Boży gniew/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Boży gniew |
Podtytuł | (Czasy Jana Kazimierza) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zdawało się, że wszystko, co żyło ciągnęło teraz do Lublina z królem lub za królem, chociaż nic się tu rozstrzygać nie miało i pospolite ruszenie na Konstantynów było naznaczone.
Lecz, mówiono, że Jan Kazimierz, pobożny wielce, chciał na wyprawę być pobłogosławionym drzewem Krzyża Ś-go, którego, jak wiadomo, obłamek bardzo znaczny przechowywał się w kościele X. X. Dominikanów; zapowiadano też błogosławieństwo, które tu Nuncyusz Papiezki miał przywieźć z Rzymu.
Wszystko to, sprowadzało i tych, co potrzebowali się tu znajdować i takich, których prosta ściągnęła ciekawość, a naostatek tych także, co w mętnej wodzie ryby łowią, lub przynajmniej wodę mącą.
Do tych ostatnich mógł się zaliczyć swego czasu najsłynniejszy gardłacz i warchoł, nieustępujący żadnemu z tych, co za Batorego na sejmach rozpoczęli wojowanie z majestatem dla okazania potęgi szlacheckiej, pan podczaszy Sandomirski, Maciej Dębicki.
Należał on do liczby tych, co zamiast dworowi się kłaniać i przypochlebiać, wojną i groźbami starali się wymódz na nim czego pożądali, a wreszcie lubowali się w tem, że ich szlachta, jako obrońców złotej wolności, znała i wynosiła.
Przyjaciel serdeczny p. Radziejowskiego, gotował się pan podczaszy, jakby tylko wybiła godzina uderzenia na króla, stanąć u boku i pod chorągwią podkanclerzego.
Nie majętny ani ubogi, nie wielkiej prozapii, ani znaczenia na swoich śmieciskach, podczaszy zabierał się w sprawach Rzeczypospolitej występować tak, aby się z nim liczyć musiano. Niewiele więcej na to było potrzeba nad ogromne zuchwalstwo, a tem równie, jak przyjaciel Radziejowski, był Dębicki sowicie obdarzonym. Postawę miał nadającą się na takiego sejmikowego trybuna niczem się zbytnio nieodznaczającą a przyzwoicie pokaźną. Dosyć otyły, ramion szerokich na grubym karku miał osadzoną głowę o policzkach rumianych, kilku brodawkami przyozdobioną, usta szeroko rozcięte z wargami wydatnemi, wąs rudawy szorstki i twardy i włosem takimże okrytą głowę, jak gałka, okrągłą.
Słynął, jako orator, ale to była wymowa łatwa owych czasów, vox, vox praetercaque nihil, — słowa ogromne, sążniowe głosem doniosłym wywoływane, a niekiedy dosadnym wykrzykiem przypieczętowane. Dębicki znał wagę tych kilku wielkich argumentów ulubionych szlachcie, któremi się naówczas posługiwano, i niemi wojował. Wiedział, co było źrenicą wolności, a co stanowiło palladium swobód rycerstwa, jakiemi środkami dobijano się absolutum dominium, co był kontempt prawa, i że to prawo stało wyżej nad wolę pańską i t. p. Dla niego każdy krok i czynność króla była podejrzaną, we wszystkiem widział dworskie praktyki. Nikt lepiej nad niego nie znał skandalicznej kroniki głów panujących, która rodziła się na prowincyi i na niej rosła do absurdum.
Oppozycya przeciwko królowi, ciągnęła za sobą nienawiść tych co najbliżej niego stali i względy pozyskać sobie umieli. Za Władysława IV tacy jak on wywołali tytuły cudzoziemskie i zakon order Niepokalanego Poczęcia w pieluchach udusili, dla równości szlacheckiej, — a za Kazimierza, gdy ten włościan byt pragnął polepszyć, zakrzyknęli przeciwko niemu, jako gwałcicielowi przywilejów szlachty.
Dębicki z powołania był warchołem.
Gdziekolwiek się na narady cokolwiek liczniej zbierano, powołany czy nie, śpieszył tam, aby wrzawy narobić i zgody nie dopuścić. A nie szło mu nigdy o samo jądro i treść rzeczy, ale tylko o dobrą zręczność do popisu: otom jest, ja, stróż pilny, i na stanowisku czuwam.
Wojsko się ściągało do Lublina; mieli tu przybyć królestwo oboje z panami kanclerzami i podkanclerzymi: jakżeby miało Dębickiego zabraknąć?
W potrzebie, choć nie zbyt zamożny, pan podczaszy podejmował nawet sam szlachtę u siebie, chociaż wolał razem z nią na cudzym chlebie krzyczeć. W ostatecznym razie otwierał i on szeroko gospodę u siebie, a szlachecka równość służyła mu za wymówkę, iż prostą gorzałką, piwem, cienkim węgrzynkiem poił, a chlebem razowym, kiełbasą wędzoną, serem i bigosem, we właściwej porze ogórkami kwaszonemi zbywał panów braci.
Przyczem przeciwko zbytkom, naturalnie, cudzoziemskim obyczajom i kondymentom zagranicznym wykrzykiwał. Nie przeszkadzało mu to u możniejszych zajadać pastetów i pulpetów najwykwintniejszych, a wina hiszpańskiego wysoko cenić. Doma jejmość musiała sobie dawać rady z dziećmi i gospodarstwem. Podczaszy cały należał do kraju i dla niego pracował tak, że w domu rzadkim bywał gościem, a często ledwie przenocowawszy, ruszał dalej na zjazdy i sejmiki.
Znano na nich podczaszego, a on też ludzi znał tysiące, szczególniej tych, co mu się prowadzić dawali. Dotąd jednak gardłowanie go nie doprowadziło jeszcze do niczego: dopiero poznanie się i serdeczne poprzyjaźnienie się z Radziejowskim, miało go, jak się spodziewał, wyżej podźwignąć.
Podkanclerzemu właśnie do tego, co zamierzał, potrzeba było takiego, jak Dębicki, człowieka, a podczaszemu takiego, jak on, wodza.
Na zawołanie mógł Dębicki wywołać burdę i choćby rokosz, aby podkanclerzy miał co uśmierzać i tym sposobem rosnąć w potęgę.
Obaj oni ani miłości Rzeczypospolitej ani sumienia nie znali, a celem dla nich było wynieść się i zbogacić w jakikolwiek sposób. Doskonałem narzędziem był dla Radziejowskiego podczaszy.
Wcześnie spodziewając się go tu zastać — Dębicki ściągnął do Lublina i dowiedział się tu dopiero, że Radziejowski razem z królem i żoną przyjedzie.
Nie tracąc więc czasu — między wojskowych się puścił, mając wpośród nich znajomych. Wprawdzie tu warcholenie tak łatwem i swobodnem nie było, bo pewna karność powstrzymywała od niego, ale i niespokojnych duchów dosyć było — a posiać ziarno, z którego związek mógł urosnąć, — uśmiechało się.
Nie było oddziału ani pułku, któremuby żołd nie zalegał: więc, pocisnąwszy tę sprężynę, zawsze się coś poruszyło.
Drugiego dnia po przybyciu już pan podczaszy ucztował na obozowisku, gdzie przeciwko okrutnej operacyi wojska narzekał, i marnowaniu poborów na fantazye, gdy żołnierz Rzeczypospolitej marł bezpłatny z głodu.
Wielu mu potakiwało i przyklaskiwało.
Trafiło się tak, że Xięzki ze Strzęboszem, nie u Jaskulskiego już, ale u p. Gabryela Stępkowskiego, spotkali się z podczaszym Dębickim, który, puściwszy językowi wodze, po kilku kubkach począł się z króla naśmiewać i różne na niego rzeczy wymyślać. Zgadało się właśnie, iż królowa, a z nią i inne panie, za Janem Kazimierzem ciągnęły do Lublina.
— Nasz-bo miłościwy pan — odezwał się podczaszy — białe mięso lubi. Oho!
— Między innemi — dodał — cały to świat wie, iż zdawna mu teraźniejsza pani podkanclerzyna Radziejowska jeszcze za życia pierwszego męża była bardzo miłą — ale z p. Hieronymem nie to co z Adamem; on i królowi potrafi powiedzieć: A! zasię!
Strzębosz, który tuż stał, a jako dworzanin królewski bronić go czuł się w obowiązku, nie czekając długo, krzyknął:
— Jako dworzanin króla, dobrze jego spraw świadomy — zadaję tej potwarzy kłam! Nieprawdą jest, aby król kiedykolwiek czem innem był dla podkanclerzyny, krom jej opiekunem.
Drżącym a namiętnym głosem rzucone to zaprzeczenie, jak piorunem raziło Dębickiego — odwrócił się groźny.
— A Wmość kto jesteś, abyś mi to śmiał mówić?...
— Dyzma Strzębosz, dworzanin króla JMości, do usług — zawołał młody, prostując się — a com rzekł, to gotowym poprzeć na wszelki sposób.
I po szabelce się uderzył.
Nie pozostawało już nic tylko z pochew dobywać, ale Dębicki do tego tak skorym nie był. Wolał językiem szermować.
— Miło mi waszmość pana poznać — odparł tonem pogardliwym — ale ja też z palca nie wyssałem, co mówię i nie potrzebuję taić, że przyjaźnią się szczególną p. podkanclerzego zaszczycając, mówię to, co gruntuję na własnych męża zwierzeniach. Gdyby p. Radziejowski temu nie położył tamy...
— P. Podkanclerzy — burknął Strzębosz — z żoną, choć niedawno zaślubioną, nie żyje dobrze: co za dziw, że na nią wymyśla?! Ale zły to ptak....
Wtem, nie dając mu kończyć, z okrutną gorącością porwał się podczaszy do szabli w rapciach zaplątanej, pewny, że mu jej tu dobyć nie dopuszczą i posunął się na Strzębosza.
Temu się aż oczy śmiały, a ręka drżała, gdy za rękojeść chwycił.
Ale Dębicki wiedział dobrze, iż do rąbaniny nie przyjdzie. Poskoczył Xięzki.
— Bój się ty Boga! — zawołał — ledwie trzeci tu dzień jak jesteś, a oto już burda.
— Jam jej nie poczynał — odparł Dyzma — a że na króla jmości lada jakiej potwarzy wieszać nie dopuszczę, tego mi nikt pewnie za złe nie poczyta. Wolno p. podkanclerzemu swoich przyjaciół okłamywać, ale N. Pana szarpać nie godzi się.
Dębicki rwał się ciągle.
— Tu ciasno — rzekł Strębosz — wyjdźmy za namiot ja, da-li Bóg, placu p. podczaszemu dotrzymam.
Przypadł gospodarz, mitygując, do Strzębosza.
— A nie zakrwawiajcież mi chwili dobrej myśli — zakrzyknął — bić się nie ma o co. Podczaszy sam się tłómaczy, że relata refert: nie winien temu. Chodziły o tem pogłoski, a źleby się królowi przysłużył, ktoby je za tak ważne poczytywał, żeby aż oręża przeciw nim dobywać mu było potrzeba.
Pierwszy się dał poskromić Dębicki; Strzębosz zaś, powiedziawszy sobie, co się odwlecze, to nie uciecze, okiem tylko rzucił pogardliwem na warchoła — i odstąpił milczący.
Xięzki go pod rękę ujął.
— Chodźmy ztąd — rzekł — nie radbym, ażebyś z nim zadzierał.
— Miałżem pana mojego krzywdę i potwarz na niego rzuconą puścić płazem? — odparł Strzębosz. — Godziłoż się to?
Wychodzili zpod namiotu.
— Żeś stanął w obronie króla, to ci się chwali — dodał Xięzki — wiedziałem, że to uczynisz. Obowiązek był, a no, kiedy się bez krzesania ognia obeszło, daj mu pokój. To warchoł jest, nie do szabli, bo-byś go wypłazował łacno, ale mściwa i złośliwa bestya, a ludzi swych wszędzie ma. Obchodzić go i nie tykać gnoju!
Dyzma westchnął, bardzo mu się żal zrobiło, że go okazyjka minęła okazania i odwagi i zręczności; ledwie go Xięzki pocieszyć tem mógł, że zwycięztwo nad niezgrabnym klocem sławy-by mu nie przyniosło, a szkodę uczyniłoby łatwo.
— Przyjacielem mi przez to się nie stanie, żem go wypuścił całym — rzekł Strzębosz.
— A przyjaźni też ty jego nie potrzebujesz — dodał wuj — ale, że o tem wszystkiem będzie wolał milczeć, za to ręczę.
— Ba! — zamruczał Dyzma — gdy mi się jednak nawinie, a postawi...
Xięzki ruszył ramionami.
— O, gorąca krwi! — zawołał — jakby ci jej upuścić potrzeba! Czekaj mało! Za jednego Dębickiego byleś znajomości trochę w obozie napytał, będziesz miał okazyi dosyć do rąbania się.
Siła to takich, co na waszmościów nowo przybywających czatują i czekają, a nie przepuszczą. Schowaj-że się na to, co nieuchronne, bo, że nieuchronne, ja ci mówię.
Na tem się z p. Dębickim skończyło i było cicho. Nie miał on ochoty wznawiać sporu i nikogo od siebie nie przysłał, a Strzębosz też miał do czynienia wiele. Zaraz tegoż dnia dwu dawniejszych dworzan króla, z którymi razem służył przed paru latami, spotkał. Byli to bracia Łąccy, towarzysze pancernej chorągwi, chłopcy wesołe, myślący tylko, jak czas spędzić, jak najprzyjemniej i szukający sobie dobrych ku temu pomocników. Pochwycili więc Strzębosza, nie chcąc go puścić od siebie.
Stali obaj w mieście i w domu u nich na małą skalę toż samo się po całych dniach działo, co u Jaskulskiego.
Jadł i pił kto chciał i przychodził, a w dodatku braterstwo panowało wiecznie. Grano w kości i w karty, do czego Strzębosz wstręt miał, a i pieniędzy szczędzić musiał.
Nie mieszając się więc do gry, musiał z niemi siedzieć i zabawiać się. Pierwszy dzień zszedł spokojnie, drugiego się rąbano w podwórku kamienicy; ale Strzębosz tyle tylko, że pokaleczonego Łąckiego obwiązał i położył.
Na trzeci dzień, przy śniadaniu, sam Dyzma nie wiedział, jak się ze starym wąsalem Rokosowskim przemówił. Oczywistem było, że ten szukał zaczepki i chciał się na młokosie popisać.
Nie dokończyli jeść, gdy w tejże izbie Rokosowski stanął, wywołując Dyzmę obelżywie smarkaczem i szablą wywijając.
Strzębosz skoczył, jak oparzony, prawdą a Bogiem, jednak mrowię po nim poszło, bo chłop był silny i szermierz doskonały. Szczęściem tylko dla Dyzmy drugie już śniadanie jadł i piwo z winem i gorzałką pomieszane w głowie mu szumiało.
Skoczył na Strzębosza obcesowo, a nieoględnie tak, że ten go odrazu po uchu płatnął. Krew się polała, ale Rokosowski jej nie czuł — i krzycząc: — Ja cię tu nauczę, młokosie — parł go do kąta, gdy Dyzma, odbiwszy mu pałasz, w prawą rękę chlasnął tak, iż wytrącił broń. Przypadli Łąccy; porwano rozwścieczonego starego, ale o rąbaniu się mowy być nie mogło, bo się zaraz rozchorował z przejedzenia... Zgodę więc uczyniono i zapito, a Rokosowski tymczasem, obwiązany, na tarczanie zasnął.
Tak się tedy odbył pierwszy występ dworzanina j. król. mości w najszczęśliwszy sposób, bo i szwanku nie poniósł żadnego, i znanego jako doskonałego rębacza Rokosowskiego pokonał.
Gdy się z tego przyszedł spowiadać wieczorem Xięzkiemu, śmiał się wuj i ściskał go, ciesząc się wielce.
— Tyś się w czepcu rodził! — wołał. — Fama pójdzie, żeś Rokosowskiego obciął; to cię już nikt nie zaczepi, a i to dobre, bo nieustannie się ścinać — karczemna rzecz.
Mógł więc potem już swobodnie po obozie krążyć Strzębosz, zabawiać się z młodzieżą, koni próbować, z łuku strzelać, przypatrywać się ludziom i broni, nie obawiając się zaczepki. Uchodził za wypróbowanego. Ci, co słynęli z tego, iż się doskonale bili, wprawdzie mieli ochotę się z nim zmierzyć, ale Dyzma był łagodny i rozbrajał się tem, że sam nigdy do zajścia powodu nie dał.
Dla niego zaś wistocie było się tu czemu przypatrzeć, bo różnej broni i z nią obejścia się w każdym oddziale dosyć było rozmaitości.
Wielu tylko dla stroju łuki i sahajdaki ozdobne nosiło jeszcze, choć się niemi nie posługiwali, drudzy jednak strzelali i tem się chwalili, nie pogardzając łukami. Słynął między innymi Pogorzelski stary, który ze sobą nie łuk, ale kuszę woził, i zapas bełtów, a niemi dokazywał tak, że i kulą nie można było lepiej, ale to tylko za osobliwość służyło, bo do boju w polu kusza się na nic nie zdała dla ciężaru i czasu, którego wymagało naciąganie.
Na występ i do stroju wdziewali wojskowi i tarcze, a niektórzy, co już z Tatarami do czynienia mieli, bawili się rzucaniem arabskich dżerytów, oszczepów, któremi Orda cudów dokazywała. Pistolety i muskiety były też w użyciu stare i nowe, coraz doskonalsze, które zza granicy sprowadzano, ale z tych wiele raczej jako cacka i zabawki okazywano, a w bitwie trudno ich użyć było. Kopii nawet przeciwko Tatarom i Kozakom, którzy szeregami do bitwy nie szli, używać nie zawsze było można, i jak pod Zborowem, na wozach je pozostawiano.
Dobra szabla, obuch a koncerz były dla żołnierza głównemi — i o to się przedewszystkiem starano; a gdy kto się do swojej nazwyczaił, za żadne skarby świata-by jej nie oddał. Nie szło o oprawę i pochwy, bo te najczęściej niepozorne były, ale głównie o hart. Z taką szablą naówczas szlachcic chodził, jeździł i niemal sypiał, bo ją kładł albo przy sobie, albo pod poduszkę.
W kilka dni po przybyciu Dębickiego do Lublina, choć człowiek był nie znaczny napozór, już go tu czuć było. Rozprawiano o takich ewentualnościach, o których wprzódy nikt ani myślał; zapłata wojsku zalegająca, trwanie pospolitego ruszenia, naostatek główne dowództwo nad armią całą — zaprzątały umysły.
Znaczniejsza większość trzymała z Jeremim Wiśniowieckim, który nadzwyczajne miał szczęście, ale też hetmanem był surowym i rozumnym. Nikt lepiej Kozactwa, ich sztuki, sposobu wojowania i postępowania nie znał nad niego. Chmiel drżał, imię jego słysząc, i krwi się jego domagał. Żołnierze mając go nad sobą, bezpieczni szli, bo wiedzieli, że dniem i nocą czuwa.
Lecz im więcej się szerzył odgłos tego imienia, im ono częściej się na ustach wszystkich spotykało, tem między współzawodnikami, hetmanami i starszyzną budziła się zazdrość większa i niechęć przeciwko niemu.
Samego króla już zawczasu przestrzeżono i tak usposobiono, że gdyby Jeremiemu buławę dał — on sławę jego zaćmi i całe zwycięztwo jemu będzie przyznawane. W obozie już teraz jedni trzymali za nim i sławili go, drudzy się obawiali i odstręczali, a wszyscy dworacy, którzy wiedzieli jak Jan Kazimierz sławy był żądny, — Jeremiego mu strzedz się radzili. Król, też przestrzegany, uprzedzony, jak go przy koronacyi zaraz zimno zbywał, tak i teraz się sposobił nie dopuszczać do znaczniejszego dowództwa. Wszyscy księcia Dominika Zasławskiego obrońcy i zausznicy podszczuwali na niego i jątrzyli. Można już było przewidzieć zawczasu, że się tu wznowi przy lada zręczności kwestya, jeżeli nie buławy, to czynnego nad znaczniejszemi oddziałami dowództwa.
Nawet najznaczniejsi i najdzielniejsi ze starszyzny, ciągle tak słysząc wynoszących i sławiących Jeremiego, jako jedynego człowieka, który się Kozactwu pożyć nie dawał — krzywili się i dąsali, przeciwiąc temu, żeby on miał być takim, który równego sobie mieć nie mógł.
Ci zaś co niechętni byli królowi, jak Podczaszy Sandomirski, wynosili Jeremiego, sławili Kalinowskiego, wielbili starca już Potockiego, aby Jana Kazimierza tem niezdolniejszym uczynić.
— Gdzież on kiedy wojował i sztuki się tej uczył? — mówiono. — Zamłodu, na pierwszy początek postradał cały swój tabor i sam ledwie życie uniósł, potem w sutannie chodził i w chórze śpiewał, zabawiał się i kłócił, ale w polu nie bywał. Takiemu hetmanowi całe wojsko Rzeczypospolitej zdać — choćby mu i radę do boku przystawiono — niech Bóg uchowa. Na zgubę poprowadzić może. Choćby się swojego Przyjemskiego radził — nic nie poradzi.
Strzębosz, mało nie codzień słysząc te rozprawy, jako już począł tak stawał ciągle w obronie Jana Kazimierza, opisując, co sam na swe oczy widział, jak król, troskliwym był o wojsko, jak pracował a zagrzewał, aby się ono zebrało liczne i doborowe, jak na sercu miał naprawę sławy rycerskiej, która pod Piławcami szwank poniosła.
Złośliwi wszystko przedrwiwali, królowej w tem widząc natchnienie i starania. — Nie stanie jej — mówili — zaraz mu ta wielka ochota do wojowania odpadnie.
Słowem: nim się jeszcze siły zebrały, nim w pole wyszły, już spierano się o to, czego jeszcze przewidzieć nie było można.
Po wojsku noszono się z powieściami, które i najstateczniejszych źle usposabiały. Podobała się bardzo historya towarzysza Baranowicza, który, gdy przed rozpuszczeniem na hiberny, wywoływano z regestrów każdego, wyjechał też z pistoletami i pstryknął z jednego: — „To za żołd, cośmy go nie otrzymali“ — a z drugiego huknął i strzelił: —„A to za gotowe pieniądze“. — Rozpowiadano na zniechęcenie, że za assygnacyami do województwa ziem i powiatów wojsko dotąd nic nie otrzymało i papierkami się musiało kontentować.
Od Chmielnickiego i Hetmana codzień prawie inne tu przynoszono wieści, ale wszystkie one w jednem się godziły: że śpieszno na pomoc iść było potrzeba Winnicy i Kamieńcowi, na który się Kozacy gotowali, spodziewając się go ubiedz.
Kalinowski tam, jak mówiono, bardzo dzielnie się bronił i zabiegał, lecz, przeciwko nierównie większym siłom stawać zmuszony, długo się trzymać nie mógł.
Kamieńca wprawdzie samo położenie broniło, lecz oblężenie, gdyby się przeciągnąć miało, głód-by był nie dał wytrzymać a i zdrady zewsząd obawiano się. U Kalinowskiego też w wojsku nieład i burdy powstawały, gdzie pod Winnicą do rabunku wozów własnych przez niesfornych przyszło, a starszyzna w nocy z rozhukanymi ludźmi poradzić sobie nie umiała. Ciszej szeptano, że w wojsku na Ukrainie i Podolu popłoch był taki, iż nie widząc nieprzyjaciela, gromadami ludzie uchodzili. Kalinowskiemu więc, co najśpieszniej na pomoc dążyć należało.
Król i dwór, choć pośpieszano wistocie, nie mógł się wybrać, jakby przy takiem niebezpieczeństwie naglącem potrzeba było. Nie o Kalinowskiego szło, ani o Kamieniec, w którego moc wierzono, ale o nadanie pochodowi temu króla uroczystości wielkiej i rozgłosu. Stała o to królowa wielce, a przez nią natchniony, król niemal, jak na krucyatę, się wybierał, z obrazem cudownym, z błogosławieństwem stolicy apostolskiej i mieczem poświęconym.
Wszystko to i ducha natchnąć miało w wojsku i wroga przerazić.
Do Lublina ściągali się ci, co królowi towarzyszyć i co go tu żegnać mieli. Strzębosz codzień nowe spotykał twarze znajomych, którzy dwór poprzedzali. Nadjechał też i marszałek Lubomirski, chociaż król mu się zakazał pokazywać na oczy: wnoszono więc, że tu znajdzie przyjaciół i pośredników, którzy zgodę i przebaczenie wyjednają.
Po pierwszych od Kalinowskiego doszłych wiadomościach o wzięciu Jampola, o przejściu pod Winnicę i zamknięciu się w Kamieńcu, nadbiegły późniejsze, iż Chmiel, siły swoje na trzy części rozdzieliwszy, sam szedł wprost przeciwko królowi, drugich pod Konstantynów wyprawił, a ostatek pod Kamieniec.
Z każdym tedy dniem w obozie się ruch powiększał i przysposobienia do gotowości dopełniały, a z niecierpliwością wielką wyglądano przybycia królestwa obojga, o których jednego dnia głoszono, że się do niej sposobili dopiero.
Strzębosz miał dobry czas do nowego dla siebie życia nawyknąć, do czego mu wuj pomagał, umyślnie go narażając na posługi różne, aby się przed pochodem do nich wdrożył.
Po długiem oczekiwaniu w ostatku poprzedzający króla stanowniczowie, wozy, służba i przybory do Lublina przybyły, a dosyć pięknego dnia wczesnej wiosny, Jan Kazimierz też sam, chociaż w niezbyt świetnym i licznym orszaku, ale we zbroi i szyszaku, z uroczystością wielką odprawił wjazd do miasta. Za nim królowa jejmość w kolebce sześciu woźnikami białemi ciągnionej, fraucymer też w innych niemniej ozdobnych powozach wprost do kościoła zjechał. Przybyłych nuncyusz papiezki de Torres wraz z licznem duchowieństwem oczekiwał.
Dnia tego jednak oprócz krótkiej modlitwy żadnej ceremonii nie było i dopiero ją na trzeci dzień zapowiedziano; przyczem ogłoszono, że Ojciec Święty, na tę wojnę błogosławiąc króla, poświęcony miecz i szyszak wraz z listem przysyłał, królowej zaś, według obyczaju, różę złotą, jaką i matka Jana Kazimierza niegdyś z Rzymu otrzymała.
W orszaku królowej, oprócz jej Francuzek, znajdowała się też niemal sama jedna z pań polskich podkanclerzyna Radziejowska, która chociaż z mężem jechała, wzięto z tego assumpt do wznowienia potwarzy, jakoby nie dla Maryi Ludwiki, ale dla króla podróż tę przedsięwzięła.
Trzeciego dnia, na który po nabożeństwie oddawanie miecza i szyszaka zapowiadano, do kościoła taki natłok się ludu zgromadził od rana, iż straże u drzwi postawić musiano.
Z wojska prawie wszystka starszyzna także zbiegła się, aby się ceremonii przypatrzyć.
Nie widział Lublin od niepamiętnych czasów takiej frenkwencyi, ani tak świetnych orszaków, jak dnia tego... Z podziwieniem też niektórzy dostrzegli, że oprócz innych Lubomirski, od oblicza królewskiego odsądzony, także się znajdował w kościele, gdzie go duchowieństwo szczególniej nuncyusz i gromadka biskupów, osłaniało.
Chociaż starano się to w tajemnicy utrzymać przed królem, że za Lubomirskim silne wstawienie się do niego publicznie zarządzonem być miało, tak, iż odmowa stawała się prawie niepodobieństwem, Radziejowski, który rad wszystko psuł a do Lubomirskiego szczególnego nabożeństwa nie miał, dawszy królowej słowo, że nie zdradzi, umyślnie o tem Jana Kazimierza uprzedził. Może gdyby to kto inny uczynił, zapobiegłby zagniewany a chcący surowość okazać wielką; Kazimierz go do siebie przypuścił, lecz sprawę zbył milczeniem i uczynił jakby o niczem nie wiedział.
Oddawanie miecza przy przemówieniu i odczytaniu listu papiezkiego, potem wręczenie róży poświęconej Maryi Ludwice, trwało bardzo długo, bo i odpowiadać a dziękować w imieniu obdarzonych musieli naznaczeni oratorowie, naostatek nuncyusz wraz z tymi, co go otaczali, podprowadziwszy winowajcę Lubomirskiego, który przed królem przyklęknął, poczęli go suplikować i prosić, aby mu przebaczyć raczył winę.
Wszystkich oczy zwróciły się naówczas na króla, który pobladł, postawę przybrał wielce poważną i surową, a zrazu cofnąwszy się — odrzucił prośby, okazując, że przeciwko prawu i majestatowi trybunału wykroczenia darować nie może. Za czem ponownie z usilnością wielką nuncyusz, kanclerz Leszczyński i co tylko było senatorów, otoczyli króla, oblegli, a królowa też przystąpiła łącząc swoje pośrednictwo, tak, że Jan Kazimierz przed ołtarzem i krzyżem stojąc, na Chrystusa, który przebaczył oprawcom swoim, zaklęty, dłużej opierać się mógł.
Zamruczał tylko król, iż pewne warunki przebaczenia nałożyć musi, i tak to przygotowane staraniem Radziwiłła kanclerza szczególniej przejednanie, (który u duchowieństwa miał dla pobożności swej zachowanie wielkie), przyszło do skutku.
Nie mniej za porywczość swą i nieposzanowanie sądu Lubomirski drogo zapłacić musiał, bo nielicząc tego, co Instygatorowi Dawidowi Żydkiewiczowi wyliczył, w sprawie samej folgować musiał i w łasce u króla niepowetowaną poniósł szkodę.
Strzębosz, tego dnia z łatwością się zwolniwszy ze swych obozowych obowiązków, natychmiast pobiegł do przyjaciół i znajomych, do dworu i do chorągwi królewskiej, w której wielu z towarzyszów jego zapisanych było, aby upragnionego dostać języka, czyli co nowego nie zaszło.
Tyzenhauz, który na służbie swej przy osobie króla pozostał, a był z nim dobrze, najlepiej mógł go objaśnić, jako też chętnie się dał zaprosić i co zaszło od wyjazdu z Warszawy, opowiedział.
Miał on na oku szczególniej podkanclerzego, i, o nim wiedział najwięcej, ale też główny interes skupiał się około niego, bo on zawczasu snuł to, co całej wyprawie, wojnie i zwycięztwom koniec położyć miało.
Wiedział też Tyzenhauz, na dworze Radziejowskiego mając życzliwą młodzież, iż zaledwie do Lublina przybywszy, podkanclerzy, natychmiast się na długą i wielce ożywioną naradę zamknął z podczaszym Dębickim.
Zgoda pozorna Radziejowskiego z żoną, jak Tyzenhauz utrzymywał, była podstępem i zdradą, a namówienie jej na podróż miało też cel jakiś tajemny, którego, chociaż nie odgadywał, istnienia się jego domyślał.
W czasie całej podróży do Lublina zachowanie się Radziejowskiego uderzającem było, bo on sam głównie Maryi Ludwiki się trzymał, przy niej ciągle jechał, jej służył, królowi tylko wówczas się uprzykrzając, gdy wiedział, że mu najnieznośniejszym będzie. Podkanclerzyna zaś, której zwykle tak zazdrośnie doglądał, wszystkim do niej broniąc i utrudniając przystępu, jechała teraz zostawiona sama sobie, tak, że i król mógł swobodnie się zbliżyć do niej i ci, coby między nim a nią pośredniczyć chcieli.
Unikała jednak widocznie podkanclerzyna wszystkiego, coby na nią i na króla podejrzenie jakieś ściągnąć mogło.
A król wcale się do niej zbliżać nie usiłował, i ledwie że nie unikał, już-to dla królowej, już dla dworu, naostatek i zpowodu Radziejowskiego, którego postępowanie było dla niego niezrozumiałym i podejrzanem.
Ze wszystkich tu przybyłych i przebywających osób Marya Ludwika była pewnie najszczęśliwszą i po niej poznać było można, iż dopięła czego pragnęła, a o przyszłość była spokojną. Mogła sobie powiedzieć, że podbiła Polskę i panowała nad nią. Król rozkazów jej i skinień słuchał, bardzo rzadko próbując się wyzwolić, a nigdy nie mogąc tego dokazać.
Z wielkim taktem, Marya Ludwika, gdy wybuchał zbyt gwałtownie, dawała przejść pierwszemu impetowi, czekała, łagodziła, a że prędko się nużył, nawracała go potem według swej woli. Znali to już i wiedzieli o tem wszyscy.
Wojna, która króla sławą okryć miała, była w większej części jej dziełem, a tak ją obchodziła, że gotowa była nawet towarzyszyć królowi, będąc pewną, że żadne nie mogło zagrozić jej ani jemu niebezpieczeństwo.
Jan Kazimierz nie sprzeciwiał się dotąd tej fantazyi, chociaż wydawała mu się ona dziwną. Senatorowie i hetmanowie nie taili się z tem, że podróż królowej podobać się im nie mogła. W ich przekonaniu niewiasty, chociażby królowe, tam, gdzie się krew przelewać miała, bez obrazy niewieściego uczucia znajdować się nie mogły, a wcale potrzebnemi nie były, bo raczej zmiękczyć niż serca dodać umiały. Szemrano na tę fantazyą, niemal powadze wyprawy ujmującą. Królowi, nie śmiano mówić o tem, lecz kanclerze biskupi i przybywający senatorowie — wszyscy zgodnie postanowili dalszą podróż odradzać i królową namówić do powrotu do Warszawy, gdzieby z prymasem sprawami bieżącemi mogła się zajmować.
Król, jak w niczem, tak i w tem, nie chciał się żonie sprzeciwiać.
Po uroczystości oddania miecza i szyszaka poświęconego w kościele i przebaczeniu Lubomirskiemu danem, król natychmiast i z niezwykłą sobie żwawością zajął się przeglądaniem wojsk, które tu znalazł. Po rannem nabożeństwie, chociaż dnie niezawsze bywały piękne, a słoty i zimno przeciągały, po całych dniach czasami stał na koniu, lustrując przeciągające regimenty, i rozpytując o nie. Otaczał się też samymi prawie wojskowymi, a o niczem więcej nie mówił, jeno o sprawach wojennych.
Ztąd już na wszystkie strony, co było ludzi do tego zdatnych, wyprawiano na zwiady, po języka aż ku Konstantynowu, Winnicy, Kamieńcowi, i ciągle też któryś z panów odbierał mniej więcej pewne wiadomości, a te natychmiast przynoszono królowi, który je na radzie roztrząsał i sprawdzał.
Królowa tymczasem zabawiała się, objeżdżając kościoły, słuchając nabożeństwa lub u siebie przyjmując napływających gości. Na tych jej nie zbywało nigdy, gdyż i czasu wojny ludzie umierali, wakanse się otwierały a niemi ona rozporządzała.
Wszyscy jednak odwiedzający królową, jakby się na to zmówili, o dalszej podróży mówiąc, zgodnie ją prawie za niemożliwą, wielce utrudzającą a niebezpieczną ukazywali.
Szczególniej Kozactwa napaści niespodziane, które w dalszym pochodzie dnia i nocy spoczynku nie dopuszczały, wystawiano jako groźne, a dla kobiet równie, jak dla wojskowego dworu króla, utrudniające i niebezpieczne.
Marya Ludwika na to nie odpowiadała, albo w śmiech obracała postrachy.
W jej pojęciu pospolite ruszenie takie, przy wojsku komputowem, i cudzoziemskich zaciągach, powinno było być tryumfalnym pochodem.
Pamiętała ona obyczaje Francyi, gdzie bardzo często królowe na wyprawę monarchom towarzyszyły, ale na to odpowiadali znający oba kraje, iż w Polsce, szczególniej na kresach, nawet czasu pokoju podróże łatwe, ani przyjemne nie były; cóż dopiero czasu wojny!
Sama ona podróż swoję pierwszą, po koronacyi z Władysławem IV odbytą, przypominając, łatwo mogła uwierzyć przestrogom, lecz zarazem nadto ponęt miała ta świetna wyprawa, aby się łatwo od niej odwieśdź dała.
Marszczyła się, słuchając tych groźnych opowiadań, a najczęściej je przerywała inaczej zwracając rozmowę.
W końcu jednak musiała powtarzającym się ze wszech stron głosom dać mimowoli ucha.
Radziejowski grał w tem jakąś niejasno oznaczoną rolę. Nie sprzeciwiał się królowej, nie namawiał jej też, nie zniechęcał, zdawał się więcej badać, niż stanowczą myślą kierować.
W jednem tylko stale trwał: to w sposobie wyrażania się o królu, gdy sam na sam był z Maryą Ludwiką. Nie wydawał się ze swą niechęcią ku niemu, ani z tem, że żal mógł mieć jakiś do niego, lecz nieustannie krytykował czynności, okazywał niezręczne postępowanie i dawał to czuć, że gdy nie stanie opieki i rozumu żony, Jan Kazimierz da się lada komu zawładnąć i cała ta wielkich nadziei wyprawa na niczem spełznąć musi.
Nadto pochlebiało to Maryi Ludwice, aby mogła stawać w obronie męża, którego zresztą najlepiej znała i wiedziała, jak mu było trudno na jednej wysokości utrzymać się długo.
Teraz jednakże wistocie ją nawet król zadziwiał, tak brał do serca swe obowiązki i gorliwie je pełnił, nieokazując najmniejszego znużenia i wyczerpania.
Podkanclerzy całe dnie na dworze to przy królu spędzając, to u królowej, napozór im oddany, wieczorami się schodził z Dębickim, który podobnych sobie sprowadzał, i późno w noc układano plany, jakby z tego wszystkiego skorzystać, wodę tę zamącić i ster opanować.
Wydawało się to tem łatwiejszem, iż król wistocie nikogo nie miał przy sobie, któryby mu mógł być radą zdrową i sumienną. Poróżnienie się z Lubomirskim, na wpół tylko złagodzone, odpychało od niego kanclerza Radziwiłła; nie miał Ossolińskiego, jak przedtem; z duchownych żaden wyższością umysłu nie mógł zapanować nad nim.
Właśnie taką rolę przeważną, jak odegrywał długo kanclerz Ossoliński, marzył może dla siebie Radziejowski.
Król mu się wydawał słabym, a królową usiłował natchnąć dla siebie zaufaniem i stać się jej niezbędnym.
Na wieczornych tych przy winie obradach z Dębickim i kilku zausznikami, mającymi im na dworze i w wojsku służyć za narzędzia, Radziejowski otwarcie i z lekceważeniom mówił o przyszłości, jakby ją już miał w ręku.
— Wierzcie mi, ja na niego codzień patrzę — mówił Radziejowski — król czem był od początku, tem podziśdzień pozostał — człowiekiem małej głowy a żadnego charakteru. Zapał w nim sztucznie wzniecony przez żonę, nie potrwa, bo w nim nie trwa nic, nigdy długo. Ona, choć przebiegła niewiasta — ale kobietą jest i powodować się daje. Niéma nikogo, coby w Rzeczypospolitej to stanowisko zajął, jak swojego czasu, naprzykład, Zamoyski. Otwarcie powiadam, ono się mnie należy i ja je zdobyć muszę.
— Powinieneś — wołał Dębicki — jest-to twój obowiązek względem tej Rzeczypospolitej. Pół drogi już zrobiłeś.
— Więcej niż połowę — przerwał Radziejowski — sądzę, że ta wyprawa mi da cel osiągnąć. Ja wszystko z góry przewidziałem... króla z królową poróżnić potrzeba... wojsko, a szczególniej pospolite ruszenie do niego zniechęcić.
Nie lubi mnie; ja to wiem — śmiał się podkanclerzy — ale znosić będzie musiał, bo się nie obejdzie. Naówczas ja moje warunki mu podyktuję... z królową zawładnę wszystkiem, a zostawię go z małpami.
Zausznicy zwykle dokładali, że król wogóle miłości i popularności nie miał. Malowali sobie ci spiskujący wszystko w jaknajświetniejszych barwach dla siebie.
Podkanclerzyna, która królowej — jak się to nazywało — towarzyszyła i zajmowała pewne miejsce w jej orszaku, w istocie żyła dosyć osamotnioną.
Królowa do niej nie zbliżała się wcale... była zazdrosną oddawna; inne panie znajdowały ją dumną, a posądzając też że Janowi Kazimierzowi miłą była, z niechęcią patrzyły na nią, przypisując jej, że dawniej bardzo dla pięknych twarzyczek nadskakujący i pełen galanteryi król, teraz się okazywał całkiem obojętnym.
Nie miała więc czasem podkanclerzyna długiemi godzinami przemówić do kogo i znudzona powracała do domu. Tu męża zastawała rzadko, a gdy przychodził, to tylko, aby się prześmiewał z niej dopytując, czy z króla była kontenta, czy miała sposobność widzieć się z nim na osobności?
Otoczoną była przez niego takim niewidzialnym tłumem szpiegów, że o każdym kroku jej donosili.
Przychodziło więc do żwawych sprzeczek co wieczora, a podkanclerzyna była żywą i niecierpliwą, więc niekiedy gwałtownemi się one kończyły wyrzutami. Nigdy jednak Radziejowski nie dopuścił do ostateczności i nazajutrz, jakby zapomniał waśni — witał żonę pół grzecznie, napół szydersko.
W obojgu to pożycie coraz większy wstręt budziło; podkanclerzyna płakała i mówiła sobie, że z mężem tym nie wytrwa, że ostatecznie musi go porzucić i rozdzielić się.
Postanowienie to powzięła już czasu podróży, ale się z niem nikomu nie zwierzała. Doprowadzenie do skutku, nawet przy największej energii i przy czynnej pomocy rodziny związane było z tysiącem trudności.
Chcąc się rozstać z podkanclerzym, jejmość musiała porzucić ten wspaniały pałac swój, pełen skarbów, i na łup go mu zostawić, mógł też zawładnąć dobrami — była w jego mocy.
Rozmyślała nad tem nieszczęśliwa Radziejowska, gdy dnia jednego królowa, ona, wszystkie damy, wyżsi urzędnicy, dwór, zostali zaproszeni na collazione, którą nuncyusz wydawał w refektarzu księży Dominikanów, ad hoc przystrojonym.
Cały wielki świat miał się tam znajdować, musiała więc być i ona. Zrana tegoż dnia jednak oświadczył jej mąż, ażeby którąkolwiek z pań zaprosiła do towarzystwa i z nią razem pojechała, gdyż on niepewnym jest, czy się tam będzie znajdować, lub później chyba nadjedzie.
Ułożywszy się więc z księżną Sapieżyną, która po nią przybyć miała, piękna Elżbieta, cała klejnotami okryta, i pomimo bladości i zmęczenia, dnia tego uroczą jaśniejąca pięknością, — udała się na collazione.
Znajdowała się na niej królowa z całym dworem, wszystkie panie i żony senatorów, które się podówczas w Lublinie znajdowały — wielu duchownych i król też w towarzystwie kilku świeckich senatorów.
Pomyślne wiadomości, jakie z prowincyi nadchodziły o gotującem się pospolitem ruszeniu, Jana Kazimierza wprawiły w tak wesołe usposobienie, w jakiem na wielkich zgromadzeniach rzadko go widywano. Śmielszym też był dla kobiet i bardziej nadskakującym.
Królowa, którą zabawiał Nuncyusz i liczne grono otaczało, nie miała możności śledzenia kroków jego, co może do swobodnego poruszania się przyczyniało.
Obchodząc wkoło panie, król w końcu zbliżył się do podkanclerzyny.
— Dziś pani jesteś — rzekł, witając ją — w całym blasku... Cieszę się tem — bo to znakiem, iż podróż jej się nie uprzykrzyła.
Piękna Elżbieta oczy na niego podniosła.
— A! jak to mylny sąd, N. Panie — rzekła. — My, kobiety, zmuszone jesteśmy często się najweselej uśmiechać, gdy nas najwięcej serce boli.
Zatrzymał się król, obejrzawszy dokoła.
Przy Radziejowskiej siedziała tylko Sapieżyna, dla której ona tajemnic nie miała.
— Radbym się coś dowiedział — szepnął pochylając się król — ale...
— A! i jabym też rada była wielce poskarżyć się i poradzić. Potrzebuję tego pilno.
Król dał znak ręką, podszedł kroków kilka, obejrzał się dokoła szepnął coś Tyzenhauzowi stojącemu u drzwi i powrócił do podkanclerzyny.
— Mów pani śmiało — rzekł — druga się może zręczność nie nadarzy, potrzeba z tej korzystać.
Radziejowska rzuciła oczyma bojaźliwie dokoła, lecz wkrótce nabrała męztwa.
— Życie moje — poczęła — staje się niewysłowioną męczarnią. Sądziłam w początkach, iż ją znieść potrafię lub zmiękczę mojego prześladowcę, ale męka przewyższa siły, a człowiek, który ją zadaje, nie ma litości — i zmienić się nie może.
Mam niezmienne postanowienie rozstać się z nim — inaczej-by mi z życiem chyba się pożegnać przyszło. Niech mi Bóg przebaczy, jeżeli go niesłusznie posądzam, lecz nie ledwie-by można wnosić z jego postępków, iż tak jak się od dwu pierwszych uwolnił — chce i ode mnie oswobodzić się — życie mi skracając.
— Na Boga! — przerwał król — cóż się stało nowego?
— Nowego! — podchwyciła podkanclerzyna — niéma nic; życie się wlecze jak szło, coraz tylko nieznośniejszem się stając. Każdego dnia muszę cierpieć urągowiska, wymówki, pogróżki, lekceważenia... chociaż najmniejszego do nich nie daję powodu. Łzy wypłakałam, cierpliwość się wyczerpała — gniew i oburzenie biorą górę... Nie — nie! ja z nim żyć nie mogę... nie będę.
Król dał znak naglący, aby mówiła ciszej, zasępił się mocno.
— Niewymowna to boleść dla mnie słyszeć o tem pani postanowieniu, i to właśnie w chwili, gdy ja jej pomocą być nie mogę. Lecz zaklinam, zastanów się — czas i pora wiele znaczą. Wprawdzie — będzie on zmuszonym mi towarzyszyć — ale pod wszystkiemi względami rzecz trudna do wykonania. Mogą być straty nieobliczone.
— Straty! — przerwała Radziejowska — ale ja je za nic ważę! życie i cześć moję ratuję. Niewolnicą być nie mogę... Mam braci...
— Nawet przy ich pomocy — rzecz do wykonania trudna — odezwał się Jan Kazimierz — ale tu dłuższej o tem rozmowy prowadzić nie podobna. Jutro... u księżny — wskazał Sapieżynę, gdybym powracając z obozu ją zastał.
Podkanclerzyna z wdzięcznością pokłoniła się bardzo nizko, a król, na którego przedłużoną nieco rozmowę już zwracano oczy, natychmiast posunął się dalej i z panią wojewodziną lubelską począł wesołą pogadankę.
Szczęściem, w czasie tego epizodu podkanclerzego jeszcze nie było w klasztorze, ale jejmość pewną była, że mu doniesionem będzie, iż król z nią dłużej nieco rozmawiał. Radziejowski późno się tu zjawił, około nuncyusza i królowej naprzód zabawiwszy nieco, poszedł witać innych znajomych, a gdy naostatek przyszedł do żony — szepnął jej szydersko do ucha, że winszuje łaski królewskiej.
Z oburzeniem ruszywszy ramionami, podkanclerzyna nic nie odpowiedziała.
W domu Radziejowski wznowił o tem rozmowę i zyskał tylko odprawę pogardliwą. Rozeszli się, jak zwykle, podrażnieni.
O naznaczonej godzinie podkanclerzyna czekała już na przybycie króla u Sapieżyny, od wczora jeszcze rozgorączkowana, płacząca, naprzemiany to odgrażając się na męża, to biadając na los swój nieszczęśliwy.
— Mój Adam mnie rozpieścił — mówiła — i ja, którą on na ręku nosił, com była panią i królową, której słuchano skinienia, dziś — dziś mam być w mocy takiego człowieka bez serca, bez sumienia, bez czucia! Możeż być los okropniejszy!
Księżna próżno starała się ją utulić i pocieszyć — podkanclerzyna exaltowała się swem nieszczęściem do tego stopnia, iż nic jej ułagodzić nie mogło. Dlatego tak obie wyglądały i oczekiwały przyrzeczonego przybycia króla, który nierychło, sam jeden ze dwoma tylko dworzanami z pułku swojego, nadjechał konno.
Gospodyni wraz z podkanclerzyną wyszły na spotkanie przeciwko niemu. Jan Kazimierz wracał ze zwykłej lustracyi w dosyć wesołym humorze, ale widocznie zakłopotany tem, iż tu wstępował, bo każdy krok jego regestrowano. Mieszkanie Sapieżyny było na Grodzkiej ulicy, ludnej i na widoku, nie mogło się więc utaić, że się tu znajdował, ani jak długo miał zabawić.
Zaledwie na próg wstąpiwszy, Jan Kazimierz zwrócił się do Radziejowskiej.
— Mówmy, pani moja, o was, bo ja, na nieszczęście czasu nie mam, a tylko-co niewidać, jak mnie kto i tu napędzi. Cóż się to dzieje? podkanclerzy przecież zdawał się rozumniejszym i powolniejszym? sam na tę podróż namawiał? Nie widzę powodu, dla któregoby z niej miał być niekontent? Co go tak podrażniło?
Radziejowska rączki złożyła i załamała.
— N. Panie — rzekła z wielkim ogniem — któż może powiedzieć, że pana Radziejowskiego zrozumiał? Jest łagodnym i uśmiechającym się, gdy mu to potrzebne, gniewa się nazimno, jeżeli przez to chce komu dokuczyć lub nastraszyć. Wszystko u niego obrachowane, zdradliwe, niegodziwe.
— Człowiek ten budzi we mnie obrzydzenie, ohydę... ja żyć z nim nie mogę, ja uwolnić się muszę.
— Ale w jakiż sposób się to stać może? — odezwał się król łagodnie — mówmy...
Księżna Sapieżyna, widząc, że rozmowy i narady tej poufnej może być niewygodnym świadkiem, zwolna, niepostrzeżenie cofnęła się do drugiego pokoju, zostawując podkanclerzynę sam na sam z królem.
Drzwi pozostały otwarte.
Usiadł Jan Kazimierz i wskazał obok siebie krzesło Radziejowskiej, która je zajęła.
— Myślałem już o tem od wczoraj — mówił król — biorąc za rękę podkanclerzynę i wpatrując się w nią ze współczuciem wielkiem. — Ja też jestem tego przekonania, że z nim żyć nie możecie, bo-by to było, nie życie, ale nieustanna tortura...
— Lecz chcieć się uwolnić od niego, nie mała rzecz i nie łatwa. Radziejowski ani was, ani mienia waszego łatwo z rąk nie wypuści. Prawo mu daje pewną siłę, u was jest jak u siebie w domu drzwi mu zamknąć nie możecie. Zechcecie ujść od niego — musicie mu na łup wszystko zostawić, a to jest rzecz nie mała. On zmarnuje i rozproszy wszystko, co nieboszczyk Adam przez całe życie zbierał i co wy lubicie i cenicie, jako pamiątkę po nim... może też wam swoją rajtaryą i ludźmi z Krytowa i Radziejowic pozajeżdżać folwarki. Wypowiedzieć mu wojnę, pani moja, to się potrzeba na wszystko przygotować co godziwe i niegodziwe, bo on per fas et per nefas prześladować i mścić się będzie, a na złe rozum ma!
Król mówił żywo, z wlepionemi w niego oczyma słuchała podkanclerzyna, a chwilami łzy jej się wymykały zpod powiek.
— Pani moja — odezwał się Jan Kazimierz — zrywać z nim teraz nie radzę, — nie można; cierpcie jeszcze. Gdy, da Bóg, powrócimy z tej wyprawy do domu, potrzeba będzie obmyśleć i przygotować środki, wybrać godzinę... abyście strat i przykrości mieli jak najmniej. Ja, z mej strony, przyrzekam wam jak najsilniejsze poparcie.
Co się tyczy królowej — dodał, spuszczając oczy i zniżając głos — co się tyczy królowej, lękam się, ażeby nie wzięła strony podkanclerzego, gdyż on bardzo jej nadskakuje... a ja, ja — przebąknął zmieszany nieco — ja, mnie... trudno będzie do królowej za wami przemówić — bo... wiem, że mnie posądza.
— Wszystko to tymczasem rzeczy są oddalone dziś, świętej cierpliwości zażyć musicie — to moja rada i — nie zrywać, ani nawet dać mu się domyślać, że to nastąpić może.
Podkanclerzyna wysłuchała drżąca rad, które król z widocznem dla niej współczuciem wypowiadał... ale w końcu, wybuchnęła płaczem, który dotychczas powstrzymywała.
— Każdy dzień, każda godzina, z tym człowiekiem niewysłowioną jest dla mnie męczarnią. Zdaje mi się, że naumyślnie sili się na to i obmyśla środki, aby jaknajsrożej mnie utrapił. To, o czem wie, że mnie dotknie, obrazi — umęczy, — wybiera — litości nie ma, wstydu nie ma. Nieraz się przed domownikami własnymi rumienić muszę. Posądzania, wymówki — życie moje przeszłe, moje szczęście... ma nieustannie na ustach... W. Król. Mość słyszeliście o konterfekcie nieboszczyka, który z mego pokoju na strych wyrzucić kazał, ale tożsamo się dzieje z najdroższemi pamiątkami.
Dochodzi to do obrzydliwej swawoli. Chłopcy jego zabijają mi z jego rozkazu najulubieńsze ptactwo moje, po pokojach z łuków strzelając. Nie mam szkatułki i schówki, w której-bym coś ukryć mogła; odbija mi zamki, zabiera papiery. Do braci listów wysłać nie mogę, bo i te są podejrzane.
We własnym domu być na łasce sług przekupionych.
Radziejowska we łzy się rozpłynęła — Jan Kazimierz mocno przejęty, starał się ją pocieszyć i dodać męztwa.
— Nie może ta męczarnia trwać długo — dodał. — Pani, podkanclerzyno powracaj do Warszawy, a ja go zatrzymam przy sobie. Wystawił mi pułk rejtaryi, który chce prezentować, a oprócz tego nie zdaje mi się, aby obóz opuścił. Z obowiązku przy nas być musi. Masz więc pani czas wypocząć, namyśleć się, a nawet sprowadzić braci ku pomocy. Królowa — dodał, nieco głos zniżając — nie wiem z pewnością, jak długo towarzyszyć mi będzie. Życzyłaby sobie być ze mną i ma męztwo po temu, ale panowie senatorowie słusznie są przeciwni, i ona więc do Warszawy powróci, a waćpani albo z nią, lub sama powinnaś też wracać.
— Dotąd — wtrąciła Radziejowska — nastawał na to i upierał się, abym jechała. Jaki w tem cel miał i ma, niewiem. Trudno go zrozumieć. Być więc może, iż się i odjazdowi mojemu sprzeciwi, jeżeli mu to przeciw jego myśli.
— Cóż w takim razie? — zapytał troskliwie Jan Kazimierz.
Dumnie podniosła piękną główkę pani podkanclerzyna.
— Mam jeszcze garstkę ludzi własnych, mnie wiernych i posłusznych — rzekła — i gdy wydam rozkazy do wyjazdu — posłuchają mnie, nie jego. Zresztą ułożę tak w potrzebie odjazd, ażeby niewiedział o nim, lub się dowiedział za późno.
Rozśmiał się król niedowierzająco.
— Moja pani podkanclerzyno — odparł — nie pochlebiajcie sobie, ażebyście wy go mogli w czem ubiedz. Wie on, zdaje mi się, nietylko każde słowo wasze, ale niemal myśl każdą. Postępujcie ostrożnie... a nadewszystko przed czasem mu się nie dawajcie domyśleć tego, iż macie postanowienie się z nim rozstać. Gdy do tego nareszcie przyjdzie, będziecie musieli do klasztoru się udać, dopóki w Rzymie nie wyrobimy rozwodu. Sprawa ta pociągnąć się może, a tymczasem i dobra zabezpieczyć potrzeba od napaści i zmarnowania.
Wzdychała ciężko Radziejowska.
— Dyssymulujcie — mówił król dalej — chociaż ja to najlepiej wiem, jak trudno dyssymulować, gdy się ma wstręt i pogardę dla człowieka. W takiem i ja jestem położeniu względem niego, bo zdawna mi jest wstrętliwym, a narzuca mi się i nabija tak, iż go się niczem pozbyć nie mogę. Wie bardzo dobrze, jakie mam dla niego sentymenta, ale właśnie, aby mi się naprzykrzać i dojeść mi — nie odstępuje na krok. Próżno się odwracam, uchodzę, nie słucham i nie odpowiadam; zabiera głos, zachodzi ze wszech stron... naostatek, gdy sam już nie może, od królowej zleceń się do mnie podejmuje, aby mnie niemi i sobą męczył.
Widzicie kochana podkanclerzyno, że go znam, bo się tak ze mną, jak z wami obchodzi. Jedyna rada moja, dyssymulujcie... a ja też do czasu, znosić go muszę.
W ciągu tej narady poufnej, Sapieżyna była w drugim pokoju, gdzie z siostrzenicą swą rozmawiała i ani ona, ani król, ani wielce rozdraźniona pani Radziejowska, nie uważali i nie słyszeli, że pan podkanclerzy zawiadomiony pewnie o umówionem spotkaniu u Sapieżynej, cicho podjechał konno w podwórze, wierzchowego oddał towarzyszącemu hajdukowi, na palcach niemal podkradał się podedrzwi, a potem nagle je otwierając z hałasem zwycięzcy, wpadł do komnaty, w której król siedział z panią podkanclerzyną.
Twarz jego szydersko, złośliwie się śmiała, oczki przymrużał i krokiem od niechcenia, powolnym podszedł króla, który czerwienił się, bladł i do najwyższego stopnia rozgniewany, upokorzony, dumną też i pańską przybrał postawę.
Radziejowska na widok męża, jak trup zbladła, wiedziała, co ją czekało za to pochwycenie na rozmowie, która nawet świadka nie miała, bo Sapieżyna w chwilę potem dopiero głos obcy posłyszawszy, ukazała się na progu z siostrzenicą.
Podkanclerzy nie zwracając się do żony, podszedł z ukłonem do Jana Kazimierza.
— Szukałem wszędzie w. król. mości — rzekł — bo pilne sprawy z kanclerzem czekają, królowa też dopytywała się, nie wiem jakim szczęśliwym trafem myśl mi przyszła tu zajrzeć.
— Ale ja wprost z monstry jadę — odparł król kwaśno — a niema minut kilku, jakem tu przybył, chcąc panią Sapieżynę odwiedzić. Mogliście się łatwo dowiedzieć o mnie, bo tajemnicy z moich przejażdżek nie czynię.
Radziejowski śmiał się.
— Należała w. król. mości — począł ciągle sarkastycznie, a oczyma na żonę rzucając — należała choć chwila spoczynku po tylu fatygach od rana, około lustracyi pułków.
Król nic nie odpowiadał.
— To się wie — mówił żywo podkanclerzy — co żywiej rozsyłać potrzeba, nie ma chwili do stracenia. Kozactwo Kalinowskiego napiera, a Chmiel pospiesznie na nas ciągnie, aby zebranie się pospolitego ruszenia uprzedził i pobił nas nim ono nadejdzie.
— Województwa zaś, wiadoma rzecz, nie bardzo rade terminu pilnować, i wymówki mieć będą dosyć.
— Pospolite ruszenie na piąty Czerwca — dodał Radziejowski — daj Boże, aby pod Konstantynów nadążyło, a tymczasem co z nami będzie...
Zagadywanie to — de publicis, jak gdyby tylko sprawę Rzeczypospolitej miał na sercu Radziejowski, w takiej było sprzeczności z jego twarzą i rzeczami, iż zwiększało króla rozdraźnienie.
Nie odpowiadając Radziejowskiemu podniósł się król, gniewny, zwrócił do gospodyni domu, która się właśnie ukazała na progu i pożegnawszy ją, równie swobodnie kilku słowami cicho wyrzeczonemi pożegnał podkanclerzynę, która nie zważając na złośliwe męża wejrzenia, odprowadziła do progu, odchodzącego.
Podkanclerzy, który, jak sam mówił, za królem gonił i szukał go tu dla spraw pilnych, zamiast mu teraz towarzyszyć, co się zdawało obowiązkowem, zawrócił się, odprowadziwszy do konia, nazad do mieszkania Sapieżyny.
Twarz mu promieniała zwycięztwem, zemstą jakąś podkarmionem, wiedział dobrze, że i Sapieżynie i żonie może dokuczyć, a to właśnie najpożądańszem mu było.
Najpierw więc do Sapieżyny się obrócił, dziękując szydersko, iż była tak łaskawą, żonie jego miłe spotkanie z królem jegomością ułatwić.
Jejmość, charakteru nie łagodnego, opryskliwa a śmiała, napadła na niego z góry.
— Wstydziłbyś się asindziej, panie podkanclerzy — zawołała — mnie posądzać, a żonie dojadać. Cóż to się tak strasznego stało, iż król u mnie ją zastał? albo to dziwna, iż Elżusia ma dla niego weneracyę i wdzięczność, gdy to i waćpanu wiadomo, że gdyby nie król, nie miałaby po pierwszym mężu nic, a i waszmość byś się też nie obłowił!
Radziejowski śmiałą tą odpowiedzią zrazu trochę się uczuł zmieszanym i byłby może wybuchnął nie szczędząc gospodyni, lecz go coś powstrzymało.
— Cóżem to ja tak złego powiedział? — zaczął śmiejąc się — dziękowałem, nic więcej, bo wiem, że mojej żonie widzenie się i rozmowa z królem milszą jest nad inne, nawet, niż ze mną! Stara to przyjaźń, a my poddani j. król. mości, powinniśmy szczęśliwymi się czuć, gdy którego z nas, czy żonka, czy córka wpadnie w oczy majestatowi. Przez to się wszystkiego dobrego dla domu spodziewać można.
Oburzona podkanclerzyna płakała, na co mąż bynajmniej nie zważał, tem weselszym się okazując. Sapieżyna, nie zważając na gościa, odwróciła się od Radziejowskiego, ujęła pod rękę podkanclerzynę i nie żegnając go, wyszła z nią do drugiego pokoju, drzwi zamykając za sobą.
Podkanclerzy natychmiast kapelusz włożył na głowę i w boki się ująwszy hałaśliwie wyszedł na ganek, rozkazując sobie podać konia, który czekał na niego, wraz ze służbą.
Długiego czasu potrzeba było, wody i larendogry, nim podkanclerzyna wzruszona, przyszła do siebie.
— Nie masz co tak bardzo zważać na niego — pocieszała ją Sapieżyna — niech sobie plecie co chce, nie wyrzuca ci sumienie nic, króla sobie tem naraził, bo go szpiegował; zresztą nic się nie stało.
Radziejowska nierychło potem do domu odjechała.
Podkanclerzy wprost ztąd udał się do królowej, ale tu zastał tak liczne towarzystwo, że przystąpić do niej nie mógł.
Nieznane panie, które tu z mężami przybyły, przychodziły z kolei pokłonić się pani swej, aby mieć potem wspomnienie, że ją widziały, choć niewiele z nich rozmówić się z nią mogło, bo nauka języka francuzkiego nie była jeszcze rozpowszechnioną, z wyjątkiem najarystokratyczniejszych domów, a między starszemi paniami łatwiej było można znaleźć taką, co po łacinie się rozmówić umiała, niż po francuzku; królowa zaś, choć po polsku rozumiała trochę, mówiła tym językiem źle i niechętnie.
Dosyć było niektórym z pań być przypuszczonemi do ucałowania ręki i do widzenia oblicza.
Ichmościów też duchownych, świeckich i wojskowych na pokojach Maryi Ludwiki nie zbywało nigdy, cisnęli się wszyscy, jako do dystrybutorki łask i istotnie królowej. Wiedziano, że przez nią i do króla trafić było najbezpieczniej a najłatwiej.
Na przyjęcie też w mieście i przez ziemian skarżyć się nie mogła Marya Ludwika. Miasto po naradach i zasiągnionych wiadomościach, wystąpiło z podarkiem przystojnym.
Nie mogło wprawdzie, jak Gdańsk, ofiarować kilku tysięcy pięknych, umyślnie odbitych monet, ale naczynia srebrne pozłociste, przydały się też skarbcowi królowej jmości.
Co dzień prawie zabawiano ją ogniami sztucznemi, które z Warszawy sprowadzony kunsztmistrz wyprawiał. Czas schodził dosyć przyjemnie.
Podkanclerzy pod pozorem spraw jakichś pozostał na pokojach, aż się wszyscy oddalili. Szło mu oto, ażeby królową zawiadomił o szczęśliwych swych łowach. Wiedział, że bądźcobądź, zawsze ją to cokolwiek zniechęci i odstraszy od króla.
Obrócił w żartobliwy sposób swoje oskarżenie.
— Goniłem dziś za królem jmością w pole — odezwał się — lustrował pułki, alem się przypóźnił, a król pośpieszył na inną lustracyą.
Rozśmiał się; Marya Ludwika ciekawie się zwróciła ku niemu.
— Pojechał zawczasu swe dawne znajomości odwiedzać — ciągnął dalej Radziejowski. — Znalazłem go, jakimś instynktem u Sapieżyny, ale on tam nie jej szukał...
Zatrzymał się nieco. Królowa słuchała ciekawie.
— Znajdowała się tam żona moja — mówił dalej Radziejowski. — Wczoraj razem były u w. król. mości, gdzie król się z żoną moją zmówić musiał, gdzie się spotkać mogą bezpieczniej na poufalą rozmowę, to jest na to, aby się ona przeciwko mojej tyranii skarżyła. Jakoż przydybałem ich oboje, samych, bo Sapieżyna nie chciała snadź czułym zwierzeniom przeszkadzać...
Począł śmiać się podkanclerzy, chociaż widział, jak surowo zmarszczyła się królowa i usta zacięła.
Nie wdała się jednak ani w rozpytywania, ani w dłuższą o tem rozmowę, zwróciła się ku czemu innemu.
Podkanclerzyna przez cały ten dzień pozostała u siebie, sposobiąc się do tego, co ją od męża czekało wieczorem.
Tymczasem Radziejowski, który z Dębickim miał do czynienia wiele, powrócił tak późno w noc, iż żona go już nie widziała.
Następnego zaś dnia rano przywitał ją wcale już ani napomykając o spotkaniu u Sapieżyny, i nie czyniąc wymówek, ani szydząc i doskwierając, czego się spodziewała. Czy to wypłynęło z rachuby, czy z lekceważenia, poznać nie mogła podkanclerzyna, lecz była mężowi nieledwie wdzięczną, że ją w pokoju pozostawił.
Wypadek ten, zamiast pogorszyć stosunki pomiędzy małżeństwem, prawie, przeciwnie, uczynił je znośniejszemi; podkanclerzyna oddychała swobodniej, Radziejowski zaś tak się zdawał jakiemiś ważnemi sprawami ciągle zajętym niezmiernie, iż na pozór żonę zaniedbywał. Wszystko to u niego tak było umiejętnie ułożone, że chodów jego trudno się było dobadać.
Mniej nawet w Lublinie królowi samemu prezencyą swą się naprzykrzał, gdyż w towarzystwie Dębickiego obchodził różne kółka wojskowe i ziemian, siejąc tam potrzebne na przyszłość ziarna... które później wschodzące pielęgnować miano.