Biały Kapitan/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały Kapitan |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do późnej nocy naradzali się Olaf Nilsen z Pittem Hardful. Już wybito sygnały drugiej warugi nocnej, a w kajucie kapitana wciąż trwały obrady.
Nareszcie Nilsen podniósł się i oznajmił:
— Wiem, kapitanie Siwir, że obmyśliliście wszystko poważnie — tego się nie obawiam. Jednak mam wątpliwości, czy nie będziemy mieli zatargu z rządem rosyjskim, gdyby się w jakiś sposób dowiedział, że wydobywamy z tych gór złoto?
— Nie myślę, żebyśmy mieli jakieś trudności, — odparł Pitt. — Nikt tu nigdy nie zagląda, bo dróg niema i niema ludności. Zresztą, wcale nie zamierzam samowolnie wywozić złota z Rosji. Podczas pierwszej wyprawy naszej do zatoki Pyaziny zrobiłem umowy z prawnymi posiadaczami tych obszarów — Samojedami, a umowy te są opatrzone w znaki rodowe książąt i starszyzny, stanowiącej radę, rządzącą krajem. Część złota mamy składać na ręce starszyzny. Oprócz tego, żeby być zupełnie w porządku, po powrocie do Wardö prześlemy najbliższemu konsulowi rosyjskiemu ustaloną prawem część naszych zysków. Jeżeli zaś jacyś urzędnicy przyjadą wcześniej, zapłacimy należność na miejscu. W inny sposób nie możemy załatwić tej sprawy, bo gdzież mamy poszukiwać urzędników?
— Jeżeli tak — to wszystko jest all-right! — zakończył Nilsen. — Więc od jutra do nowej pracy?
— Od jutra! — ściskając mu rękę, odpowiedział Pitt i poszedł do siebie.
W kilka godzin później Hardful, zebrawszy dokoła siebie całą załogę, oznajmił, że „Witeź“ przybył tu na poszukiwanie i wydobywanie złota w górach Mgoa-Moa.
— Złota? — wykrzyknęli Puhacz i Bezimienny, klaszcząc w dłonie.
— Co się wam przydarzyło? — spytał zdziwiony Nilsen.
— Ależ, kapitanie! — zawołał wzruszonym głosem Puhacz. — Myślałem, że już nigdy w życiu nie będę wyrywał ziemi żółtego metalu, a tu nagle słyszę — złoto! Toż my z Bezimiennym dziesięć lat łaziliśmy po Kalifornji, a później — w górach Kinley, na południe od Yukonu![1]
— Ładny szmat życia strawiliśmy przy złocie! — odezwał się Bezimienny, kurcząc i prostując długie, drapieżne palce. — Byliśmy bogaczami i nędzarzami, później znowu mieliśmy dolarów po same gardło, a potem...
— Nie przypominaj dawnych czasów, kolego! — szepnął Puhacz, spuszczając głowę i zaciskając ręce z przerażeniem. — Nie mów już nic! Przeszło wszystko, minęło...
Dowiedziawszy się o wykryciu byłych poszukiwaczy złota wśród ludzi załogi, Olaf Nilsen, ucieszony tą szczęśliwą okolicznością, zawołał:
— Mamy na „Witeziu“ całe muzeum typów! Gdybyśmy potrzebowali króla lub biskupa, to, z pewnością, znaleźliby się i tacy pomiędzy przyjaciółmi Rudego Szczura!
— Żarty na stronę! — odezwał się Pitt. — Słusznie zauważyliście, kapitanie! Juljan Miguel oddawna przebywa na dnie życia, dokąd spływają, niby do kloak miejskich, wszelkie odpadki społeczeństwa. Widzieliście, z pewnością, jak po wielkich miastach najbardziej upadli nędzarze grzebią w kanałach i na śmietniskach? Znajdują tam dużo potrzebnych, zdatnych do użytku, czasem nawet bardzo drogich rzeczy, jak zgubione pierścionki, zegarki, brylantowe spinki. Tak się też dzieje i na śmietnisku ludzkiem, bo jest ono drugim biegunem społeczeństwa. Na jednym znajduje się elita, na przeciwległym — te same typy o pewnej tylko odmianie charakteru...
Po naradzie z Puhaczem i Bezimiennym postanowiono czekać, aż stopnieje śnieg w górach i odsłoni ukrytą w łożyskach potoków i dopływów Tajmyru tajemnicę żółtego metalu.
Przed rozpoczęciem robót czekała jednak przybyłych na Tajmyr śmiałków ciężka praca. Dwudziestu ludzi pod komendą Bezimiennego, uzbroiwszy się w siekiery i piły, przeprawiło się łodziami na brzeg i pobrnęło ku górom, co chwila zapadając w głęboki śnieg.
Wkrótce na pokładzie szonera usłyszano stuk siekier i trzask padających modrzewi. Załoga przygotowywała drzewo na wzmocnienie podziemnych galeryj, budowę grobli w miejscach błotnistych i wzniesienie przyszłych domów, gdyż statek nie mógł dać dostatecznego schronienia przed polarną zimą.
Pitt niecierpliwie oczekiwał przybycia tubylców, ponieważ wchodzili oni w plan jego przedsięwzięcia. Żeby załoga nie próżnowała, obaj kapitanowie podzielili ją na dwie grupy. Jedna wypływała na dużych łodziach na jezioro i w małych zatokach łowiła ryby. Druga, uzbrojona w strzelby i zaopatrzona w narty, wychodziła na brzeg, z wielkim zapałem polując.
Wody i brzegi jeziora Tajmyr były prawdziwym rajem dla rybaków i myśliwych.
Zaczynała się wiosna i z oceanu wchodziły do rzek olbrzymie stada ryb; cisnęły się one do ujść drobnych dopływów Tajmyru, aby posuwać się przeciwko prądowi do źródeł, gdzie miało się odbyć tarło i składanie ikry. Małe rzeczki, wpadające do jeziora, były jednak jeszcze zamarznięte, więc ogromne jesiotry, nelmy, łososie, moksuny, tajmenie i drobniejsze gatunki w popłochu zbijały się w olbrzymie ławice, tłoczyły się w zatokach, zdradzając niepokój i co chwila wyskakując wysoko ponad wodę.
Czeredy mew i pospolitych rybitw uwijały się w powietrzu, porywając drobniejszą zdobycz; z pod obłoków kamieniem spadał białogłowy orzeł morski, wbijał szpony w wystające z wody grzbiety łososi i, ciężko machając skrzydłami, odlatywał ze swoją ofiarą na szczyt skalistej Czoa.
Stada ryb stłaczały się nieraz w takiej ilości, że tylne ich szeregi, wypierały przednie na mieliznę, gdzie zaczynały się miotać, rozrzucając i pieniąc wodę. Wtedy zjawiały się zgraje zgłodniałych, zuchwałych wilków, lub płochliwe białe lisy, wbiegały do wody, zagryzały duże, bezradne ryby i wynosiły je na brzeg.
Czasami z bocianiego gniazda, umieszczonego na foku „Witezia“, marynarze przyglądali się brunatnemu niedźwiedziowi, który przy pierwszych łagodnych podmuchach wiosny opuścił swój barłóg w lesie i zwęszył nadciągające ławice pędzonych rozrodczym instynktem ryb. Władca lasu wchodził do zimnej wody, głośno i gniewnie parskając, potężną łapą ogłuszał ryby i wyrzucał je na brzeg. Nieraz całe stosy nieruchomych jesiotrów i nelm nagromadzał kosmaty rybak, poczem wychodził z wody, otrząsł się i przystępował do uczty. Niedźwiedź był wielkim smakoszem, więc zjadał tylko głowy wspaniałych ryb, resztę pozostawiając dla drapieżnego ptactwa i drobniejszych zwierząt, wyczerpanych głodem — straszliwym i nielitościwym towarzyszem długiej, beznadziejnej polarnej nocy, gdy Biały Duch, władca pól lodowych, zieje zimnym oddechem śmierci.
Inni też wrogowie ścigali ryby, stłoczone przy ujściach rzek i potoków. Przypływały od północy białe niedźwiedzie i szerzyły zniszczenie. Co chwila z głośnem parsknięciem wynurzała się okrągła wąsata głowa foki lub uzbrojonego w straszliwe kły morsa.
Wszystko to czyhało na życie ryb, ścigało je i dziesiątkowało, lecz napływały coraz nowe, coraz liczniejsze ich ławice.
Marynarze „Witezia“ nie mogli zarzucić sieci, bo ciężarem swoim ryby przerwałyby ją. Zaczęto więc używać harpunów i wbijać je w największe ryby. Zdobycz rozrąbywano na kawałki i solono w beczkach, zakopywanych do wiecznie zamarzniętej ziemi, w której ryby mogły się przechowywać lata całe, nie podlegając zepsuciu. Nieraz marynarze przez długie godziny walczyli z ogromnemi, długiemi na cztery metry jesiotrami, aż udawało się podciągnąć je za sznury od harpunów i zabić uderzeniem siekiery.
Nie próżnowali też myśliwi.
W pobliżu lasów i w kniei wyrywały się im z pod nóg szukające pod śniegiem pożywienia stada białych pardw, jarząbków i cietrzewi, które padały pod celnemi strzałami Polaków i Anglików, ludzi nawykłych do polowań. Setki białych, niepłochliwych zajęcy, gnieżdżących się w gęstych zaroślach wierzb i brzóz, stawały się zdobyczą myśliwych. Marjan Rynka, Ludwik Sanicki, rudy Crew i jego kolega — Morris Foster, najlepszy strzelec, często zapuszczali się w głąb tundry. Wśród kęp i rzadkich zarośli płaszczących się po ziemi modrzewi i brzóz, szukali myśliwi śladów białych lisów i jasno szarych północnych wilków.
Elza Tornwalsen, jej pomocnicy Lark i Kula Bilardowa, który zupełnie nieznacznie sam wyznaczył siebie na drugiego pomocnika kuka, mieli pracy poddostatkiem.
W obmyślonym przez Kulę Bilardową i zbudowanym przez mechanika Ludę piecu, opalanym świeżemi gałęziami modrzewiowemi, wędzono zabite przez myśliwych ptactwo i zające, zdzierano skóry z lisów i wilków, solono je i suszono, przed złożeniem do rumu.
Fosterowi udało się postrzelić zdaleka pięknego i bardzo dużego czarnego lisa. Była to drogocenna, rzadka zdobycz, więc Foster i Rynka puścili się w pogoń za uchodzącym, rannym zwierzem, pozostawiającym na śniegu ślady krwi. Dwa dni trwał pościg. Już na szonerze zaczęto się niepokoić o zapalonych, namiętnych myśliwych, gdy obaj się zjawili, zmęczeni i zziębnięci, bo w nocy wziął spory mróz. Strzelcy przynieśli wspaniałe futro czarnego lisa i na dodatek skórę białego niedźwiedzia, który niebacznie zaatakował ich w ustronnym wąwozie.
Nilsen i Hardful zaglądali wszędzie, pomagali radą i własną pracą dodawali otuchy, zachęcali ludzi do nowych wysiłków.
Pitt Hardful, o którym nowa załoga wiedziała z opowiadań Miguela, imponował wszystkim.
Nowi majtkowie i robotnicy słyszeli od Rudego Szczura, że spokojny, uparty i zawsze pogodny Pitt w więzieniu był uważany za „szmat“, co w mowie aresztanckiej miało oznaczać człowieka bez protestu i miłości własnej, cichego i pokornego.
Były to cechy, najbardziej pogardzane przez ludność więzienną.
Prawda, że Juljan Miguel nie omieszkał opowiedzieć swoim przyjaciołom o tem, jak Stefan, — niegdyś — „trzynastka“, „zasypał“ surowego Swena, naczelnika więzienia.
Teraz jednak, najczystsze i najprzenikliwsze oko nie dostrzegłoby w kapitanie Hardful żadnej cechy dawnej pokornej, bezwolnej „trzynastki“. Był to człowiek wielkiej siły, bez trudu narzucający wszystkim swoją wolę w sposób niegwałtowny, grzeczny a przekonywający. Każdy z tych kajdaniarzy, galerników i zbrodniarzy czuł, że ten zupełnie obojętny napozór człowiek nie zawaha się w razie potrzeby wypuścić kuli z lufy rewolweru, lecz nawet nie myśli o tem, ufny w potęgę i wpływ swoich słów. Wszyscy na „Witeziu“ oddawna spostrzegli, że zawsze surowy, ponury i mocny, jak bazaltowa skała, Olaf Nilsen nic nie robił bez rady kapitana Siwir, jak nazywał Pitta od chwili pierwszego z nim starcia.
Czeladź, złożona z tak różnych ludzi, lubiła w chwilach wypoczynku przy ognisku lub na rufie szonera słuchać Pitta, gdy opowiadał o przygodach śmiałych żeglarzy i przedsiębiorczych ludzi, o czytanych książkach, o tem, do czego dąży i do jakich granic doszła współczesna wiedza, o różnych ludach i ich życiu. Podczas swoich rozmów z majtkami Pitt zawsze wynajdywał sposobność, aby, nie usprawiedliwiając najgorszego zbrodniarza, znaleźć dla niego wyjście z matni ciężkiego i ponurego życia.
Rozumowania jego były bardzo proste i zrozumiałe, przed każdym odkrywały drogę, a że opierał je na tlącem w człowieku poczuciu godności ludzkiej, chęci wypłynięcia na powierzchnię innego, lepszego życia i spełnienia najtajniejszych marzeń i zamiarów, więc głęboko zapadały do głów i serc skupionych dokoła Pitta ludzi. Zresztą sam był żywym przykładem, gdyż w tak krótkim czasie z pospolitej więziennej „trzynastki“, z pogardzanego „szmata“ wyrósł na kapitana i prawdziwego wodza wyprawy.
Pitt Hardful był otoczony szacunkiem całej załogi. Poważano go zato, że mówił obojętnym napozór, lecz pełnym wiary głosem o tem, jak każdy człowiek siłą swej woli może wybić się ponad najbardziej wysoko stojący tłum i zmusić go do zapomnienia dawnych przewinień.
— Nie błagajmy o przebaczenie, — mówił twardym głosem — bo nikt nam go nie udzieli! Zmuśmy społeczeństwo, aby podziwiało nas i uchyliło przed nami czoło. Ludzkość jest tchórzliwa i przeczulona, i ręczę wam, że nigdy nie pamięta grzechów tych, których poważa, kocha, lub boi się. Dlatego też pospolici zbóje wchodzili na stopnie tronów wielkich państw, kaci stawali się biskupami, piraci — bohaterami narodowymi!...
Załoga po kilku takich rozmowach dała Pittowi Hardfulowi nowe przezwisko — Biały Kapitan.
Elza Tornwalsen, usłyszawszy o tem, niezmiernie się ucieszyła.
Zrozumiała bowiem swem kobiecem, wrażliwem sercem jasność i czystość czynów i słów Pitta Hardful. Nie mogła swym prostaczym rozumem ogarnąć zawiłego planu Białego Kapitana, zamierzającego przez osobistą, posuniętą do ostatnich granic uczciwość i utworzenie zastępu ludzi, jednakowo z nim myślących i postępujących, wybić się na szczyty społeczeństwa, gnuśniejącego w bezwładzie myśli i uczuć; społeczeństwa, zawsze pochopnego do wydania druzgoczących i odsądzających od czci i wiary wyroków nad bliźnim, który przekroczył granicę prawa, pisanego dla ludzkości, znajdującej się w warunkach dobrobytu i równowagi wszystkich warstw społecznych i całego państwa.
Z tych szczytów Pitt zamierzał dokonać zemsty, rzucając spodlonym ludziom, uznającym wyłącznie siłę pięści lub złota, słowa pogardy i zmuszając całe społeczeństwo do podziwiania, zazdroszczenia i schlebiania temu, kto przedtem nie śmiał zajrzeć w oczy nawet najbliższym sobie.
Tą myślą żył Pitt Hardful, w imię jej działał i mówił.
Był cały przejęty i podniecony marzeniem o zemście.
Tego nie mogła zrozumieć Elza. Widziała przed sobą Pitta, bez trudu i starań ujmującego w swe dłonie całe życie szonera wraz z nieokiełzanym, zdawało się, Olafem Nilsenem, i takiemi burzliwemi i niepodatnemi charakterami, jak Lark, Kula Bilardowa, rudy Miguel i kipiący nienawiścią i szyderstwem Bezimienny. Słuchała jego słów i rozważała każde, a w żadnem nie znalazła nieprawdy lub ukrytej myśli, zdradzającej bądź osobiste, bądź złe zamiary.
Nazwała Pitta Hardful „jasnym i sprawiedliwym“, a jego wyższość umysłowa i duchowa nad spotykanymi dotąd ludźmi, jego zrozumienie każdego odruchu innego człowieka, jego wrażliwość, spokój i rozległość wiedzy, zmusiły szukającą prawdy i innego życia Elzę do pokochania go. Usłyszawszy nadane Pittowi przez załogę przezwisko „Biały Kapitan“, pomyślała, że ci zbrodniarze wynaleźli trafne i wszystko objaśniające imię dla umiłowanego przez nią człowieka. Odtąd w myślach swoich inaczej go nie nazywała.
Pitt, od chwili powrotu Elzy do ubrania kobiecego, zupełnie się dla niej zmienił. Często podchodził do niej, wypytywał i pomagał w robocie, był szczerym, dobrym przyjacielem, i Elza zauważyła, że w chwilach odpoczynku, zamiast szukać samotności na dziobie „Witezia“, siadał z nią na deku i prosił, żeby opowiadała o starej Lilit, o jej legendach, sagach i bajkach. Słuchał zwykle zadumany, myślą błąkając gdzieś w niedostępnych dla innych krainach, a głębokie zmarszczki bróździły mu czoło.
Czasami przychodził Olaf Nilsen. Siedzieli we troje. Mężczyźni milczeli, kobieta opowiadała słowami Eddy-prababki siwe sagi o Fingalu, Osjanie-ślepcu, Frydzie, żonie wikinga z Orndö, o Eryku-Zdobywcy, o dalekich wyprawach, o krwawych bojach.
Pewnego razu Pitt rzekł:
— Żyli waleczni, potężni Fingal, Eryk i Konrad-Młot... Teraz pozostały po nich sagi i więcej, zdawałoby się, nic. Zamki ich rozsypały się w proch, bystre łodzie dawno zgniły, kości wodzów, wioślarzy, wojowników i zakutych przez nich w kajdany królów — zmięszały się z ziemną bez śladu... Nic nie pozostało! A jednak prawo ustalone przez Eryka, imiona wielkich żeglarzy, piękne pieśni Osjana przetrwały wieki! Sprawiedliwość i piękno są nieśmiertelne. Dla tego tylko warto żyć!
Słowa te zmusiły Elzę i Nilsena do głębokiego, ciężkiego westchnienia.
Dla nich życie zawierało się w czemś innem, — bliższem i doczesnem. W takie chwile czuli się samotni, bo Białego Kapitana nie było wtedy z nimi...
Był jak pustelnik w górach. Przychodzących do niego ludzi z dolin pocieszał i pouczał, lecz sam pozostawał daleki i obojętny sercem dla trosk i radości ludzkich, gdyż dusza jego wyrwała się z więzów życia, a myśl przebywała tam, dokąd nie dochodzą jęki umęczonych i łkania braci, miotających się w rozpaczy.
Pitt był bliski i daleki, prosty i tajemniczy, wyrozumiały dla wszystkich i surowy dla siebie.
Olaf Nilsen rozumiał dobrze, że najstraszliwszy gniew jego nie mógłby mieć większego wpływu na załogę, niż jedno słowo Białego Kapitana, wymówione spokojnym, niemal obojętnym głosem.
Pewnego razu odbywający wartę Crew przybiegł do Nilsena i zawołał:
— Cała armja wali na nas!
Istotnie na niskim południowym brzegu czerniło się od tubylców. Jechali całemi rodzinami na lekkich nartach[2], ciągnionych przez renifery lub psy, jechali naoklep na pięknych rogatych północnych jeleniach, szli piechotą z całym swoim dobytkiem.
Po pewnym czasie starszyzna samojedzka była już na pokładzie „Witezia“. W biesiadni po obfitym poczęstunku zaczęła się narada z obydwoma kapitanami i poszukiwaczami złota.
Gdy starszyznę odwieziono na brzeg, tubylcy zaczęli urządzać obozowisko. Na znacznej przestrzeni ustawiano długie drągi, tworzące stożkowate szkielety przyszłych „czumów“ — namiotów, szczelnie okrytych reniferowemi skórami. Skóry pokrywały wewnętrzne ściany czumów do połowy i ziemię, za wyjątkiem niewielkiej przestrzeni w środku, gdzie leżała gruba blacha lub płaski kamień, z płonącem ogniskiem. Nad płomieniem wisiał zakopcony kocioł dla gotowania strawy i przyrządzania herbaty. Ryczały renifery, poszukujące pod śniegiem pokarmu, szczekały i gryzły się psy, walczące o odpadki ryb, płakały niemowlęta i krzyczały uganiające się dokoła dzieci.
Trzystu ludzi mieścił obóz, powstający na południowym brzegu Tajmyrskiego jeziora. Zgromadziły się tu rodziny samojedzkie oraz kilka czumów tubylców Tawga i Tungusów. Obok skórzanych namiotów z wychodzącym przez ich spiczaste wierzchołki dymem układano stosy futer, worki z kłami morsów i starannie wycięte pnie brzozy czeczotowej.
Pitt zacierał ręce z radości.
— Mamy teraz robotnika poddostatkiem! — mówił do Nilsena. — Damy im towary na kredyt, a zato będą pracowali w kopalni złota. Towary kupimy od nich później, gdy „Witeź“ odbędzie latem nową ryzę do Europy...
Tubylcy byli uszczęśliwieni, dostawszy potrzebne im przedmioty i zapasy tylko za pracę.
Wiosna się zbliżała. Przemknęły Tajmyrem ostatnie tafle kry i zerwane drzewa; ryby weszły do rzek i potoków, zniknęły białe niedźwiedzie i foki.
O świcie, po zachodzie słońca i przez całą noc zewsząd rozlegały się głuche krzyki, basowe trąbienie, lub cienkie dzwonienie.
Wysoko pod obłokami leciały klucze żórawi, falujące w powietrzu, niby nici pajęczyny, wyciągnięte w dwa rozchodzące się pod ostrym kątem sznury dzikich gęsi, długie łańcuchy łabędzi i niezliczone gromady kaczek. Ptactwo przybywało na północ, aby w surowym kraju, obfitującym w pokarm, wychować najsilniejsze i najzdrowsze pokolenie.
Przemknęła prędko krótka wiosna północna, stopniał do reszty śnieżny całun, pobiegły z gór potoki, zazielenił się nanowo mech, okryły się brzozy i wierzby puszystemi młodemi liśćmi, tu i ówdzie dzwonić zaczęły komary i muchy, poszybował nad zieloną tundrą żółty motyl, taki obcy surowemu i smętnemu krajobrazowi.
Pewnego dnia partja ludzi pod dowództwem Pitta Hardful, Bezimiennego i Puhacza opuściła statek i udała się w góry. Kilku Samojedów towarzyszyło poszukiwaczom złota.
Ludzie zatrzymywali się przy każdym potoku i wyschłem łożysku dawnych dopływów Tajmyru, a Puhacz i Bezimienny szli wzdłuż brzegów, przyglądając się bacznie kamieniom i długo pozostając w miejscach, gdzie się nagromadziły stosy żwiru i drobnego piasku. W niektórych miejscach dawni poszukiwacze zaczynali przemywać ziemię w niedużych, okrągłych misach i szli dalej — baczni, milczący.
Nareszcie Puhacz zbliżył się do Pitta i szepnął:
— Kapitanie, złoto jest...
Mówiąc to, pokazał mu drobne odłamki białego i szarego kwarcu z wkropionemi w nim ziarnami i żyłkami metalu, drobne, gładko obtoczone kawałeczki złota — okrągłe, podłużne i powyginane, poskręcane w dziwaczne kształty.
— Znajdziemy dużo, dużo złota! — szepnął tajemniczo Puhacz. — Już blisko jesteśmy od niego. Jeszcze dzień, lub dwa i — dotrzemy do niego, kapitanie!
— Starajcie się! — powiedział Pitt. — Pamiętajcie, że to złoto potrzebne jest wszystkim nam nie dla używania i bezczynności, lecz dla odrodzenia w nas człowieka! Pamiętajcie!
— Będziemy się starali! — odpowiedział Bezimienny. — Węszymy, jak dobre wyżły, i, jeżeli my nie znajdziemy, nikt złota tu nie znajdzie!
Znowu zaczęły się szperania w łożyskach rzek, w wąskich dolinach, biegnących od spadków gór, kopanie studni, wiercenie ziemi, przemywanie piasku i ziemi...
Puhacz i Bezimienny stawali się coraz bardziej skupieni i małomówni. Oczy im tylko błyszczały drapieżnemi ognikami, ruchy stały się ostrożne, i gdy szli, wydawało się, że się skradają, jak wyżły, już zbliska czujące ukrytą zwierzynę.
Partja poszukiwaczy złota posuwała się w stronę grzbietu Mgoa-Moa, aż doszła do pierwszych jego uskoków i tu, na rozkaz Pitta, założyła obóz.
Wszyscy kopnęli się do pracy, brakowało tylko Puhacza i Bezimiennego, którzy zniknęli od rana. Powrócili późno w nocy i natychmiast obudzili Pitta.
— Kapitanie Hardful! — zawołał Bezimienny. — Jutro możemy zacząć wydobywanie złota! Znaleźliśmy „gniazdo“ żółtego metalu!
— Co to znaczy „gniazdo“ złota? — spytał Pitt.
— Niech kapitan patrzy na tę dolinę, leżącą wśród otaczających ją zewsząd gór! Kilka wąwozów zbiega ku niej, a woda, podmywająca te góry, ścieka do kotliny. Wyjścia z niej niema, bo granity i inne twarde skały stanowią jej boki. Ściekająca z gór woda niesie złoto ze sobą, rozsypujące się złotonośne pokłady spadają na dno niziny. Całe to bogactwo pozostaje tu, zbierając się od wieków! Wiosenna woda, niosąc ziemię i mech, przykryła złotodajny piasek warstwą torfu. Żadne oko nie dojrzy skarbu, a tymczasem patrzcie, kapitanie, co zawiera to „gniazdo“!
Mówiąc to, Bezimienny wyjął z wiszącego u pasa worka spore kawałki złota, odłamki kamieni ze szczelinami, wypełnionemi metalem, nareszcie drobny żółty, ciężki piasek, połyskujący przy blaskach palącego się ogniska.
Pitt uścisnął ręce dzielnych poszukiwaczy, w nagrodę zwiększając ich udział w zyskach, a sam odszedł od obozu i, patrząc na niebo, pokryte różnobarwnemi pasmami zorzy, westchnął z ulgą, jak człowiek po przepłynięciu wartkiej, szerokiej rzeki.
Jeszcze jeden etap życiowy został przebyty, a wytknięty cel stawał się bliższym.
Od rana wysłano Rynkę, aby obmyślił plan szybkiego osuszenia błotnistej kotliny. Zaczęły się spieszne roboty ziemne. Kopano rowy i wysadzano części skał, aby dać ujście zebranej wodzie. Prawie wszyscy mężczyźni z tubylczego obozu przyjęli udział w pracy. Gdy zaczęły wylatywać w powietrze skały i słupy ziemi, oczom pracujących ludzi przedstawił się wspaniały widok bogactwa tej miejscowości.
Na zrytą powierzchnię doliny co chwila spadały większe i mniejsze kawałki złota, połyskiwały wśród żwiru i wilgotnej, torfowatej ziemi drobniejsze ziarnka metalu.
W północnej, znacznie suchszej części terenu wkrótce zaczęto kopanie szybu i przeprowadzenie galeryj dla robót górniczych.
Już pierwszego dnia wydobyto tak dużo złota, że nadzieja na zdobycie prawdziwego skarbu rosła z dnia na dzień.
Ludzie nie oszczędzali pracy ani zdrowia i spędzali dzień i noc w głębokich, wilgotnych rowach, wyrzucając złotodajną ziemię, którą wywożono taczkami do maszyny. Zdobyty metal upakowywano później w woreczkach ze skóry reniferowej i odstawiano na statek.
Coraz częściej dawały się słyszeć radosne okrzyki pracujących pod ziemią ludzi, a za każdym razem któryś z nich wybiegał i z triumfem pokazywał duże jak pięść lub nawet znacznie większe kawały złota.
Pewnego razu do Pitta, siedzącego w namiocie, przybiegł Rynka i krzyknął:
— Kapitanie, tubylcy porzucają roboty i odjeżdżają...
Pitt podążył ku galerjom i ujrzał tłum Samojedów, w pośpiechu opuszczających roboty i kierujących się ku obozowi.
Zastąpił im drogę i z pomocą Rynki i tłumacza zaczął wypytywać o przyczynę popłochu.
— Patrz! — rzekł jeden z Samojedów. — Patrz, tam na górze...
Pitt przyjrzał się uważnie. Na szczycie góry, podnoszącej się nad doliną, ujrzał wyniosłą postać ludzką. Stojący człowiek trzymał ręce, wzniesione nad głową, i potrząsał grzechotką, wydającą głuche, warczące dźwięki.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Pitt.
— Jest to potężny szaman, czarownik szczepu Tawda — szepnął tłumacz-Samojed.
— Kapitanie, — mruknął stojący w pobliżu Morris Foster, — pozwólcie skończyć z tym djabłem! Poszlę mu kulę, tylko jedną, i — będzie natychmiast po wszystkiem, bo strzelę celnie, jak do dzikiego zwierza...
— Nie! — rzekł stanowczym głosem Pitt. — Do ludzi się nie strzela, jak do dzikich zwierząt, mister Foster! Niech pan to sobie zapamięta na cały czas współpracy z dowództwem „Witezia“!
— Czego się tak oburzył Biały Kapitan? — pytał samego siebie zdziwiony Foster. — Cóż szczególnego wpakować trochę niklu jakiemuś tam Tawdzie, czy jak się on nazywa? Nie rozumiem...
Pitt tymczasem kazał przyprowadzić do siebie jednego z książąt samojedzkich i wypytywał go o wypadki.
— Czarownik obszedł dziś wszystkich ludzi, opowiadając, że ten szczyt należy do naszego głównego Boga Numy, który gniewny jest za porwanie mu skarbów. Pod groźbą zemsty Numy szaman kazał tubylcom porzucić białych ludzi i odjechać na stare koczowiska, — objaśnił książę.
— Bardzo mądrze mówił czarownik Tawda, — odpowiedział Pitt, a otaczający go ludzie ze zdumieniem spojrzeli na niego. — Mądry jest czarownik, lecz Numa mądrzejszy od niego, tak, jak niebo jest czystsze od ziemi. Zwołaj, książę, wszystkich twoich ludzi, chcę mówić do nich!
Wkrótce Pitt stał na odłamie niedawno wysadzonej skały, a tłum tubylców otoczył go. Wszyscy czekali, co powie biały człowiek.
— Ludzie Sameednam[3], Tawda i Tungus! — zaczął Pitt, którego słowa powtarzał tłumacz w ojczystej mowie. — Wielki Numa, potężny i miłościwy, narzucający wolę swoją wszystkim ludom, pokarał was — synów północnej zorzy. Gdzie płodność waszych żon? Znika lud Sameednam, a choroby różne trapią go. Wielki Numa pokarał was za to, że piliście ognistą wodę, wodę szatana, i za nią oddawaliście plon waszej ciężkiej pracy i surowego życia. Numa zjawił mi się w dalekiej ziemi i rzekł: „Idź do kraju Sameednam, pokaż ludom jego skarby, zebrane przeze mnie, naucz ich pracy, zaprowadź sprawiedliwych białych ludzi, którzy stale będą dostarczali proch, haki na ryby, strzelby, herbatę, tabakę, cukier, tkaniny i piękne, błyszczące naczynia; którzy będą walczyli z chorobami i śmiercią mego ludu i założą na jego ziemi wielkie, bogate miasto, gdzie zawsze będą towary i pożywienie, gdzie powstaną szkoły, w których synowie i córki mego ludu będą się uczyli, aby się stać równymi białym braciom!“
I oto przyszliśmy i zaczęliśmy wspólną pracę, — ciągnął, podnosząc głos, Biały Kapitan. — Już możecie się nie obawiać zimy, bo damy wam wszystko dla walki z chłodem, głodem i chorobami. Wy chcecie zburzyć nasze dzieło, bo ślepy i głuchy czarownik Tawda, który nie widział zbliska Numy i nie słyszał jego głosu, namówił was, żebyście powstali przeciwko woli wielkiego Boga. Niech przyjdzie tu szaman, a ujrzycie, że jest kłamcą, że chce przyprowadzić tu złych białych ludzi, którzy wodą ognistą zrujnują was i doprowadzą do zguby. Niech przyjdzie tu czarownik!
Mowa Pitta podziałała na tubylców. Kilku młodych Samojedów pobiegło po szamana. Przyprowadzono go i postawiono obok Pitta.
— Człowieku! — rzekł do niego Hardful. — Oto stoimy obok siebie w obliczu Wielkiego Numy. Jeżeli mówiłeś prawdę, powtórz za mną słowa klątwy: „Numo sprawiedliwy, jeżeli głosiłem twoją wolę, zostaw mnie przy życiu, jeżeli słowa moje były kłamliwe — zrzuć na mnie zwisającą nade mną skałę!“
Zapanowało głuche milczenie i setki oczu spoczęły na czarowniku.
Ten jednak nie śmiał powtórzyć słów białego człowieka.
Wtedy Pitt śmiałym i stanowczym głosem powtórzył klątwę i zawołał:
— Widzicie teraz, ludzie Sameednam, Tawda i Tungus, że szaman jest kłamcą, a moje słowa — prawdą! Powracajcie do pracy i bądźcie spokojni o żony wasze i wasze dzieci!
— Numa przeklnie was! — zaryczał czarownik, lecz tłum, drwiąc z niego, szedł już w stronę szybu.
— Człowieku zły i kłamliwy! — zwrócił się do niego Pitt. — Na statku wydadzą ci mąki, soli i dwie blaszanki prochu, abyś pamiętał, że nie jesteśmy mściwymi ludźmi. Odejdź od nas na zawsze! Bądź zdrów!
Szaman zniknął tego wieczora.
Rum „Witezia“ szybko napełniał się woreczkami ze złotem. Roboty szły spokojnym trybem i Rynka, kierujący niemi, nie potrzebował już dużej ilości robotników. Pitt, przywoławszy do siebie wesołego zawsze Ludę, Miguela i Anglika Crew, posłał ich na czele pięćdziesięciu Samojedów na reniferach w znane tubylcom miejsca na wybrzeżu lejtnanta Łaptiewa na poszukiwanie i zbiory bursztynu.
W parę tygodni później zaczęli przybywać jeźdźcy, wioząc w workach kawały żółtej jak miód stwardniałej na kamień smoły przedpotopowych drzew.
Nareszcie nastał dzień, w którym „Witeź“ musiał odpłynąć po nowe towary i dla złożenia w banku zdobytego złota.
— Kapitanie, — rzekł Pitt, — prowadźcie statek, ja zostanę i będę czekał na was. Zdążycie przybyć przed zimą.
Nilsen potrząsnął głową.
— Popłyniecie wy, kapitanie Siwir, a ja tu pozostanę! Jestem właścicielem i szyprem „Witezia“ i taka jest moja wola!
— Chciałem, żeby Elza Tornwalsen wypoczęła po bardzo ciężkiej pracy... — szepnął Pitt. — Teraz będzie zmuszona pozostać tu... Tymczasem przed nami zima polarna, Olafie Nilsen!
— Elza popłynie z wami... — także szeptem odpowiedział kapitan. — Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Może czas rozstrzygnie nasze losy... Ten, kto będzie miał cel oczekiwania, będzie czekał, kto go straci...
Zamyślił się i zakończył:
...ten już nie będzie nigdy oczekiwał!
— Kapitanie Nilsen, — powiedział Pitt, — wszystko pozostanie po dawnemu.
— To źle, — mruknął Norweg, — lecz dziękuję wam!
„Witeź“ nazajutrz przed świtem opuścił jezioro Tajmyrskie i po północy już się kołysał przy dość silnej dmie na oceanie, trzymając kurs na zachód.
Mikołaj Skalny został znów mechanikiem, mając do pomocy Sanickiego i czterech Eskimosów za palaczy. Falkonet był bosmanem i dowodził czeladzią, złożoną z Fostera, Rudego Szczura, Crew i dziesięciu tubylców.
Elza Tornwalsen rządziła w kuchni okrętowej, a jej pomocnikiem pozostał zwinny i sprawny Lark.
Biały Kapitan prowadził „Witezia“ dawną drogą, ostrożny i baczny na wszystko. Szturmy dwa razy miotały szonerem, raz lód zastąpił mu drogę, lecz Pitt spostrzegł ruch białych, martwych pól i pomyślnie ominął je, podchodząc tak blisko do brzegu Azji, że widział bałwany, wybiegające na piaszczyste, pustynne łachy.