, wdadzą się władze...
— Zupełnie słusznie! — przytaknął Pitt. — Po takim szturmie, jaki urządziliście wczoraj, nie dużo mamy przyjaciół w Casablance! Chyba tylko ja mogę pokazać się na ulicach.
Załoga była skazana na nudy na pokładzie, sztorman zaś wyszedł na miasto.
Przebiegał ulicę po ulicy, w pobliżu Bab-Marakesz zaczął zaglądać do sklepów arabskich, żydowskich, syryjskich, hinduskich i coś kombinował, bo pytał o ceny towarów, zapisywał, obliczał. Wreszcie, siadłszy na bulwarze, ciągnącym się wzdłuż morskiego wybrzeża, długo myślał, marszcząc czoło i mrużąc oczy.
Powrócił na statek przed wieczorem i, spotkawszy Nilsena, rzekł do niego:
— Chciałbym z kapitanem pomówić poważnie!
— Kto może bronić tego? — odpowiedział Norweg. — Każcie podać do mojej kajuty whisky, wody, lodu i przychodźcie!
Wszedłszy do kajuty, ujrzał Nilsena, zanoszącego się od śmiechu.
— Gracko wczoraj spisaliście się, sztormanie, w tawernie! — zawołał, wciąż roześmiany.
— Spisywaliście się raczej wy, kapitanie, i nasi marynarze! — odpowiedział Pitt. — Ja wystąpiłem na pole bitwy raczej w roli Anioła pokoju z gałązką oliwną.
— To te dwa rewolwery nazywacie, sztormanie, oliwną gałązką pokoju? — zanosząc się od śmiechu, spytał Nilsen.
— Anioł zawsze powinien wiedzieć, co do kogo zastosować — odciął się Pitt, nalewając sobie whisky.
— Chciałem prosić was o pewne wyjaśnienie, — zaczął sztorman. — Mówiliście kapitanie, że popłyniemy teraz na północ, aby handlować z dzikiemi szczepami rybaków?
— Taka jest następna „ryza“[1] „Witezia“, — kiwnął głową Nilsen, pykając fajką.
— Wspominaliście też, że macie zamiar nabywać za alkohol — ryby i kły morsowe?
— Mówiłem! — rzekł kapitan. — Ha! Dzikusy duszę sprzedadzą za alkohol! Na tem można się obłowić! Ja to wiem! Na północy można nabyć tonnę najprzedniejszych ryb: jesiotrów, łososi, tajmeni, nelmy[2] i kawioru za szklankę alkoholu, a sprzedać to za takie pieniądze, że, nabywszy za nie alkoholu, moglibyśmy nim naładować cały rum „Witezia“. A wszak wiecie, że możemy przyjąć na statek z łatwością pięć tysięcy tonn do rumu i prawie dwa na pokład. Rozumiecie? Możemy znakomicie się obłowić!
— Rozumiem! — zgodził się Pitt. — I muszę wam powiedzieć, kapitanie, że strasznie chcę się obłowić!
— No, to się i obłowicie, — o czem gadać? — rzekł Nilsen. — Alkohol tanio kupimy w Hamburgu, stamtąd pójdziemy po węgiel do Anglji i — będziemy „ryli“ północne morze! Zakosztujecie tam upragnionych szturmów i nieraz będziecie „lotrować żagle od lufowej strony!“[3]
— Czy kapitan wie, że zamienny handel alkoholem z północnymi tubylcami jest zakazany? — spytał Pitt.
— Fiu! — gwizdnął Nilsen. — A od czego spryt i ostrożność?
— Zbrodnia jest zawsze zbrodnią, czy się uda, czy nie! — szepnął sztorman, smutnie spuszczając głowę, gdyż przypomniał sobie swoje własne występki. — Czytałem książkę pewnego pisarza. Opisuje straszne spustoszenia, szerzone przez handlarzy alkoholem wśród północnych tubylców. Nieraz całe koczowiska wymierają, gdyż ludzie, upiwszy się, we śnie giną od zimna, a dzikie zwierzęta szarpią ich ciała...
Kapitan nie odzywał się i obojętnie puszczał gęste kłęby dymu.
Po długiem milczeniu, zapytał drwiącym głosem:
— Pańskie macie zapatrywania, sztormanie! Czem byliście przedtem, zanim spotkałem was przy burcie „Akry“ w Marsylji? Księdzem, sędzią, urzędnikiem celnym czy, może, policyjnym?
— Czem byłem, tem nie jestem już, kapitanie! — odparł smutnym głosem Pitt. — Lecz daję wam słowo, że to czem byłem, nie mogło wzbudzić we mnie tych myśli, jakie mam teraz. Zresztą, nie o to rzecz idzie, kapitanie! Odpowiedzcie mi wręcz i szczerze. Wolelibyście czy nie — handlować z tubylcami dozwolonym, a również popłatnym towarem? Czy też macie szczególne upodobanie do procederów zakazanych?
— To się wie, że wolałbym płynąć wszędzie śmiało, niosąc na foku lub grocie[4] swoją banderę, a nie sunąć w ciemności, jak mysz, wyglądając kotów celnych i strażaków pogranicznych. Ale niema innych towarów, oprócz alkoholu, dla zyskownego handlu na północy, sztormanie! Napijcie się i zapomnijcie o swoich kazaniach!
— Dziękuję! — rzekł Pitt. — Możemy, jednak, kapitanie, prowadzić całkiem inny, przez nikogo nie zakazany handel, a obłowimy się, jak to nazywacie, tak samo dobrze!
— Ciekaw jestem... — mruknął Nilsen, podnosząc głowę.
— Słuchajcie uważnie, kapitanie, i starajcie się mnie zrozumieć! — ciągnął dalej Pitt. — Wiecie, że wojna niedawno się skończyła, że w Rosji szaleje rewolucja i klęska. Nikt nie może tam dostarczyć towarów do północnych obszarów tego olbrzymiego kraju, bo nawet po miastach odczuwa się brak rzeczy najniezbędniejszych. Fabryki stoją, zapasy wyczerpane, handel z zagranicą ustał zupełnie. Na północy tubylcy oddawna już nic nie mają i wielu rzeczy łakną więcej od alkoholu, bo od tego zależy ich życie, los rodzin i koczowisk.
Nilsen gwałtownie się podniósł i zaczął chodzić po kajucie.
Zaczynał rozumieć, do czego zmierzał sztorman.
— Poczekajcie, mister Siwir! — zawołał. — Przypominam sobie jedną pływankę swoją na północ Kanady. Dwa parowce, wożące towary, nie doszły tamtego roku na czas. Śród ludności powstała panika. O, wtedy nabiłem całą skrzynię kanadyjskiemi dolarami za taki lichy towar, jak mąka, tabaka, cukier i sól!
— Właśnie! — podtrzymał go Pitt. — To miałem na myśli. Możemy naładować „Witezia“ tkaninami, cukrem, solą, herbatą, prochem, taniemi strzelbami, hakami na ryby, sznurami i nićmi, siekierami, żelazem wszelkiego rodzaju, naczyniem... szczegóły obmyślilibyśmy później w drodze do Hamburga. Tu zaś kupimy wzorzystych tkanin arabskich i mosiężnych naczyń, gdyż niezawodnie więcej przypadną one do gustu dzikim rybakom, niż nasze europejskie wyroby. Jak myślicie, kapitanie Nilsen?
Norweg nic nie odpowiadał. Długo chodził po kajucie i po mostku, pił wody sodowej szklankę za szklanką, nawet zapominając o whisky i fajce.
Pitt spokojnie oczekiwał na decyzję Olafa Nilsena, bo był pewny pożądanego skutku.
— Mister Siwir! — zawołał Norweg z mostku. — Wyjdźmy na miasto i tam skończymy naszą rozmowę...
W kawiarni „Króla Piwa“, trącając się z Pittem kuflem porteru, Nilsen rzekł zniżając głos:
— Muszę wam powiedzieć, mister Siwir, że ja potrzebuję dużo, dużo pieniędzy!
— Kto ich nie potrzebuje? — wzruszył ramionami sztorman.
— Lecz ja muszę mieć dużo, bardzo dużo! Od tego zależy życie i los mój i jeszcze jednego człowieka... — szepnął kapitan.
— Tem bardziej nie powinniśmy ryzykować siedzeniem w więzieniu! — odpowiedział Pitt.
— Macie rację... Lecz cóż kiedy te ciemne sprawki jakoś szybciej prowadzą do celu... — westchnął Norweg.
— Prędzej też mogą złamać życie i zburzyć wszystkie plany! — zawołał sztorman. — Sprawdziłem to na własnej skórze, kapitanie!
— Zapewne... — mruczał Nilsen. — Bywa i tak.
— Prowadźmy handel mądry i bez ryzyka — rzekł Pitt, ożywiając się. — Rzucajmy się tam z towarami, gdzie ich niema. Bądźmy „latającymi kupcami“, jakimi byli dawni, sławni marynarze. Daję te rady nie przez przyjaźń dla was, kapitanie. Mam w tem swoje wyrachowanie. Ja też potrzebuję dużo, bardzo dużo pieniędzy, bo tu chodzi nietylko o mnie i moje życie, lecz i o moją duszę!
Pitt powiedział to z takiem przejęciem, że twarz jego zbladła, a w oczach zjawiły się łzy wielkiego wzruszenia.
Rozmowa się urwała. Obaj siedzieli zamyśleni, pogrążeni we własnych myślach, przeżuwając jakieś nieradosne wspomnienia, które tak nagle wypłynęły z najdalszych zakątków serc.
Nic nie mówiąc, wyszli na miasto, błąkali się po gwarnych, zatłoczonych ulicach i dopiero wtedy, gdy ujrzeli maszty i komin „Witezia“, Nilsen zatrzymał się i mruknął:
— Róbcie zakupy, o jakich mówiliście, sztormanie! Rozważyłem wasz plan i wydaje mi się pewnym. Każcie dostarczyć towary na pokład, ja będę wypłacał należność.
— Dobrze, kapitanie! — odparł Pitt. — Jutro zaraz od rana sprawy załatwię. Przed zachodem słońca wszystko będzie skończone i naładowane.
— All right! Jutro w nocy wypłyniemy na morze! — zakończył Norweg, wchodząc na dek szonera.
Pitt był bardzo wzruszony. Zdawało mu się bowiem, że dopiero dziś uczynił pierwszy krok na drodze uczciwego życia i że na tę drogę pociąga za sobą jeszcze jednego człowieka — kapitana Olafa Nilsena.
Pitt płonął cały. Ponieważ godzina nie była jeszcze późna, wyszedł na miasto, zdążył porobić część zakupów i powrócił na statek, gdy na maszcie zapalono latarnię sygnałową, a czerwone i zielone światła błysnęły z obydwuch stron kapitańskiego mostku.
Wbiegł na górę, lecz nikogo tam nie znalazł. Był zmęczony długiem chodzeniem po kurzu i upale, więc usiadł na małym stołku składanym i zamyślił się, patrząc na port. Ku bramie sunął jakiś duży krążownik, rycząc ochrypłą syreną i świecąc sobie prożektorem. Małe żółte, czerwone, zielone ogniki migały i kołysały się nad morzem niby świecące owady. Były to latarnie na felukach, barkasach i kaboterach,[5] lub sygnały na pływających bujach, wskazujących farwater. Od brzegu dochodził tupot nóg ludzi, wskakujących do niewidzialnej w mroku łodzi, gromka komenda: „Giereb!“ po której Pitt usłyszał plusk wody i nowy rozkaz: „Wara na wodę!“ poczem miarowy, szybko się oddalający warkot wioseł w dulkach.[6] Krzyknęły w oddali zasypiające mewy, spędzające noc na pływających bakanach.[7] Duża latarnia morska błysnęła potężnem świetliskiem i zgasła, obróciwszy głowicę w stronę oceanu, skąd dolatywał głuchy ryk spóźnionego parowca.
Myśli Pitta były w tej chwili daleko. Widział siebie małym chłopcem w domu rodziców, otoczonym przepychem i opieką, a później młodzieńcem, studjującym na uniwersytecie, urzędnikiem, mającym przed sobą świetną przyszłość... bale, hulanki, piękne, wesołe kobiety i zielone stoliki karciane... Przegrana, drwiący głos partnera, pytającego o zapłatę długu, ciemny buduar staruszki ciotki... zbrodnia... areszt i... kraty w oknie, poniżenie, wstyd... tęsknota i wielka wewnętrzna, pierwsza, żywiołowa walka, łamiąca serce i duszę, zmieniająca charakter i budząca nieznaną dotąd wolę... Długie miesiące wahania się, przekreślenia dawnego życia, zerwanie z przeszłością, rodziną i samym sobą, postanowienie szukania nowych, samodzielnych dróg i zdobycia dla siebie miejsca śród ludzi.. nareszcie dzisiejszy pierwszy radosny dzień, gdy przed nim zabłysła nadzieja.
Pitt uczuł, jak łzy szczęścia zaczęły napływać mu do oczu i ściskać gardło, więc odrazu opanował wzruszenie i szepnął do siebie:
— Nie czas się cieszyć! To — początek zaledwie. Przede mną, być może, jeszcze lata całe walki z przeciwnościami, ciężkie zawody, wybuchy radości i mrok rozpaczy... Ucisz się, serce, bij równo i spokojnie, czy to w chwilę szczęścia, czy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa!...
Z zadumy wyrwały go kroki dwojga ludzi na dole tuż pod mostkiem.
— Elzo! — rozległ się znajomy, ponury głos Olafa Nilsena. — Elzo! Kiedyż powiesz mi choć jedno słowo nadziei? Ty widzisz, ja upadam już w męce... Miłość dla ciebie i zazdrość wypaliły we mnie radość życia. Ja umiem teraz być tylko groźnym... Już godzina wyzwolenia zbliża się. Jestem bogaty... wkrótce będę jeszcze bogatszy... Lecz ja nic nie wiem, nic nie wiem... Nigdy nie słyszałem od ciebie słowa nadziei, Elzo!
Pitt odrazu wszystko zrozumiał, co się działo na szonerze, i nawet nie spojrzał na dół, aby ujrzeć tę, którą Olaf Nilsen nazywał Elzą i mówił do niej pełne męki słowa głęboko utajonej, palącej miłości. Nie chciał podsłuchiwać, lecz nie mógł się też poruszyć na mostku i zejść z niego, aby stojący na dole ludzie nie spostrzegli, że został świadkiem największej tajemnicy „Witezia“. Siedział więc, bojąc się nieostrożnym ruchem zdradzić swoją obecność.
Znowu rozległ się głos Nilsena:
— Ja nie mogę znieść, gdy który z majtków podchodzi do ciebie i spogląda ci w oczy. Dusza się we mnie rozrywa wtedy, a ręce same się ciągną, aby porwać śmiałka i rozedrzeć go na szmaty... Ten Udo Ikonen, Michał Ryba, ten potwór najpodlejszy — Mito, oni patrzą na ciebie, jak na swoją własność, czyhają na ciebie, niby rekiny na zdobycz... Elzo! Elzo!...
Zapanowało milczenie. Pitt słyszał bicie własnego serca i z naprężeniem, z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.
Usłyszał wkrótce melodyjny, smutny głos Ottona Lowego.
— Olafie Nilsen! Wybacz mi męczarnię, którą przyniosłam z sobą! Wybacz! Wiedz jednak, że nie jestem twoją, lecz nie jestem i nigdy nie będę należała do nich. Raczej śmierć! Ty wiesz wszystko i...
Jeden z majtków wyszedł z przedniego kasztelu na pokład i rozmowa nagle się urwała.
— Otto Lowe! Popraw brezent na kabestanie[8] — powiedział głośno Nilsen.
— Słucham, kapitanie! — odpowiedział Lowe, kierując się ku dziobowi szonera.
Sztorman szybko zbiegł z mostku.
Tymczasem majtek, który spłoszył rozmawiających, rzuciwszy okiem na pokład, powrócił do czeladni, gdzie była zgromadzona cała załoga „Witezia“.
— Co się tam dzieje? Mów, Christiansen! — padły pytania.
— Znowu przyłapał ją i rozmawiali z sobą, — odparł Christiansen.
— Trzeba z tem skończyć! — mruknął Udo Ikonen.
— Idź i powiedz to w oczy kapitanowi! — drwiącym głosem odezwał się leżący na tapczanie bosman.
— A jakże?! — zaśmiał się Skalny. — Ikonen tylko tu śmiały...
— Oby was stryczek nie minął! — warknął Finn podnosząc się. — Przyjdzie czas, gdy to powiem Nilsenowi w same oczy...
— Cóż powiesz, przyjacielu? — pogardliwie zapytał Alen Hadejnen, otaczając się obłokami dymu.
— Powiem to, o czem wszyscy myślimy jednakowo! — złowrogim głosem zaczął mówić Ikonen, zaciskając pięści. — Powiem i jemu i wam wszystkim! A wtedy nastanie koniec...
— O tym końcu opowiesz później — przerwał mu Christiansen. — Gadaj wpierw, o czem chcesz mówić z kapitanem i z nami?
Ikonen postąpił krok naprzód i zaczął szeptać:
— Pamiętam, jak po raz pierwszy spotkaliśmy... Lowego? Płynęliśmy w nocy, bo ścigała nas strażnicza kanonjerka; doszliśmy do skalistych Lofotów[9] i tu ukryliśmy się w labiryncie Hadsefiordu... Nagle w mroku wśród ryku prysku[10] usłyszałem, stojąc na mostku, daleki, przygłuszony krzyk ludzki. Spuściliśmy szalupę i popłynęliśmy. Ja stałem przy sterze, ja prowadziłem, moje oczy wypatrzyły tonącego człowieka w pianie morskiej na ruchawicy i w mroku, ja pierwszy wyciągnąłem rękę i uratowałem go od śmierci, bo już się nurzał...
Wszyscy milczeli, tylko Mito coś cicho szeptał i krzywił małpią twarz.
— Nikt z nas nie wie, poco płynęła ta kobieta podczas wściekłego szturmu, gdy norda dmie, podnosząc kipiel na nurcie, niby tysiąc wiedźm pląsających. Nikt nie wie, co się jej przytrafiło. Nikomu nie powiedziała...
— Gadasz, jak karownik lub ostatni ciura! — zaśmiał się bosman. — Nilsenowi powiedziała wszystko...
— Skąd wiesz? — zapytali majtkowie, podnosząc się nagle.
Leżący bosman usiadł i spuścił nogi z tapczana.
— Słyszałem, rozmawiali z sobą. Było to dwa lata temu.
— Cóż mówiła? — pytano szeptem.
— Nie słyszałem... Wiem tyle, że kapitan powtarzał wkółko: „Biedna Elzo! Biedna Elzo!“
Wszyscy usiedli, a Ikonen mówił dalej:
— Zgodziliśmy się, że będzie się nazywała Otto Lowe, a my będziemy dla niej tylko towarzyszami... I tak byłoby, gdyby Nilsen nie pokochał jej... Marzy o tem, żeby była jego żoną. Dlaczego jego, a nie moją? Przecież ja ją uratowałem?
— Każdyby uratował, skoroby był przy sterze... — zauważył Michał Ryba.
— Z pewnością! To nie sztuka i nie zasługa! — dorzucił Skalny.
— My byliśmy przy wiosłach, a też pomagaliśmy wyciągać ją — ponuremi głosami odezwali się Christiansen i Hadejnen.
Zapadło milczenie, ciężkie i groźne.
— Głupcy jesteście! — zachichotał Mito. — Niech Ikonen pójdzie do kapitana i powie. Dość tego! Nie chcę więcej znać Ottona Lowego, niema Ottona Lowego, jest Elza, Mito chce ją mieć za żonę! Będzie bójka, zostanie albo Ikonen albo kapitan... Później niech do zwycięzcy idzie bosman, po bosmanie mechanik, za nim Christiansen i Hadejnen...
— Mądryś! — mruknął Ikonen. — A ty kiedyż?
— Ja? — szepnął, chichocząc, Japończyk. — Ja pójdę do ostatniego zwycięzcy i wyrwę mu kobietę, bo zaduszę go temi oto rękami, gdyż mogę niemi bykowi kark skręcić, a cóż dopiero Ikonenowi... lub Nilsenowi! Elza będzie moją, i „Witeź“, i wszystko...
— I nowy sztorman? — spytał nagle Skalny.
Mito zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:
— On pierwszy z was zginie... Ja wiem to...
Drzwi się otwarły i wszedł Lowe. Spojrzał w ponure twarze towarzyszy i spytał spokojnym głosem:
— Nudzicie się? A bez was tęskno w „Wielkiej Wschodniej Tawernie!“
— Opowiedz, Lowe, coście tam wczoraj zmalowali! Ikonen ciągle poprawia sobie szczękę i nic nie mówi. Mito tylko się śmieje... Opowiedz!
Lowe usiadł na tapczanie obok bosmana i rozpoczął wesołą opowieść o przygodzie w legowisku starego Kalema.
Wszyscy się śmiali i nikt nie przeczuwałby, że przed chwilą ci sami ludzie rzucali ponure, groźne słowa, trapieni jeszcze bardziej złowrogiemi myślami.
Siedzieli teraz zapatrzeni i zasłuchani, oczu nie spuszczając ze spokojnej twarzy młodego majtka.
— A i ty coś tam oberwałeś? — spytał Christiansen.
— Trudno! — podniósł ramiona i uśmiechnął się Lowe. — W powietrzu latało więcej pięści niż mew za rufą...
Wybiły sygnały zmiany i Christiansen, skinąwszy na Japończyka, wyszli z czeladni.
— Idę spać! — oznajmił Lowe i zniknął w małej kajucie, urządzonej w nadbudówce nad kasztelem.
Na pokładzie rozległy się ciężkie kroki Nilsena i lżejsze — sztormana.
Szli do biesiadni, zdawszy warugę majtkom.
Cisza zapanowała na „Witeziu“.
Świeciły się tylko sygnały na foku i na mostku...
- ↑ Ryza — droga, którą ma przebyć okręt.
- ↑ Tajmen — Salmo Fluviatilis; nelma — Stenodus nelma.
- ↑ Robić żagle nieczynnemi od strony, z której dmie wiatr.
- ↑ Nazwy masztów. Fok — przedni, grot — środkowy i bezan — tylny, najbliższy do rufy.
- ↑ Statek dla przybrzeżnej żeglugi.
- ↑ Widełki do opierania wioseł.
- ↑ Pływająca beczka lub inny znak.
- ↑ Winda kotwiczna.
- ↑ Grupa wysp na Atlantyku u zachodnich wybrzeży Norwegji.
- ↑ Bijące przy skałach fale.