Boży gniew/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W obozie pod Lublinem, gdzie się zrazu wojska ściągały, daleko teraz było więcej życia i ruchu, niż w stolicy. Zbierały się komputowe pułki, a każdy ze starszych gotował się do tej wyprawy, już zawczasu obrachowując ile, według prawa, trwać może pospolite ruszenie i — wojna. Nie troszczono się o jej skutki i następstwa, ale o koszta i ciężary... Tylko stare rycerstwo cieszyło się wojną.
Znajomy nam Xięzki, który w Sobieskich pułku służył, teraz w dywizyi Lubomirskiego rotmistrzował i tu z sobą przyniósł swój humor, zawsze rzeźwy i wesoły, duchu wojaczego i ochotę do walki.
Obfitowała też ona w podobnych jemu weteranów posiwiałych na usługach Rzeczypospolitej, dzielnych wojaków, ale ludzi niepospolitej oryginalności, jakiej dziś, na wygładzonym świecie i jak szpalery obciętym, wielu nie widać.
Wówczas jeszcze rośli ludzie, jak drzewa w lesie, swobodnie, puszczając fantazyi swych gałęzie.
Xięzki ze swym ostrym językiem a dobrem sercem, choć słynął szeroko, nie był jeszcze jednym z tych, co ich sobie w wojsku palcami pokazywano, a o których chodziły legendy takie, że się im wierzyć nie chciało.
Przed wyruszeniem króla z Warszawy, gdy Strzębosz się przekonał, że w chorągwi królewskiej, dla wymaganych od towarzyszów uzbrojeń i wyposażenia, wytrwać mu będzie trudno, odprosił się do wuja i pośpieszył do Lublina. Wuj mu listem do wysztyftowania się przy swym boku dopomódz obiecywał; miał u niego zapewniony wikt i opiekę, puścił się więc w imię Boże.
Zdawało mu się, że gdy tu przybędzie nic łatwiejszego nie będzie miał nad wyszukanie Xięzkiego, ale zawóz, jak mówiono, był tak wielki, że choć Staszka znali wszyscy, nikt nie umiał powiedzieć, gdzie go szukać, nie wiedziano nawet czy pod namiotem był w obozie, czy na mieście.
Cały dzień strawiwszy na przepytywaniu, dopiero pod wieczór, zmęczony, głodny, wywłóczywszy się po Winiarach, po Tatarach, po uliczkach i rynkach, Strzębosz trafił na gospodę Xięzkiego.
Powitanie było bardzo serdeczne. Zdał zaraz examen Dyzma z tego, co miał, i z tego, czego mu brakło.
U Xięzkiego, jak zwykle, izba pełna była przyjaciół, ale tu obejrzawszy się po nich Strzębosz, dopiero sobie mógł stworzyć jakieś pojęcie starego rycerstwa. Dwu twarzy nie było do siebie podobnych, a żadnej takiej, na którąby patrząc, człowiek nie musiał myśleć i zgadywać, co to za jeden może być.
Poodziewani byli nateraz najdziwaczniej, jedni zczerkieska, drudzy ztatarska, powłosku, od fantazyi; czapka u każdego inna, odzienie krótkie do zbytku, to długie bez miary, a twarze? pokiereszowane, porąbane, niektóre prawie do kości, ta bez oka, inna z policzkiem wklęsłym od kuli.
Ale sroga przy tem buta u każdego, a humory tak rozmaite, jak oblicza.
Niektórzy, jak siedli na ławie i podparli się na stole rękami, siedzieli godzinę słowa nie mówiąc, innym się gęba nie zamykała; nucili niektórzy.
Wzięto zaraz młokosa na spytki.
— Kiedy król z Warszawy rusza? czy prosto do Lublina ciągnie? Czy prawda, że królowa z fraucymerem za nim dąży.
— Niechżeby o skrzypkach nie zapomnieli — mówił Xięzki, — nim Tatarskiego zatańczym, wartoby gawota też pójść...
— Aleć to śmiechu warto — wtrącił jeden stary — mało i tak wozów i ciurów mamy, żeby jeszcze babami tabor powiększać? Przyjdzie do starcia z Kozactwem: trzeba będzie dywizyą na straży około podwik postawić.
— Mnie się zdaje — przerwał Strzębosz — że królowa tylko męża przeprowadzi, ale gdy o nieprzyjacielu zasłyszymy, do Warszawy powróci. Mówią wprawdzie o matce jej, że prawą Amazonką była i bardzo wojowniczego ducha, ale nie sądzę, aby na koń siąść chciała.
— Co się króla tknie — mówił dalej Strzębosz — nikt nigdy go tak podbudzonym do rycerskiego rzemiosła nie widział, jako teraz. Niem żyje, o niem myśli, budzi się, dopytując o wojsko: po całych dniach się niem zajmuje.
Daj tylko Boże, aby ruszenie dopisało! Drugie wici już poszły, a trzecie pewnie ztąd wyprawione będą.
Przez bardzo długi czas trwały rozmowy u Xięzkiego, ale o mroku, ponieważ po mieście trudno było się nocą dostać do gospód, wszyscy się rozchodzić zaczęli.
Strzębosz, jako tako ludzi i konie pomieniawszy, został przy wuju.
— A! ojcze mój! — zawołał Dyzma, gdy się porozchodzili, i zostali sami — jak mi Bóg miły, żyjęć już na świecie trochę czasu i ludzi widziałem gromadkę, ale takich, jakich tu dziś spotkałem, wcalem nie spotkał.
Xięzki się rozśmiał.
— Cóż ty tam w nich widzisz tak osobliwszego?
— Wszystko — mówił Strzębosz — począwszy od twarzy aż do butów, nie wyłączając mowy i obyczaju.
— Boć to nie są mieszczuchy — mówił Xięzki — wychowane w klatkach, ale prawe stare rycerstwo, zrosłe i posiwiałe w polu — ludzie, co życie ciągle stawić zmuszeni używają go też poswojemu.
Widziałeś na ławie ogromnego tego w opończy niepoczesnej, z twarzą chudą, głową śpiczastą, policzkami wciągniętemi, oczyma przeszywającemi, niemłodego już, pana brata, który dłonią ciągle stół tarł, tak ręka z bezczynności świerzbiała?
U nas to sławny człek — mówił Xięzki. — Teraz to się na mało co nam przyda; ale niechby-no na Wołoszczyznę, na zajęte przez nieprzyjaciela ziemię przyszło iść, bez tego człowieka z głoduby wszyscy pomarli.
Dano mu też w Inflanciech pono przezwisko „Wielki Picownik Koronny”, bo gdy paszy dla koni, a dla ludzi chleba było potrzeba, gdzie już dziesięciu przeszło i nie znalazło nic, nasz Węgorzewski niewiadomo w jaki sposób i chleb i obroki zdobywał. Wyprawiano go, jechał flegmatycznie, rozglądając się, milcząc, postękując, a nigdy z próżnemi nie powrócił rękami.
Ci, co widywali go, jak operował, nie mogli się nachwalić jego przenikliwości. Jak psy tropią źwierza, tak on umiał wyśledzić i schówki i niedostępne kryjówki.
Na tem nie dosyć: znalazł ludzi i budynki ale i tu wszystko pochowane, grab że się i macaj, a czas trać!
Węgorzewski miał taki tryb postępowania z ludźmi, że mu się zdradzali sami. Dopieroż następowało wybieranie, ale za kwitami. Uchowaj Boże, nigdy nie przywłaszczył sobie nic bez skryptu.
— Niech się biedaki choć tym kawałkiem papieru cieszą — mówił. — Czy im zapłacą za to, nie moja rzecz, ja podskarbim nie jestem, a z głodu ludziom i koniom zdychać nie mogę dać.
Na lamenta zaś Węgorzewski, ręce składając, odpowiadał:
— Żal mi was, biedne ludziska, ale wojna ma swoje prawa; odmawiajcie suplikacye od powietrza, głodu, ognia i wojny; ja na to nie mogę nic.
W wojsku to wiadoma rzecz, — mówił dalej Xięzki — wyprawią kogo za chlebem i paszą, a zechce mu się kto okupić pocichu, da talarów kilkanaście i zepchnie na sąsiada. Z Węgorzewskim tego sposobu zażyć nikt nie mógł, bo pieniędzy nie brał od nikogo, ale też nie oszczędził chyba wdowę i sieroty. Zresztą choć go do rany przyłożyć...
Ten, co za stołem siedział, albo raczej leżał na ławie, duży człek, z nosem ogromnym, kościsty, milczący, — nie wiem czyś go baczył?
— Ale ba! — przerwał Strzębosz — jam ich wszystkich zregestrował; wydał mi się ciężkim i niedźwiedziowatym.
Xięzki się rozśmiał.
— Toż to szermierz sławny, a imię mu Przecław Górzyński. Co ten człek ludzi naścinał, tego nie zliczyć a zawsze w jeden sposób. Prawda, że i konia ma ułożonego potemu. W starciu on zawsze staje w pierwszym rzędzie a z kraju.
Na koniu, że ma nogi długie a korpus krótki, nie widać go tak bardzo silnym. Heca z nim zawsze jedna. Wyjeżdża, niby na harc, nieśmiało, zwolna; pomknie się kto do niego, złoży się z nim raz, drugi — i poczyna uchodzić.
Goni go, naturalnie, nieprzyjaciel, zwalnia kroku oddaliwszy się nieco... dopuści go sobie niemal na kark, a potem: jak się nie odwróci, jak nie chlaśnie koncerzem... albo łeb rozpłata albo zetnie.
Za czem, otarłszy miecz, wolnym krokiem do szeregu... w ściśniętym rzędzie ciasno mu, nie swój, bije się ale nie tak ochoczo, dopiero gdy może wywabić w pole... tam już jak w domu.
Z tatarskiej raz wyprawy powróciwszy do domu, powiadają, w Trokach przywiózł worek u siodła. Jejmość tedy uścisnąwszy małżonka, nuż jego węzełki rozpatrywać. Trafiła na worek — a to co? Pan Przecław się skrzywił. — E! to... jechaliśmy jodłowym lasem, rydzów sobie uzbierałem, ale bodaj już świeże nie będą.
Jejmość nuż węzełki rozplątywać, kiedy spojrzy wewnątrz, krzyknęła i mało nie padła. Worek był pełen poobcinanych uszów tatarskich.
Chcieli zaraz precz cisnąć, ale kazał policzyć wprzódy. — Już tam nie wiem ile ich było — zaklinał się tylko, że więcej niż po jednem uchu od głowy nie brał.
— Czekaj ino, chłopcze — dodał, śmiejąc się, Xięzki — tylko się po wojsku rozpatrzysz. Nie królewskie to pokoje, gdzie wymuskani paniczykowie, jak woskowe lalki, stoją, jedne do drugich podobne; tu każdy takim jest, jakim go pan Bóg stworzył.
Nazajutrz poszli z Xięzkim po starszyźnie i do obozu, po znajomych i przyjaciołach Staszka. Strzębosz, który nigdy między takimi ludźmi nie bywał, — uczuł, jakby się w świeżej skąpał wodzie. Lecz pocieszyć się, ale i zafrasować czem było, bo natrafili pod namiotami na waśnie, na guzy, na takie zajścia, że ich żadna siła hamować i uspokoić nie mogła.
Sądy wojskowe, postanowione przez króla, z trudnością wszystkiemu zaradzić mogły, bo oprócz towarzystwa i pocztowych, siła ciurów i czeladzi kręciło się i dokazywało, sądząc, iż przez to, że do obozu należeli, wszystko im już było wolno.
Szły więc nieustające skargi, bo po przedmieściach napadano na dworki i excessa się działy okrutne, a wpadli potem rozpasani w tłum, to ich tam ani wyszukać było, ani poznać, a swój swego nie zdradził.
Tymczasem jednak bardzo tu było wesoło. Z miasta przekupniów mnóztwo, pod szałasami szynkowali, sprzedawali żywność, rozmaite przybory a i podejrzanych andaraczków snuło się mnóztwo, które podówczas zwano, nie wiem zkąd „fraucymerem Ś. Marka?“
W niektórych namiotach panów rotmistrzów i pułkowników, u dowódzców oddziałów, stoły, jak na wsi, dla gości nakryte i zastawione po całych dniach trzymać musiano.
Gdzie kopijnicy szli, zdala ich było można poznać, bo albo lasem stały powbijane w ziemię kopie z długiemi do ziemi proporcami, albo na wozach ogromnemi leżały kupami. Każdy też oddział miał zapaśne, bo to się w pierwszem starciu kruszyło łacno bardzo.
Obozowisko zdala niejednakowo wyglądało, bo było tam wszystkiego pełno i wozów i szałasów kleconych z tarcic i takich paradnych że jak kaplice wyglądały, i płóciennych namiotów obok.
Na chorągwiach też nie zbywało.
Nauczył się tu dopiero Strzębosz, że chorążego tytuł nie był próżnym, a do pospolitego ruszenia, gdzie trzeba było bronić czci swej ziemi, dobierano zwykle na chorążych silnych, dzielnych, takich, coby nie lada się komu dali obalić.
Już samo dźwiganie drzewca z proporcem nie łatwe było, a w bitwie, gdy chorągiew szła przodem, nieprzyjaciel zwykle na nią impetem uderzał; bronić jej musiał chorąży, jak to było pod Zborowem, pokrywszy ciałem własnem, gdy obie ręce postradał.
Na tych panów chorążych było co popatrzeć... rzadko bardzo który z nich postradał, co niósł, i to chyba z żywotem.
Zaledwie obszedł kawał obozu tylko, zakręciło się w głowie Strzęboszowi, taką tu znalazł rozmaitość uzbrojenia i ludzi.
Pułki się jeszcze ciągle powoli zbierały, ustawiały i skupiały wedle dowódzców, pod którymi miały służyć. Pułkownika też swojego, Nadolskiego, któremu chciał siostrzeńca przedstawić i polecić, nie mógł łatwo odszukać Xięzki. Każdemu innemu jeszczeby to trudniej przyszło, ale Staszek był znany wszystkim i miał przyjaciół nawet w tych, których sam osobiście nie znał; chętnie więc go informowano. Nadolskiego pomimo to nie łatwo było odszukać, choć jako pułkownik — powinien był gromadnie i wystawnie się okazać.
Lecz należał do tych wyjątkowych oryginałów swojego czasu, którzy nie szli owczym pędem za innymi.
Nadolski był — jak mówiono — skąpy i takim się mógł wydawać, chociaż wistocie i właściwiej nazwać go było potrzeba rygorzystą. Gdy inni pułkownicy występowali gościnnie do zbytku, tem łatwiej popularności dorabiając, ów wcale stołów nie nakrywał, a co najwięcej jeśli kogo kieliszkiem wódki i zakąską poczęstował.
— Ichmościom, co do mnie przychodzą, łyżka krupniku, lub zraz pieczeni u mnie nie są tak bardzo potrzebne, a gdy ja pięćdziesięciu ich nakarmię i napoję, zrobi mi to dziurę w kieszeni. Wolę ubogiemu dać.
Więc ani namiotu wielkiego nie miał, ani tylu wozów, co inni, ni służby i ciurów. Wystawności też około siebie nie cierpiał.
Gdy obóz po kilkakroć przebrnąwszy, znaleźli się wreszcie w kącie, w którym wojłokowy prosty namiot Nadolskiego był rozbity, znaleźli go samego jednego z pisarzem pułkowym nad regestrem.
Człowiek był już niemłody, zawiędły, suchy, z wąsem podstrzyżonym, z głową wygoloną czysto, odziany tak, że się w nim dowódzcy trudno było domyśleć. W namiocie też dostatku wielkiego nie było można dopatrzeć, ale to, co w nim leżało, odznaczało się trwałością i utrzymaniem. Broń lśniła się i błyszczała poczyszczona, siodła aż do sprzążek były powycierane z kurzu i opatrzone.
Sam Nadolski w ciemnej opończy na żupan buraczkowy wdzianej, w butach czarnych, wyglądał na hreczkosieja więcej, niż na żołnierza, choć życie całe spędził w wojsku. Lecz był to żołnierz swojego rodzaju, którego się szeregowi więcej obawiali, niż okrzykiwali. Żadnemu z nich nie pofolgował, ale też nikomu ze swoich nie dał czynić krzywdy i opiekował się nimi, jak dziećmi.
Wadziło mu i to w oczach towarzyszów broni, że do związków krzykliwych, do burzliwych kół i konfederacyi należeć nie chciał; gdy go drudzy pociągali, odpowiadał:
— Każdy ma swój rozum; czyńcie waszmość, jak się im spodoba, ale mnie dajcie pokój. Ja się o żołd upomnę, ino dla niego nieładu i rozterki a daremnego gardłowania nie chcę.
Oratorem też Nadolski nie był i retorów nie cierpiał; gdy przy nim się który do długiej oracyi zabierał, nakładał kołpak na głowę i szedł precz.
— Wodę warzą! — mówił, machając ręką.
W codziennem obejściu się człowiek był zimny; ani poznać w nim kto mógł tego jakim się on stawał, gdy przyszło wyjść w pole naprzeciw nieprzyjaciela.
Śmiało mu się lice naówczas i powoli rozpalał się tak, że w końcu zwykle porąbany, potłuczony, jak bezprzytomny schodził z pobojowiska. Dwa razy był w tatarskiej niewoli, a salwował się z niej małym okupem, przez to, że Tatarzy z odzieży i pozoru ludzi szacowali, więc ów niepozorny Nadolski, za ubogiego szlachcica miany, lada czem się im mógł opłacić.
Przez czas pobytu swego na Budziaku i w Krymie, nie mając nic do czynienia, krom, że wodę nosił i pono w żarnach im tam proso otłukał i wyuczył się języka mówionego, co mu się potem często przydawało, ale pisma arabskiego i tureckiego nie znał. Chciał go p. Otwinowski uczyć; podziękował, mówiąc: za stary jestem, a tłómaczem już nie pretenduję zostać.
Człowiek był poczciwości rzadkiej i pobożny: ale z nabożeństwem, gdy drudzy się chwalili, on się prawie ukrywał. Z tego, co czynił, zresztą nie rad się komu tłómaczył.
Nie potrzeba nawet mówić o tem, iż jak drudzy chętni chlebodawcy, co marnowali grosz łatwo, Nadolski popularnym w wojsku nie był, ale go szanowano.
Gdy wszedłszy do namiotu Xięzki mu siostrzeńca okazywał i polecał, Nadolski pilno mu się przyglądał, od stóp do głów go mustrując.
Dowiedziawszy się, że ze dworu wprost tu przybywał, trochę się skrzywił.
— Nowicyat jeszcze waszmość u mnie odbywać musisz — rzekł — bo my tu poprostu żołnierze, a przybywasz ztamtąd, gdzie się ludzie rozpieszczają.
— Właśnie też — przerwał Xięzki — chciałem go tu mieć, aby mi nie zbabiał na dworze. Chłop zdrów, a ochotę ma; niech się zahartuje, będzie z niego żołnierz.
— Co daj Boże — dodał Nadolski i spytał Strzębosza:
— Rychło li król pan nasz miłościwy przybędzie?
— Sądzę, że wprędce — rzekł Dyzma — bo on sam niecierpliwym był, zwłaszcza, gdy od hetmana Kalinowskiego nadeszły wieści, ale wybór ze dworem nie łatwy, a i królowa jmość przeprowadza...
— Słyszałem o tem i wierzyć mi się nie chciało — odparł Nadolski — ale my tu komedyi grać nie będziemy, na któreby patrzeć zabawką było. Jejmościom, choćby i królowej pani, tu nie miejsce.
— Oprócz królowej innych też pono wybiera się za nią wiele — szepnął Strzębosz.
— Tego nam brakło — zamruczał Nadolski — Kozacy się chyba temu uradują, bo kobiety bez klejnotów i fraszek nie pojadą, a to łup dla nich pożądany.
Splunął pułkownik, zajrzał potem w regestr pisarza, który z piórem zawieszonem nad papierem siedział, oczekując na dyktowanie — i rzekł do Xięzkiego:
— Weź że wmość nowicyusza w swe ręce, a na początek mu nie folguj, chcesz-li mieć z niego żołnierza.
Na ucho zaś rzekł Xięzkiemu:
— Papinkowato mi cóś wygląda.
I na tem się posłuchanie skończyło, bo Nadolski do regestru powrócił, a to znaczyło, że mu przeszkadzać dłużéj się nie godziło.
Powracali już we dwu, przeciskając się pomiędzy namiotami i szałasami, wśród wozów i koni, gdzie częstokroć trudno było jednemu się prześliznąć, gdy wielka wrzawa, okrzyki, wiwaty, śmiechy zdala się im słyszeć dały od wielkiego namiotu, otoczonego kilku mniejszymi.
Oprócz nich stały w tym samym obrębie wozami opasanym, szałasy, budki i dwie w ziemi wykopane kuchnie buchały obłokiem dymu.
Xięzki się zatrzymał chcąc, gdyby można, uniknąć tego zbiegowiska, które pod namiotem wielkim widać było ucztujące. Ściany i opłotki były popodnoszone. Około stołów na beczkach ze drzwi powyrywanych po szopach i stodołach ustawionych, liczne, wesołe bardzo zabawiało się towarzystwo.
— Jak nas tu pochwycą — odezwał się Xięzki — nie łatwo wyrwać się im będzie. U Nadolskiego nie było na czem siąść i gdzie się w kilku obrócić, ale u pana Strażnika polnego Maryana Jaskulskiego, jak widzisz, od rana do nocy, w świątki czy piątki, zawsze tłumno.
Co temu człowiekowi zjedzą i wypiją, starczyłoby na utrzymanie siła żołnierzy, ale Jaskulski ma już taką naturę: gotów koszulę zdjąć, aby go nie posądzono o oszczędność i sobkowstwo. Pewnie też dzieciom nic, krom długów, nie zostawi. Człowiek z kośćmi poczciwy, żołnierz dobry, rzecz swoją zna, ale worek dziurawy. Co pocznie, gdy nam przyjdzie wyciągać ztąd? — nie wiem, bo, że się już wszystkim winiarzom i sklepom korzennym zadłużył... to pewna.
Xięzki szukał napróżno przejścia, któreby mu wyminąć Jaskulskiego dozwalało, ale naprawo urwana była ziemia i stok tak stromy, iż tędy ujść nie było sposobu, a wlewo namioty stały gęsto spojone między sobą wozami, przez któreby chyba przełazić przyszło, co było niepodobieństwem, bo naładowane wysoko niedostępne były.
Nie pozostawało więc nic, tylko się bokiem przesuwać, gdyby można, niepostrzeżonym, co dla Xięzkiego, ulubionego i znanego wszystkim, było całkiem niemożliwem.
To też zaledwie się przybliżyli ku namiotom, Kłodziński, rotmistrz stary, z potężnym kubkiem stojący z kraju biesiadujących, krzyknął:
— Staszek! Stój! hasło! Nie ujdziesz! wziąć go. Nie wie hasła!
A tu już gromadą zpod namiotu rzucili się towarzysze wołając — „Xięzki! Xięzki“, i Jaskulski sam wypadł naprzeciwko niemu, krzycząc:
— Gdzie? gdzie? a dawajcie go tu... dawajcie!
Uchodzić już nie było sposobu.
Przed nimi stał pan Strażnik polny i uśmiechniętą twarzą witał Xięzkiego, jako pożądanego gościa, choć pod namiotem miał już ich więcej pół setka, dobrze podochoconych...
Średnich lat, ale młodo bardzo wyglądający, świeży, rumiany, pięknéj twarzy rycerskiego wyrazu, pan pisarz polny miał w sobie coś tak pociągającego, że się jego uprzejmości oprzeć było trudno. Przyjacielski, usłużny, dobry, zawsze gotów i do wypitej i do wybitej, do godzenia spraw, i łagodzenia waśni, był jednym z ulubieńców obozu i znanym niemało wszystkim.
Ze stroju dosyć kuso obciętego nową modą, świeżego i starannie uszytego, choć już potarganego i przy stołach przed czasem poplamionego, widać było, iż Jaskulski ubierać się lubił i chciał wyglądać pięknie. Znano go też i z tego, że do kobiet lgnął, a one za nim przepadały. Wąsik do góry podkręcony, włosy w puklach, oczy czarne pełne ognia, usta rumiane uśmiechające się, policzki różowe, cera świeża, daleko go młodszym czyniły, niż był.
— Xięzki — wołał — a nie czyń że ty mi tego dyzhonoru, abyś mój namiot pominął, ust nie umoczywszy, chleba nie przełamawszy.
— Strażniku kochany — wołał Xięzki — czasu nie mam, prowadzę nowo zaciężnego siostrzeńca, którego trzeba od stóp do głów oporządzać, a czasu mamy skąpo.
Wskazał na Strzębosza.
— A-no to właśnie nowo zaciężnego trzeba oblać! — krzyknął Jaskulski — musi być przecie ochrzczonym.
— Strażniku mój — przerwał Staszek. — Ten z Warszawy wprost ze dworu jedzie, a tam niechrzczonych nie żywią.
Porwano tymczasem, już się nieopierającego Xięzkiego, prowadząc pod namiot, a Strzębosz musiał iść za nim. Stół, do którego ich napędzono, był już do zdobytego miasta podobny. Nie zbywało na nim na pełnych jeszcze misach i dzbanach, ale opróżnionych z zastygłemi saporami było więcej jeszcze, a pokruszonego chleba, powywracanych szklanek i kubków walało się mnóztwo. Na ziemi też potłuczone szkło pod nogami dźwięczało. Niektórzy z biesiadników siedzieli jeszcze kupkami przy dzbanach, kilku, na rękach złożywszy głowy, spało niewywczasowanych, najwięcej około stołu wędrowało potrącając się, łącząc, rozchodząc, i głośne zawodząc rozmowy.
Chmiel, Tatarzy, król, pospolite ruszenie, pułki panów przyobiecane stanowiły treść wszystkich gawęd.
— Tym razem — mówił jeden z olbrzymiemi wąsami rozrosły i obcisło odziany szlachcic, na którym odzież zdawała się pękać, tak ciasno na nim leżała, co budowę jego ciała ogromną, silną i kształtną doskonale uwydatniało — tym razem, mości tego, pospolite ruszenie zawodu nie uczyni, zewsząd są wiadomości najlepsze. Sami wojewodowie prowadzą, książę Dominik też idzie!
Rozśmiał się pogardliwie, rzucając ramionami.
— To tylko enigma, jak długo szlachta wytrwa z nami w polu, bo ona za domem zatęskni, a jak jej się krupniku jejmościego zechce, żadna siła nie strzyma!
— Ja dłużej, jak za sześć tygodni nie ręczę — wtrącił drugi.
— A gdy wojna się tak prędko nie skończy, to co? — spytał wąsaty olbrzym.
— To nam ona spadnie na ramiona — zawołał inny — ani chybi, i będziemy musieli sami reszty dokonać.
— A ja sądzę — rzekł inny — iż chyba Bóg nie łaskaw, nawet czterech tygodni cała sprawa nie potrwa. Takiego wojska, jak oto nasze będzie, ani Tatarowie, ani Kozacy nie widzieli jeszcze. Gdy potężną nawałą padniemy na nich, zgnieciem na miazgę.
Stojący obok niedowierzająco się rozśmiał.
— Tymczasem, mówią — zawołał ktoś z boku — że Chmiel Hana zapraszając i namawiając go do zerwania traktatu, zapewnił, iż tylko teraz iść ma po łupy, a będzie z tego ula podkurzonego miód brał garściami, pszczół się nie mając co obawiać.
— Han też się dał namówić — rzekł inny. — Wlecze się z ordą ogromną, słyszę i dewastacye czyni straszne.
— Pomścimy je — wtrącił nadchodzący Jaskulski. — Wiem z pewnością, że król, mając wyciągnąć radził się astrologów; gwiazdy okazują zwycięztwo wielkie...
— Ja gwiazdom nie wierzę! Szalbierze są — zamruczał inny.
Xięzki i Strzębosz, podziękowawszy za jedzenie, musieli przecie z gospodarzem po kubku wychylić, a Dyzmę, jako przybywającego z Warszawy, zaraz wzięto na spytki, co się tam działo; musiał rozpowiadać, że się gotowano iść i jechać bardzo rychło...
— Słyszę — rzekł Jaskulski — iż do Lublina Nuncyusz przybywa do króla: zamówiono mu już kwaterę. Lubomirski też, marszałek, który króla sobie naraził, jedzie podobno go tu przebłagać.
— Wątpię, aby tego dokazał — odezwał się Strzębosz — gdyż pan zagniewany na niego mocno.
— Prawdę rzekłszy, jest za co, choć się to w żywości trafiło, a marszałkowi zdało się, iż jemu to ujdzie... Czem p. Żytkiewicz czy Żydkiewicz przy Lubomirskim.
— Bądź wmość zdrów — rozśmiał się Xięzki — nie wiem jak stare jest szlachectwo p. Instygatora i czy się od żyda czy żyta wywodzi, ale o tem wie cała Rzeczpospolita, że gdyby nie sól, Lubomirscy by też nie wiele więcej znaczyli od Żydkiewiczów. Z soli oni urośli.
— A oto sól im teraz biedy tej narobiła — rozśmiał się Jaskulski.
— Przesolili — rzekł Xięzki.
Wszyscy się śmiać poczęli, choć nie było w tem wiele dowcipu, ale znano Xięzkiego z jego żartobliwości; więc ci nawet, co nie słyszeli konceptu, jak tylko usta otworzył, na kredyt się już uśmiechali.
— Ja się o Lubomirskich nie boję — zawołał któryś ze szlachty nad stołem. — Mają za sobą królową, albo ją mieć będą, pomogą im Radziwiłłowie i duchowieństwo; a nasz pan, daj mu Boże panowanie, mściwym do zbytku nie jest.
— Mówią jednak, że napaść na łysinę p. Instygatora król porównał do Piekarskiego kryminału, bo Żydkiewicz majestat w sądzie reprezentował.
— Żydkiewicz będzie miał rozum — wtrącił Xięzki — guz na czole już dawno znikł. Nie wiem czy nawet siniec po nim pozostał, za prędkość swą Lubomirski zapłaci i król go do łaski przypuści.
— Wszystko to być może — odezwał się Jaskulski — ale z drugiej strony król pan nasz, podczas jest surowszym niż bywał. Ani go poznać teraz, jak powiadają; na wyprawę idąc, czuje potrzebę rygoru...
Obrócono się do Strzębosza.
— Co waszmość na to? — spytał jeden — wszak ze dworu wprost jedziesz?
— W samej istocie — rzekł Dyzma — N. Pan surowszym jest nieco przed tą wojną; lecz na to też rachować trzeba, że królowa wiele może a ona Lubomirskiemu będzie posiłkowała.
— Ale, bo szkoda-by marszałka postradać dla Żydkiewicza — rzekł Jaskulski.
Rozmowa się tak potoczyła i ode dworu przeszła na wojsko. Poczęto wyliczać, co który z panów prowadził.
— Dwaj bracia Piaseccy, niezamożna tak dalece szlachta, swoim sumptem pułk stawią — rzekł ktoś.
— Cóż więc dziwnego, że Radziejowski z rajtaryą wystąpi, którą z cekhauzu Kazanowskich uzbroi?
— Radziwiłłowie sami albo pięć lub więcej pułków prowadzą — dodał ktoś inny.
— Fredro szlachcic, sto koni!
— Denhoff kilkuset ma także.
— Książe Dominik kilka chorągwi — odzywali się z kolei goście.
— Na księcia Dominika tego mało, kiedy Piaseccy pułk dają — przerwał Xięzki — zmierzywszy siły więcej waży stu pana Fredry, niż tysiąc pana Zamoyskiego.
— Zamoyski więcej postawi! — stanął w obronie inny.
Wogóle wszyscy bezpiecznie się na przyszłość zapatrywali. Pomimo dochodzących wieści o splądrowaniu przez Kozaków kilku miast, które otwarte stały, nie tracono ducha, bo zarazem, gdziekolwiek obronny był gródek i jakikolwiek wał a palisady, tam się załogi broniły zwycięzko.
Popłoch, jaki panował po Piławieckiej, dawno już przeszedł, chociaż sprawcom sromoty dotąd nie przebaczono.
Nasłuchać się też było można wprzód poważniejszych rozmów i bardzo płochych a nie świeżych historyjek, któremi się częstowano, pobudzając śmiech niewybrednemi środkami.
Tu i owdzie dawały się słyszeć piosenki, które tylko w męzkiem towarzystwie nucone być mogły.
Inni targowali się o konie i mieniali je z sobą, co natychmiast wszystkich poruszało zpod namiotu, bo je podprowadzać kazano; wybiegali oglądać, opatrywać, a nawet przejeżdżać ochotnicy, sprzeczano się, dobijano targów.
Koń w tej chwili, przed wyprawą był dla szlachcica droższym nad wszystko, dobry życie ratował, złego można niem było przypłacić; każdy się też starał o to, aby jak najpewniejszego pozyskać, choć za drogie pieniądze.
Byli też tacy, co, na frymark wierzchowcami rachując, umyślnie je tu z sobą prowadzili, jakby na potrzebę własną, i niechętnie się ich pozbywali. Lecz sztuka ta niedługo służyła, za drugą, trzecią zamianą wystrzegano się tranzakcyj potajemnych, — było też i jawnych dosyć, bo i Żydzi i Tatarowie tabunami przypędzali konie dla wojska, które ich zawsze potrzebowało.
Ten, co się najlepiej wybrał z domu, nieraz po drodze tracił, co miał najdroższego, i starać się musiał czemś zastąpić.
Przed namiotem więc też było na co patrzeć, bo i czeladź i panowie na koniach harcowali, uganiali się, wyścigali, a że jeszcze było niewiele, musieli zręcznie się z niemi wywijać.
Nierychło udało się Xięzkiemu, dawszy znak Strzęboszowi, powoli się od stołu, z namiotu i taboru tego wydobyć dalej, starannie omijając inne podobne gościnne szałasy, w których śpiewy, muzyka i śmiechy się rozlegały.
— Wszystko się tak wesoło rozpoczyna — rzekł Xięzki — choć często kończy bardzo smutnie. Daj Boże, abyśmy z tym humorem na hiberny powrócili. Nie wątpię ja o sukcessie, lecz się lękam, gdy człowiek sobie zrazu zbyt wiele obiecuje.
Pierwszy raz zbiorowisko takie wojska widząc, Strzębosz, jak rozmarzony i upojony, powracał do gospody. Inne się tu wcale zapowiadało życie, do którego nie nawykł. Czuł, że istotnie, według wyrażenia Nadolskiego, nowicyat mu odbywać przyjdzie.
— Rachuj i na to — dodał Xięzki — że nigdy on się bez guza nie obejdzie. Choćbyś nie chciał wyzwą cię na rękę dla najbłahszego powodu, aby spróbować, jak szablą robisz.
— Nie obawiam się tego — rozśmiał się Dyzma — bo mi się zdaje, że sobie z nią nieźle począć potrafię....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.