Biały Kapitan/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały Kapitan |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pitt Hardful wytknął dla sztorwałowych majtków najkrótszą ryzę, dobrze opracowaną podczas rozmów z najlepszymi na świecie marynarzami — Anglikami w trakcie swoich studjów w szkole kapitanów. „Witeź“ ominął Lofoty od zachodu i rzucił kotwicę dopiero na rejdzie Hamerfestu, gdzie Nilsen szczelnie wypełnił swoje magazyny węglowe i zrobił zapasy świeżej mąki i soli. W Wardö „Witeź“ naładował kilkanaście beczek solonych śledzi i sztokfiszów i nareszcie wyruszył na wschód, dążąc do morza Karskiego.
Tu po raz pierwszy w pobliżu Nowej Ziemi, silny szturm porwał statek.
Była jedna z najwścieklejszych burz, jakie się zdarzają na Oceanie Lodowatym.
Zimne fale przelewały się nawet przez mostek kapitański, a, zderzając się z dziobem szonera, wylatywały nieraz wyżej komina.
Gdy rozpoczęła się dma, a morze już kipiało, Nilsen tknął ramienia Pitta i rzekł:
— Teraz zobaczymy wesołe przedstawienie!
Hardful narazie nie zrozumiał, o czem mówił kapitan, gdy nagle, z tylnego kasztelu, gdzie mieściła się nowa załoga, wyskoczył mały, czerwony Kula Bilardowa.
Był bez czapki i łysa głowa perliła się od kropel potu.
Pokład bujającego statku uciekł mu z pod nóg, więc zatoczył się i już miał runąć jak długi, gdy przemogła zręczność dawnego akrobaty.
Jednym susem był przy wantach i uczepił się ich kurczowo.
Spojrzał na dół na pieniące się, syczące morze, później na mostek kapitański i, krzywiąc się boleśnie, krzyknął:
— Kapitanie, hej! kapitanie! Zrywam kontrakt z wami, bo nie dotrzymujecie umowy.
— Oj! a co takiego, Kulo Bilardowa? — odkrzyknął Nilsen, ze śmiechem patrząc na łysego majtka, którego wszyscy polubili za niewyczerpaną wesołość i figle, chociaż był to już człowiek niemłody i sterany życiem.
— W kontrakcie jak byk stoi, że dostajemy cztery razy jedzenie w obfitości, — bełkotał, chwytając się jedną ręką za gardło, mały pękaty Kula, — a tymczasem urządzacie takie hece, że już dziesięć razy oddałem wszystko z powrotem i to — do morza, rybom! Chcę zejść na brzeg, bo bez jedzenia w brzuchu, czuję się nieszczęśliwym, schudnę i stracę swoją piękność, dystynkcję i czuprynę! Na brzeg chcę! — krzyknął z udaną rozpaczą.
— Sprawiedliwa pretensja i jeszcze bardziej sprawiedliwe żądanie! — zawołał Nilsen. — Zaraz każę spuścić drabinkę za burtę i — proszę maszerować! Do brzegu blisko — zaledwie jakie trzysta mil, Kulo Bilardowa.
— No... to... dobrze... — odpowiedział majtek i nagle z rykiem przechylił się nad morzem. Po chwili zwrócił bladą twarz w stronę mostku i wybełkotał:
— Widzicie... to już jedenasty raz!... Oj — jej, zbliża się... dwunasty!...
Zgadł, istotnie, bo nastąpił dwunasty i trzynasty atak męczącej, nieznośnej morskiej choroby.
Za każdym razem na progu kajuty zjawiał się Bezimienny i swoim syczącym głosem wołał:
— Na zdrowie, Kulo Bilardowa! Kiedyż nareszcie przestaniesz kichać?
W kajucie tylnego kasztelu bractwo chorowało na wyścigi, chociaż byli tacy, co bohatersko znosili szaloną kładź statku. Tę nieznaczną część załogi stanowili Anglicy, we krwi swej mający cechy żeglarskie, chociażby byli pastorami, rolnikami lub zamiataczami ulic.
Wśród nich Nilsen i Pitt wynaleźli kilku starych włóczęgów morskich, których los rzucił na dno ludzkiej niedoli. Teraz sprawując warugi, szybko odzyskiwali dawne nawyknienia, nabierali pewności siebie i spokoju ducha. Najlepszym z nich był jednak olbrzymi Falkonet.
W dawne czasy niezawodnie byłby szyprem piratów i pływałby na galerze, niosącej na grocie czarną kaperską banderę. W naszym wieku był zmuszony służyć na szonerach, przygodnych szkutach, handlowych statkach, przez marynarzy pogardliwie nazywanych „pudłami“ lub „trunkami“, czyli walizami. Pracował potężnie i wytrwale jak wół, sumiennie, jak każdy Anglik, poczuwający się zawsze do obowiązku, lecz w najbliższym porcie upijał się do nieprzytomności, zgrywał się w kości lub karty, tłukł partnerów, właścicieli szynku, naczynia, kruszył w potężnych łapach meble, wybijał zęby i okna, aż nareszcie skrwawiony, półżywy dostawał się do szpitala w chwili, gdy jego statek huczał przeciągle, dając sygnał odpłynięcia. Wałęsał się później bez roboty, głodny, obdarty i zły, a doszedłszy do ostatecznej nędzy, kradł coś ze straganu na wybrzeżu portu, lub napadał na bardziej bogatych majtków i maszerował do więzienia, milczący, skupiony.
Nilsen znał się dobrze na ludziach morza, więc wyróżnił Falkoneta i podniósł go do godności drugiego bosmana, zależnego od głównego, którym był Mikołaj Skalny, gdyż swoje miejsce przy maszynie dobrowolnie ustąpił bardziej doświadczonemu Marjanowi Rynce.
Falkonet z dumą spoglądał na złoty galonik przy rękawach marynarki, a że był bosmanem nad nowozaciągniętymi majtkami, nie dawał im próżnować i szybko zwerbował sobie doskonałą czeladź. Weszło do niej pięciu Anglików, Rudy Szczur i Bezimienny.
Reszta wylegała się w hamakach, jadła, paliła fajki i... cierpiała na morską chorobę.
Bezimienny, widząc, że Kula Bilardowa wciąż wisi na wantach, zbliżył się do niego i, oderwawszy go przemocą od lin takielunku, przewrócił do góry nogami, wołając:
— No, no, stary, skończ już raz z tem kichaniem! Oddaj odrazu wszystko, co masz, i idź nabijać brzuch nanowo, bo zaraz Falkonet będzie gwizdał na obiad. No, prędko!
Komik cyrkowy nie dał się długo prosić i poszedł za radą pięknego młodzieńca o twarzy surowej i drapieżnej nawet w chwili, gdy żartował i był w dobrym humorze.
Puhacz, też nie czujący zbytniej sympatji do dmy i zwaru morskiego, od rana melancholijnie siedział na rufie, jak najbliżej burty, uczepiwszy się zwoju grubych tałów, łypał okrągłemi, sowiemi oczyma i ruszał malutkiemi usteczkami, ukrytemi pod zwisającym, haczykowatym nosem.
— Co, bracie, smutek czujesz w dołku? — spytał, przebiegając, zwinny Lark.
— O — o — o! — zaskrzeczał żałośnie Puhacz.
— Trzymaj się, Puhaczu, trzymaj się ostro! — poradził mu chłopak. — Słyszałem, że na morzu będzie jeszcze weselej przed nocą...
— O — o — o! — jęknął Puhacz, a nos mu jeszcze bardziej zwisł nad ustami.
— Nie odgryź sobie nosa, stary! — krzyknął mu Lark i pobiegł w stronę luki, prowadzącej do kambuzy, zręcznie skacząc przez płynące potoki wody i czepiając się want, basztaków i bardun.
Przy sztorwale stało dwóch nowych majtków: Rudy Szczur i jeszcze bardziej rudy od niego Harry Crew, wysoki, jak tyka.
Pitt, odbywający swój dyżur na mostku, spojrzał na tę czerwoną parę i pomyślał, uśmiechając się do siebie:
— A to się dobrali! Dwa płomienie!
— Kapitanie Hardful! — odezwał się od sztorwałowego koła Miguel. — Piękna to rzecz — droga uczciwego życia! Tylko, że ta — okropnie wyboista!... Nie uważacie?
Harry Crew wyjął fajkę z ust i splunąwszy, mruknął:
— No matter! Nic nie znaczy!
— Wyboista, bo wyboista! — odparł ze śmiechem Pitt. — Lecz przekonacie się, przyjacielu, że jest prosta, jak Piccadilly, albo aleja w Lasku Bulońskim!
— Eh, kapitanie! — zawołał Miguel. — To do ulicy nie podobne, raczej olbrzymi plac, jakiego w żadnej stolicy niema! Te fale wytrzęsą z połowy moich chłopów wszystkie flaki...
— No matter! — powtórzył Anglik.
— Powiedz to im, Harry, podziękują ci za te słowa pociechy porządnem „knockout‘em!“ — zaśmiał się Rudy Szczur.
Anglik wzruszył ramionami, otworzył usta, lecz Miguel uprzedził go i, naśladując jego głos, wycedził przez zęby:
— No matter, tyko białooka!
Harry Crew wykrzywił twarz, co miało oznaczać wielką wesołość, i wybałuszył oczy.
Pitt parsknął głośnym śmiechem.
— Tyka — bo tyka — pomyślał — a że białooka, tego też nie można negować, bo oczki ma istotnie białe!
Przy maszynach nieśli warugi Polacy-mechanicy, i tylko jeden Walicki, którego bractwo z rufy bardzo pompatycznie tytułowało „panem doktorem“, stawał do sztorwału, resztę czasu poświęcając uporządkowaniu i sortowaniu nakupionych w Londynie lekarstw, przyrządów, materjałów opatrunkowych i książek medycznych.
Kapitanowi Nilsenowi znowu udało się wejść do Karskiego morza dawną drogą. „Witeź“ płynął dwa dni, nie spotykając pływającego lodu, gdy nagle wiatr się zmienił, a chociaż był posmyczny i znacznie uspokoił fale, jednak napędził olbrzymie masy kry i pola lodowe.
— Zatrze, czy nie zatrze? — pytał z trwogą w głosie Nilsen, patrząc na Pitta.
— Chyba zatrze, — odpowiedział Hardful.
— Zgniecie nas... — niepokoił się Norweg.
Rozmowę tę słyszał Rynka, który przyszedł z jakiemś zapytaniem na kapitański mostek.
— Można coś obmyśleć, aby ulżyć „Witeziowi“ parcie lodu... — rzekł.
— Ryłoby to bardzo pożądane! — zawołali Nilsen i Pitt.
Wkrótce kilku ludzi, wyciągnąwszy z rumu belki, piłowali je i ciosali pod dozorem Rynki. Przed wieczorem wzdłuż burty „Witezia“ na wysokości waterlinji, zostało umieszczone potężne drewniane opancerzenie, broniące kadłubu statku od bezpośredniego ciśnienia mas lodowych.
Dla zmniejszenia siły zderzenia się z płynącym lodem, na belkach, otaczających szoner, wisiały fendery — grube kloce drzewa.
— Dobre to poduszki, chociaż twarde! — żartował Rudy Szczur, przyglądający się, jak wielkie bryły skrzepłego lodu uderzały o ruchome fendery, ślizgały się na nich, dotykały drewnianej przegrody i przepływały, sycząc i wirując.
W nocy, jednak, lód otoczył statek ze wszystkich stron. Dokoła „Witezia“, jak tylko można było sięgnąć wzrokiem, rozpostarła się nieprzerwana, zlekka fosforyzująca, biała płaszczyzna.
Na mostku zadrgał sygnałowy dzwonek telefonu, prowadzącego do maszyny.
Nilsen wziął słuchawkę.
— Poruszamy się bardzo wolno, myślę, że trzeba zastopować maszynę, — rozległ się głos Rynki.
— Stop maszyna! — skomenderował kapitan.
— Stop maszyna! — powtórzył mechanik i wkrótce zjawił się na mostku.
— Nie warto spalać węgla! — rzekł. — Przebić się przez lód nie możemy. Musimy czekać.
Tymczasem Pitt robił pomiary, określając sytuację statku i szybkość płynącego lodu, otaczającego „Witezia“.
— Płyniemy z szybkością trzech węzłów na godzinę. Pędzi nas na SE... — zawołał.
Poszedł do sztorwałowej budki i zaczął orjentować się na mapie.
— Halza dobra, aby tylko nie wparło nas na jaki zdziar[1]... — rzekł po chwili.
— Dobra nasza! — zawołał Nilsen. — Do lądu daleko, zresztą, wpadające duże rzeki, Ob i Jenisej, powinny odnieść lód bardziej na północ. Mielizny nie spotkamy. Mechaniku, trzymajcie maszynę pod parą, w pogotowiu... Nie będziemy się przebijali, lecz postaramy się lawirować...
Istotnie wkrótce dały się wyczuć jakieś silne prądy, bo lodowe pola kruszyły się i chwilami rozstępowały, tworząc wolne przejścia, w które natychmiast wślizgiwał się zwinny „Witeź“. Był to trudny i niebezpieczny manewr, wymagający ciągłej baczności i szybkiej decyzji, gdyż ruchome, potężne płaszczyzny lodowe mogły uszkodzić lub zdruzgotać drobny statek.
— Nie bójcie się! — uspokajał na jucie[2] swoich towarzyszy znacznie już weselszy Kula Bilardowa. — Nie utoniemy! Ocean nie taki głupi, jak myślicie! Oho! Wie on dobrze, że jeżeli takie dwie czerwone ryby, jak Rudy Szczur i Harry Crew dadzą nura, natychmiast zacznie kipieć i wyparuje. A może poradzimy kapitanom, aby wyrzucili na półgodziny tych ognistych drabów za burtę, to wtedy ten podły lód roztopi się odrazu i będziemy wolni?
Wszyscy się śmiali, a Miguel, mszcząc się na dworującym z nich towarzyszu, rzekł poważnym głosem:
— I bez tego nie utoniemy, bo będziemy się trzymali twojej łysej mózgownicy niby kuli korkowej, które rzucają tonącym.
— Śliska ta łysina, nie utrzymamy się na niej! — zauważył Crew.
— No matter, tyko! — wybuchając śmiechem, pisnął Kula Bilardowa...
O świcie zerwał się wiatr, szybko przechodzący w szturm, huczał, wył, gwizdał wśród lin i stalowych tros, a wkrótce wtórować mu zaczął ogłuszający trzask łamanego przez fale lodu.
Od pól lodowych odrywały się z hukiem całe połacie białej, zamarzniętej płaszczyzny, pękały drobniejsze tafle, wpadały jedna na drugą, tworząc zwały i tonąc pod ciężarem nowych odłamków, wyrzucanych przez wzburzony ocean. Co chwila otwierało się tu i ówdzie wolne przejście, którem natychmiast sunął „Witeź“, pchany siłą maszyny. Naprzeciwko ujścia Jeniseju lód zaczęło odnosić na północ, lecz były to luźne odłamki, mniejsze płaszczyzny, które nie mogły już wstrzymać biegu szonera.
Gdy z mostku „Witezia“ Pitt dojrzał wolną od lodu zatokę Pyaziny, ostrożnie skierowano „Witezia“ do brzegu i wkrótce doniosła się komenda Nilsena:
— Stop maszyna! Rychtuj kotwicę! Rejda![3]
Po chwili rozdarły ciszę gwizdki bosmanów na dziobie i rufie i ich okrzyki:
— Porwa! Wszyscy — porwa!!
Ludzie zaczęli otwierać rum, wynosić paki z towarami, wzmacniać belkowe opancerzenie burty, obciągać liny i spuszczać trep.
Syrena „Witezia“ długo i uporczywie huczała i jęczała, posyłając sygnały na pustynny, jałowy brzeg, z wbiegającą nań leniwą, zimną szeleją.
Jednak po pewnym czasie na niskiem pasmie ziemi zaczerniły się postaci ludzkie i kilka samojedzkich kajaków wypłynęło na morze.
Gdy tuziemcy przybyli na statek, zaproszono ich do biesiadni i poczęstowano sutym obiadem i herbatą. Z pomocą Samojeda, mówiącego po rosyjsku, objaśniono im, że „Witeź“ tym razem będzie handlował z tubylcami w zatoce Tajmyrskiej, dokąd starszyzna, koczująca w tundrze i lasach bardziej południowych obszarów, powinna skierować Samojedów, Tawga i Tungusów.[4] Otrzymawszy upominki, starszyzna półdzikich rybaków i hodowców reniferów odpłynęła.
Nazajutrz o świcie „Witeź“ ruszył dalej, na wschód ostrożnie sunąc wśród płynących odłamków potrzaskanego lodu.
Szoner pomyślnie przebijał się przez skrzące się w słońcu lodowe przeszkody, płynąc wzdłuż wybrzeża Lejtenanta Łaptiewa, omijając od północy wyspy Medwedewa, Scott Hansena, Nansena i lawirując w labiryncie archipelagu Nordenskjölda. Z wielką ostrożnością, ciągle sondując dno, „Witeź“ wszedł do szerokiej i spokojnej Tajmyrskiej zatoki i stanął przy północnym brzegu wyspy Fomina.
Na skrajach niskich i otoczonych wałami wyrzuconego na mielizny lodu, po raz pierwszy ujrzeli żeglarze rodzinę białych polarnych niedźwiedzi, które po kilku nieudanych do nich strzałach szybko się oddaliły.
Nilsen z Pittem, zabrawszy z sobą kilku ludzi na łódź, popłynęli wpadającą do zatoki szeroką rzeką Tajmyr, prawie wolną od lodu, który już zrywał i unosił do oceanu wezbrany wiosenny prąd. Dokonano tu starannych pomiarów, dowodzących znacznej głębokości koryta. „Witeź“ tegoż dnia przed wieczorem posunął się przeciw prądowi rzeki o dwadzieścia węzłów i stanął na kotwicy. Kilkanaście dni trwały pomiary i wolny, ostrożny bieg szonera w głąb lądu, aż pewnego wieczoru z mostku waruga ujrzała szeroką wodną płaszczyznę, na której nie można było dostrzec brzegów.
— Masz tobie! — zawołał stojący na „bocianiem gnieździe“[5] Rudy Szczur. — Przedziurawiliśmy nawylot Azję i znowu wypływamy na morze!
Nie było to jednak morze, lecz olbrzymie Tajmyrskie jezioro, leżące w środkowej części rzeki. Jezioro było bardzo głębokie, o urwistych i górzystych brzegach, otaczających go z trzech stron. Były to góry Byrranga, prawie nagie, tylko w wąskich dolinach pomiędzy szczytami przechowujące na śnieżnej płaszczyźnie czarne plamy gajów modrzewiowych i cedrowych. W południowej części jeziora marynarze spostrzegli wysoko podnoszącą się nad wodą czerwoną skałę, pokrytą zaroślami płaszczących się po ziemi brzóz i wykoszlawionych wierzb.
— To — Czoa, czytałem opis tej wyspy! — zawołał Pitt Hardful. — Kapitanie, tu musimy oddać kotwicę! Jesteśmy u celu podróży...
— Stop! — skomenderował Nilsen do maszyny i, zwracając się do stojącego przy windzie kotwicznej Mikołaja Skalnego, krzyknął:
— Rejda!
Zaturkotała maszyna i z warkotem pobiegł przez kluzę łańcuch kotwi. Miejsce było głębokie, więc opuszczono drugą kotwicę z rufy, a gdy majtkowie wydostali się na wysoki brzeg, podano im grubą stalową trosę i kapitan rzucił nowy rozkaz:
— Wiąż na śmierć!
Ludzie zaczęli umocowywać stalową linę do wystającego cypla skalnego i grubych konarów mocnej, jak kamień, brzozy polarnej.
Skały obstąpiły „Witezia“ ze wszystkich stron. Od północy i wschodu — nagi grzbiet Byrranga, od zachodu — góry Mgoa-Moa, od południa — wysokie urwisko wyspy Czoa, broniącej statku przed mknącą z prądem krą i wyrwanemi drzewami, płynącemi z południa.
Brzegi były martwe i niezaludnione. Ogromnej płaszczyzny jeziora, zdawało się, nigdy nie cięła żadna łódź tubylcza.
— Święte miejsce! — mruknął z westchnieniem ulgi Kula Bilardowa. — Uważajcie, drodzy moi, — żadnego policjanta dokoła, a jaki porządek, spokój i cisza! Dobrze nam tu będzie!...
— Pewno! — odezwał się Bezimienny. — Niechby tu przybyło pięćdziesięciu wysoce cywilizowanych Europejczyków, natychmiast wybudowanoby... więzienie!
— Fiu! — gwizdnął Miguel. — A od czegoż cywilizacja, przyjacielu?!