Biesiada (Sienkiewicz, 1931)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Biesiada
Pochodzenie Nowele tom VIII
Redaktor Ignacy Chrzanowski
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich

Gebethner i Wolff

Data wyd. 1931
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BIESIADA
Markus Licyniusz Krassus wieczerzał zwykle w licznem gronie znajomych. Ale zdarzyło się pewnego dnia, że zaprosił tylko Lucjusza Wargunteja, naprzód dlatego, że chciał z nim pomówić o ludziach i wypadkach, a powtóre, że Warguntejusz, wielki zresztą ladaco i cynik, miał sławę nadzwyczaj miłego towarzysza przy stole.

Były to czasy, w których zamiary Katyliny przestawały być coraz bardziej tajemnicą spiskowych. Kurjusz wygadał się z nimi przed Fulwją, Fulwja przed innymi kochankami, ci przed Cyceronem, ów zaś grzmiał już jak Jowisz na posiedzeniach senatu, napełniając cały Rzym rozgłosem swej wymowy.
Groźna chmura zawisła zarówno nad miastem, jak nad sprzysiężonymi. Warguntejusz, jako uczestnik spisku, rozumiał to doskonale. Ale opowiadał o tem, co się dzieje z całą niefrasobliwością człowieka, któremu obojętnem jest, jak się wszystko skończy, byle się raz skończyło. Miał takie mnóstwo długów, że stanęły mu kością w gardle — nie dlatego wprawdzie, że nie miał czem ich spłacać, ale dlatego, że przecięły mu dalszy kredyt. Więc rozumował sobie, że jeśli sprzysiężeni zwyciężą, to każe wierzycieli wydusić i zagrabi ich majątki, a jeśli nie, to zginie i kredyt i nie będzie mu w Erebie potrzebny.
Myśl ta wprawiała go nawet w dobry humor, który potęgowały wyśmienite wina Krassusa. Począł też w szczególnie złośliwy sposób wypowiadać, co sądzi o ludziach z przeciwnego obozu.
— Kato — mówił — sam przez się nicby nie zrozumiał i niczego się nie domyślił. Jest on tak głupi, że potomność będzie mu kiedyś wznosiła pomniki, albowiem właśnie z powodu swej głupoty nigdy nie wątpi i nie waha się, gdy idzie o czyny. Bogowie zapewne nie dlatego kazali wybuchać Etnie płomieniem, by Rzeczpospolita Rzymska miała przyczem gotować jaja na twardo, ale gdyby Kato raz sobie to powiedział, nakładłby jaj do rynki i wskoczył bez namysłu w krater. Głupota jego jest tak silna i nieubłagana jak Przeznaczenie. Że zaś jest połączona z cnotą, więc obie siostry wspierają się wzajemnie i tem bardziej są zawsze gotowe do czynu. Gotowi są zawsze coprawda do czynu także i łotrzy, wszelako ruchy ich i działania nie mają takiej pewności.
— A Cycero? — zapytał Krassus: — ten przecie nie jest ani łotrem, ani głupcem.
— Cycero — odrzekł Warguntejusz — okazuje w obecnej chwili więcej energji, niż jej ma w naturze. I to jest śmieszne, ale zarazem tak niebezpieczne, jak niebezpieczną jest, naprzykład, rozpaczliwa odwaga tchórza. Ptak Junony nie posiada pazurów orła, więc gdy mu fatum każe dziobać, musi dziobać z podwójną zapalczywością. Ach, Cycero! Jest to człowiek, który ma język większy niż duszę. Brak mu także szczerości Katona. Czy pamiętasz jego mowy przeciw Werresowi? Udaje surowego Rzymianina, który lekceważy grecką rzeźbę, greckie bronzy, greckie naczynia, a w gruncie rzeczy przepada za wszystkiem co greckie, czemu się wkońcu wcale nie dziwię, albowiem, gdyby nie ateńska oliwa, to ten rzymski świecznik z Arpinum nie świeciłby tak jasno. Ale między innemi rzeczami nauczył się od Ateńczyków i próżności. Katonowi, gdy na nas napada, chodzi jedynie o to, byśmy zginęli, Cyceronowi także i o to, by w Rzymie mówiono: „Och, ten Markus Tuljusz! jakże on ich zmiażdżył prześwietnie!“ Kato wali na nas olbrzymie skały; Cycero — olbrzymie posągi i chce, by podziwiano w nich nietylko druzgocący ciężar, ale i mistrzowską robotę.
— Być może — rzekł, śmiejąc się Krassus. — Dobrze schodzi z tobą czas, Wargunteju.
A Warguntejusz, który pod koniec wieczoru miał zamiar prosić bogacza o pożyczkę, rad z jego pochwały i z zachęty, począł mówić z większą jeszcze ochotą.
— Kato jest jednolity. W Cyceronie tkwi kilka dusz całkiem od siebie różnych. Pomyśl, że jako przyszły zbawca ojczyzny musi się obecnie miotać. Jakoż i miota się nadzwyczajnie. A w głębi jest to człowiek spokojny, człowiek miary i złotego środka. Jeśli znasz jego sposób myślenia, jeśliś z nim częściej rozmawiał, to musiałeś przecie zauważyć, jaki on jest rozsądny. Co do mnie, nie znam filozofa równie rozsądnego. Gdy napada i gromi w Kurji, język jego to piorun, — wprawdzie piorun szlifowany, ale huczny i zabójczy. Natomiast, gdy rozmyśla u siebie w domu, albo rozprawia z przyjaciółmi, jest tak wstrętnie roztropny, tak obrzydliwie wyrozumiały i tak nieznośnie umiarkowany, że możnaby powiedzieć, iż jedynym owocem, jaki wydała wiedza grecka, zaszczepiona na tej rzymskiej płonce, jest filozoficzno-obywatelski i pobłażliwo-literacki rozsądek.
— Tego mu przecie nie zganię. Rozsądek to dobra rzecz i potrzebna.
— Rozsądek jest to rozum bez skrzydeł. Wartość jego zależy od okoliczności. Na co się przyda rozsądek np. w czasie burzy morskiej, albo w chwili trzęsienia ziemi? Do czego on może posłużyć takiemu Katylinie, albo nawet mnie, od czasu jak straciłem kredyt?
— Zapytaj o to Cycerona.
— Nie — odrzekł z pewną melancholją Warguntejusz — Cycerona nie zapytam, niech go używa na swoje własne potrzeby. Ja chciałem ci tylko pokazać, ile jest w tym świeżo wypieczonym konsulu sprzeczności. Bo miarkuj tylko: — z łaski bogów, wspaniała, przerastająca duszę wymowa; — z natury, zamiłowanie do spokoju i rozmyślań; — z urzędu i obowiązku, miotanie się i energja; — z próżności chęć sławy; — z rozsądku ostrożność, a z braku polotu rozsądek. Jak się to wszystko musi w nim kłócić. Jedno go tylko ratuje, a mianowicie: wielka ciekawość życia. Cycerona wszystko zaciekawia i wszystko zajmuje. Przypatrując mu się bliżej, można dopiero dobrze zrozumieć, jaką ogromną łaską bogów jest przyrodzone wścibstwo. I zaiste, gdyby nie ta łaska, to byłby człowiek nie nawpół, ale zupełnie nieszczęśliwy.
— Czyli chcesz powiedzieć, że Kato szczęśliwszy jest ze swoją głupotą, niż Cycero ze swoją wymową i rozsądkiem?
— Kato jest niewątpliwie szczęśliwszy, ale on źle skończy. Na nieszczęście dla niego, jego głupota jest przestarzała. Gdyby była nowożytną, odpowiednią do naszej współczesności, to jest, gdyby była niecnotą i szaleństwem, to człowiek z taką wolą mógłby wysoko zajść i dużo dokazać. Teraz uważaj, co ci powiem, Krassusie. Oto Katon mówi do naszych czasów: „Bądźcie cnotliwe i bohaterskie!“ — a one mu odpowiadają: „Wybacz jegomość, ale my jesteśmy wyuzdane i łajdackie“. — I to jest przepaść, w którą Kato musi prędzej czy później runąć.
— A Cycero?
— A Cycero mówi im: „Bądźcie roztropne i umiarkowane“ — w odpowiedzi zaś słyszy: „Evoe! Rzym się pali!“ — Z Cyceronem także krucho. Prawdopodobnie to są obaj ludzie zgubieni.
— Oni, albo wy.
— Oczywiście. Ale jeśli zdołają poskręcać nam karki, po nas przyjdą inni, lepsi, albo jeśli wolisz: gorsi. Jest, mój drogi, jedna prawda tak znana i tak oklepana, że się jej nie chce powtarzać, a zwłaszcza trudno to przychodzi mnie, który mam wrodzoną antypatję do wszelkich prawd w ogólności, a do oklepanych w szczególności. Tą prawdą jest, że Rzym dlatego przetrwał Brennusa, Hannibala i wszystkie burze, jakie się na niego zwaliły, a następnie, dlatego podbił pół świata, ponieważ miłość ojczyzny była u nas dziesięć razy większa niż gdziekolwiek. Grecy kochali więcej wolność niż ojczyznę i wkońcu przegadali jedną i drugą; Kartagińczycy woleli od niej swoje worki; tylko dla nas samych była ona miłością i czynem. Czy nie tak?
— Bezwątpienia. A dziś?
— Dziś? Pozwól i pomóż mi się śmiać!... Obecnie Rzym jest to owca, o której cząber rozmaite rzymskie wilki będą się gryzły, tak jak niedawno gryźli się Sulla z Marjuszem. Naturalnie, że jeden będzie wył: „niech żyje plebs!“ — drugi: „niech żyje senat!“, ale każdemu będzie tylko chodziło o to, by się po gardło obżarł i ochłeptał.
— Więc co? do czego zmierzasz?
— Zmierzam (bogowie, co mi się dziś stało!) do nowej niezbitej prawdy: że gdzie miłość ojczyzny gaśnie, tam przychodzą czasy łotrów i szaleńców. Zatem w Rzymie przychodzą nasze czasy.
— Czasy Katyliny?
— On zrobi pierwszą próbę. Kato jest to tępak z charakterem, a Katylina łotr z charakterem, któremu nie brak przytem i szaleństwa. Ma nawet tego tyle, że może Rzym jeszcze całkiem do jego miary nie dorósł. W takim razie będzie z nami źle, i cząber spożyje kto inny.
— Spożywał go już Sulla.
— Tak. Ale to był lodowaty zbójca, który nie miał w sobie nic a nic szaleństwa, a natomiast miał gotową zwycięską armję i wódz przeważał w nim — nawet nad opryszkiem.
— A teraz nie przewidujesz nic innego, tylko konieczność panowania szaleńców i łotrów.
— Takby wypadało z mojej filozofji. I powiem ci, że jest jeszcze jedna przyczyna, dla której jest to najbardziej prawdopodobne. Nasze wewnętrzne sprawy rzymskie stały się tak powikłane i tak niesłychanie trudne, że nie wiem, czy cała mądrość naszych przodków dałaby sobie z niemi rady. Otóż, wiedz o tem, Krassusie, że najtrudniejsze i najcięższe sprawy najłatwiej i z najlżejszem sercem rozwiązują szaleńcy lub łotry.
— Dobrze jeszcze, że mówisz: „najłatwiej“ — nie zaś: „najlepiej“. Ale gdybym miał żądzę władzy i ambicję, powiedziałbym ci: Krassus dziękuje Warguntejowi!
Warguntejusz popatrzył na niego przez chwilę i rzekł:
— Krassus ma żądzę władzy i ambicję.
— To się znaczy, że jestem szaleńcem albo łotrem?
— Sama żądza władzy niekoniecznie do władzy prowadzi.
— Więc czemże ja ostatecznie jestem? Co o mnie myślisz?
— Co o tobie myślę? Myślę pożyczyć od ciebie pieniędzy, a zatem uwielbiam cię i będę uwielbiał, aż do chwili, w której mi ich odmówisz.
— Sądziłem, że miewasz myśli... mniej pospolite. Widzę jednak, że się wykręcasz, więc zapytam cię inaczej. Co mówią o mnie wśród twoich i Katyliny przyjaciół? Jeśli mi szczerze odpowiesz, to się może pokaże, że i pospolite myśli bywają czasem szczęśliwe.
— Dobrze. Chwalą cię. Mówią naprzykład, że jesteś mądry, jak Merkury.
— Chwalba trochę podejrzana. Ale w czemże widzą dowody mojej mądrości?
— W tem, że należąc trochę do nas, a przynajmniej nie działając przeciw nam i nie zdradzając nas, chcesz się w ten sposób na wszelki wypadek ubezpieczyć.
— Nie byłoby to całkiem głupie, gdyby prowadziło do celu, odrzekł Krassus. Ale to nieprawda! Co dalej?
— Inni twierdzą, że jesteś nam przychylny z powodu nienawiści do Pompejusza.
— I to nieprawda, choć wyznaję, że nie znoszę Pompejusza. Nie znoszę wogóle ludzi małych, którzy udają wielkich. Jest wielu takich w Rzymie, ale ten gniewa mnie szczególnie. Mówiłeś o próżności Cycerona... Pompejusz! — o to mi dopiero purchawka! — to człowiek pełen siebie! Jego „wielkość“ jest przytem jak tancerka. Przedewszystkiem chce się podobać. Sulla najlepiej wiedział, co myślić o tem „wschodzącem słońcu“.
— Pozwól sobie jednak powiedzieć, że Pompejusz gdzieś tam, na końcu świata, w Azji, wcale nieźle się popisuje.
— To nic nie znaczy. Wszystko jedno kto jest wodzem, bo wojska rzymskie zawsze zwyciężą.
— Prawda, że od czasów Hannibala mają ten nudny zwyczaj. Teutonów i Cymbrów niewarto nawet wspominać, albowiem Marjusz potłukł ich wkońcu jak orzechy. Ale powiedziałem ci już wszystko, co o tobie mówią. Dodam chyba, że kochają cię za twoją szczodrość.
Krassus spojrzał bystro na Wargunteja, ale widząc, że żaden muskuł jego twarzy nie drgnął, odrzekł po chwili z pewną goryczą:
— To powiem ci, że niedość o mnie mówią i niebardzo mnie kochają. A to jest szkoda i może szkoda nietylko dla mnie. Przedewszystkiem, gdyby mnie ludzie więcej kochali, woleliby zaglądać do mojej duszy, niż do moich skrzyń... Czy chcesz dziś nieco zajrzyć do niej Wargunteju?
— Otwieraj, otwieraj wszystko, co jest zamkniętego w tobie i twoim domu.
— Zdziwisz się więc, mój drogi, gdy ci powiem, — ale to zupełnie poważnie, — że ja wcale nie czuję się szczęśliwy.
— Co? ty nie czujesz się szczęśliwy? ty Krezusie! ty, któremu jak Midasowi, wszystko czego się dotkniesz, zmienia się w złoto — ty, który pożyczasz pieniędzy królom i miastom — i to na dobre procenta — ty, który wszystko, co jest pod niebem, możesz kupić, albowiem wszystko jest na sprzedaż!
— Naprzód, odpowiem ci, że Krezusowi fortuna nie dopisała do końca, a Midas musiał aż brać kąpiele, ażeby wypłukać z siebie dar zmieniania wszystkiego w złoto.
— Tak, i od tego czasu w Paktolu znajduje się piasek złoty. Jednakże dlaczego ty w takim razie zbierasz pieniądze?
— Ja zbieram pieniądze tak, jak dziecko nad brzegiem morza zbiera muszle. Im więcej ich nazbiera, tem więcej ich ma. I oto wszystko. Ale i dziecku ta jedna zabawa nie wystarcza. Pomyśl przytem, że kto nie wydaje swoich pieniędzy, ten właściwie mówiąc, nie ma z nich pożytku, a kto je zbiera, ten nie lubi ich wydawać. Taka jest złośliwość Fortuny.
— Ach, ty kutwo! — pomyślał Warguntejusz.
Krassus zaś mówił dalej z jeszcze większą goryczą:
— Cycero podejrzewa mnie istotnie, że sprzyjam Katylinie, a nawet, że należę do waszego sprzysiężenia i w głowę zachodzi, co człowieka tak zamożnego mogło do tego skłonić. Nigdy tylko nie wpadnie na tę prostą myśl, że może i ja dosyć już mam tego wszystkiego, co mnie otacza i że mówię sobie: niech będzie co chce, byle była jakaś zmiana.
— Krassusie, dokazałeś tego, czego dawno nikt nie dokazał. Potrafiłeś mnie zadziwić.
— Kto wie, czy cię jeszcze bardziej nie zadziwię. Ty, naprzykład, powiadasz, że mogę wszystko kupić. Wszakże ty znasz dobrze Sempronję?
— Na Amora i wszelkie ludzkie i boskie żądze! Jeśli o Sempronję chodzi...
— Czekaj... Powiedz mi co ty o niej sądzisz?
— Musisz mi pożyczyć jaką grubą sumę, albowiem cały wieczór zmuszasz mnie do powtarzania takich rzeczy, które mógłby ci powiedzieć każdy inny. Co sądzę o Sempronji? Sądzę, że jest piękna jak Cypryda, że tańczy jak Terpsychora, to jest daleko lepiej, niż uczciwej kobiecie przystało; że rozmowa z nią upaja więcej, niż sycylijskie wino, że potrafi pisać wiersze jak wszyscy razem poeci greccy, nie mówiąc o naszym starym, nudnym Enniuszu; że jest wymowna jak Cycero, że wierzyciele, którzy w jej domu odmawiają jadła i napoju, dają dowody wysokiej przezorności; że kto złoży u niej depozyt, albo zostawi wypadkiem pierścień, to niech się z niemi pożegna; — dalej sądzę, że mówi po grecku jak Atenka, że gra na cytrze i śpiewa, jakby lekcje dawała jej sama Erato i że nakoniec, nikt na świecie nie potrafiłby powiedzieć, co hojniej rozrzuca: pieniądze, czy pieszczoty[1]. Uf! Skończyłem i zadyszałem się!
— To odetchnij, a następnie przypuść, że ja Sempronję kocham.
— Czy tak? W takim razie poślij po nią lektykę.
— Mówię: przypuść tylko, a w dalszym ciągu przypuść ponadto, że kochając ją cierpię i boleję, że taką jest, jak jest — i że chciałbym jej boskiemu ciału kupić inną duszę — ot, tak czystą jak śnieg na Sorakte, a jej twarzy dziewiczy rumieniec. Czy za wszystkie moje ziemie, trzody, klejnoty i pieniądze, mógłbym to kupić, Wargunteju?
— Na Jowisza! przycisnąłeś mnie do muru, jak gdybyś był Sokratesem, a ja sofistą... Czy jeszcze mam co przypuścić?
— Nie. Wróćmy teraz do rozmowy o Rzymie.
— Ba, Rzym to druga Sempronja.
— Niech i tak będzie. A zatem musisz się znów zgodzić, że za wszystkie moje skarby nie mógłbym kupić cnoty obywatelskiej dla Rzymu, tak samo jak dziewiczego rumieńca dla Sempronji.
— Zapewne. Chybaby stare groby chciały ją sprzedać.
— Widzisz więc, że pieniądze nie są wszystkiem, jakkolwiek kto je posiada, ten powinien się poddać woli bogów. Ale ja ci więcej powiem: że pieniądze mogą czasem tak ciężyć jak długi, a poniekąd być nawet przekleństwem. Weź tylko jedno na uwagę: gdy kto wymieni pomiędzy ludźmi moje imię: „Krassus“ — co najprzód każdy pomyśli?... „Ach, Krassus — ten bogacz!...“ Czy nie tak?... I nikomu nie przyjdzie do głowy, że w tym Krassusie są może inne bogactwa, które przydałyby się więcej od złota Rzymianom...
— Ty idjoto! — pomyślał Warguntejusz.
A głośno rzekł:
— Zaczynam cię, drogi, rozumieć.
— Powtarzam — mówił dalej Krassus — że ludzie wolą zaglądać do mojej skrzyni, niż do mojej duszy i powtarzam, że to jest może szkoda — nietylko dla mnie. W Rzymie słyszy się ciągle o rozmaitych naszych znajomych: „ten, to wyjątkowy umysł! — ten, to przyszła znakomitość! — ten, to przyszła gwiazda!“ — A Krassus zawsze tylko „bogacz!...“ Co za niesprawiedliwość i co za przesada. Aż uszy wiedną! Rzymianie szukają zawsze na chybi trafi!... Znam ja przecie te wszystkie wasze znakomitości i wiem lepiej, niż inni, do czego one najzdolniejsze!
Warguntejusz zwrócił dłoń do góry i począł niby wygarniać z niej pieniądze:
— Czy do tego? — zapytał.
— Tylko do tego! Ty przynajmniej jesteś od nich szczerszy. Tobie jednak także skrzynie Krassusa przesłaniały dotychczas jego osobę. A to mi jest ogromnie przykre...
— I mnie! — zapewnił Warguntejusz.
— Dziękuję — odrzekł Krassus. — Chociaż wiedz, że jako Rzymianina jeszcze bardziej zmartwiłeś mnie tem, coś powiedział, że Rzym musi teraz przejść w moc szaleńców i łotrów. Nie, Wargunteju! Prawda, że cnota upada, miłość ojczyzny gaśnie, czasy są ciężkie, sprawy powikłane i trudne. Aleś ty zapomniał o jednej rzeczy: że jest jeszcze inny rodzaj ludzi, którzy największe trudności rozwiązują lepiej od szaleńców i łotrów.
— Jacyż to ludzie?
Krassus spuścił oczy i rzekł:
— Ludzie prawdziwie wielcy.
A cynik Warguntejusz wzruszył ramionami i zapytał:
— Czy to koniecznie inny rodzaj?...
Lecz dalszą rozmowę przerwał im niewolnik, którego obowiązkiem było wymieniać nazwiska przybyłych gości i który, ukazawszy się we drzwiach tryklinium, zawołał:
— Kajus Juljusz Cezar!
1907.





  1. Sallustjusz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .