Bolesław Śmiały, Krzywousty i jego synowie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bolesław Śmiały, Krzywousty i jego synowie | |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1921 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
I JEGO SYNOWIE
KRAKÓW ================= G. GEBETHNER I SPÓŁKA
»Jest klasztor Ossa na pochyłku skały,
A czarna wkoło okrąża go puszcza:
Tam mąż nieszczęsny w wieku jeszcze sile
Długą pokutą płaci gniewu chwile.
Tam dotąd kamień leży, mchem okryty,
Jodła mu cienia i chłodu dodawa;
Na głazie zbrojny mąż z koniem wyryty«[1]
(Juljan Ursyn Niemcewicz).
Tak maluje poeta pomnik Bolesława Śmiałego w ustronnym klasztorze na pograniczu Węgier.
Cóż robił tam król polski? za co pokutował?
Bolesław Śmiały, starszy syn Odnowiciela, przypomniał Polsce czasy swojego pradziada: jak Chrobry budził postrach i szacunek, w walce niezwyciężony, dla przyjaciół szczodry, zawsze gotów z pomocą śpieszyć pokrzywdzonym.
Tak piękny był początek panowania.
Lecz męstwo nie wystarcza, aby rządzić krajem. Kto nad sobą samym panować nie umie, nie potrafi utrzymać władzy nad innymi.
Haniebnie opuścili monarchę rycerze podczas wyprawy kijowskiej. Pośpieszyli do domów bronić żon i majętności, które grabił lud zbuntowany, podżegany przez zdrajców, wrogów Bolesława.
Opuścić wodza w obcym kraju podczas wojny, zapomnieć o karności i obowiązku rycerza — to czyn niegodny i musiał być surowo ukarany.
Może jednak Bolesław przebrał miarę. Widział dokoła zdradę, chciał się od zdrajców uwolnić, i padały pod mieczem kata głowy rycerzy i panów, krew płynęła, długim szeregiem szli na śmierć skazani, w pełni sił, w pełni życia.
Lęk ogarnął kraj cały przed taką srogością.
— A miłosierdzie, królu? Czyś ty sam bez winy?
Tak go zapytał biskup Szczepanowski, stając w obronie winnych, ale nieszczęśliwych.
— Ja tu pan, moja wola! — była dumna odpowiedź króla. — Zdrajców nie broń, jeśli do nich nie należysz, — doradców mi nie trzeba.
Biskup nie uląkł się groźnego słowa.
— Zdrajców sam Bóg rozpozna — odparł śmiało — a wola Jego nawet nad królami. W Jego imieniu cię wzywam, abyś się opamiętał, bo kto dał władzę, ten ją i odebrać może.
— To groźba? — precz mi z oczu!
— Popraw się, lub zginiesz. Klątwa Kościoła z króla uczyni nędzarza.
On miałby się ulęknąć? On, Bolesław Śmiały?
Podrażniony w dumie i poczuciu władzy, może podejrzewając biskupa, iż należy do tych, którzy koronę mu odebrać chcieli, zapomniał król, iż w walce gubi zapalczywość, a rozum i rozwaga staną niekiedy za męstwo. Zapomniał... Wrogów tylko widział dokoła i zgnieść ich pragnął siłą i postrachem.
Biskup? — ha, jeśli łączy się z wrogami —
Nietylko w Polsce toczyła się wtedy walka o władzę między królem a Kościołem: Henryk IV, cesarz niemiecki, pierwszy podniósł oręż przeciw papieżowi i jego klęski właśnie pozwoliły Bolesławowi odzyskać utraconą niepodległość.
I w swoim kraju miałby ulegać biskupom? On panem — i nikt więcej tu, na jego ziemi.
Lecz biskup rzucił klątwę. I któż się poważy słuchać wyklętego?
Szał gniewu ogarnął króla na wieść o tem. W zapamiętaniu, z garstką najwierniejszych, którzy nie opuścili go w nieszczęściu, biegnie się pomścić.
Gdzie biskup? gdzie biskup?
Stanisław Szczepanowski w kościele na Skałce, przy ołtarzu.
Niepomny na nic, zaślepiony gniewem, wpada Bolesław do Pańskiej świątyni i przed ołtarzem sam śmierć mu zadaje.
Legenda mówi, że świętego ciała strzegły orły, dopóki nie zabrano szczątków, aby je uczcić chrześcijańskim pogrzebem.
A nieszczęsny król-zbrodniarz?
Przyszło upamiętanie, wyrzuty sumienia, żal spóźniony, lecz szczery. W pokutniczej sukni opuszcza tron i państwo, by wyznać swe winy namiestnikowi Chrystusa na ziemi, uzyskać przebaczenie.
Ale nie doszedł do Rzymu. Zatrzymał się w Ossjaku, może dla wypoczynku, i już pozostał tu jako pokutnik. Nieznany nikomu, on, król zuchwały, dumny, w pokorze spełniał najniższe posługi, najcięższe prace, wiódł żywot surowy, w najsroższych umartwieniach, i po latach wielu, dopiero przed śmiercią wyznał na spowiedzi swe ukrywane imię.
Widocznie grzech mu został odpuszczony, bo ciało pochowano w poświęconej ziemi, choć zdala, na obczyźnie.
A na Wawelu w Krakowie w srebrnej trumnie przed ołtarzem spoczywają relikwje męczennika, Stanisława Szczepanowskiego.
Na krakowskim zamku panuje ruch niezwykły: biegną gońce, wysłani w różne strony, pachołkowie krzątają się około koni; tam warzą w kotłach strawę dla przybyłych, owdzie rycerze rozprawiają żywo. Król Władysław Herman, chorobą złożony, siedzi na łożu blady, ale widać ze spojrzenia, jak gorąco przyjmuje udział w tym ogólnym ruchu, jak dręczy go niemoc, nad którą zawładnąć nie może.
I nie dziw. Przyszły wieści, iż od północy wtargnęli do kraju Pomorzanie, palą wsie i osady, rabują i plądrują, a on, król, bezwładny, nie może śpieszyć na obronę. Wprawdzie wysyła rycerstwo pod wodzą mężnego wojewody Sieciecha, ale wolałby sam jechać na czele; czuje, że tam miejsce jego podczas wojny, i wstydzi się swej słabości i czuje się upokorzonym.
A wtem ozwała się trąbka myśliwska i nowy orszak wjechał na dziedziniec. To królewicz Bolko, zwany później Krzywoustym, powraca z polowania. Twarz ma jasną, wesołą, znać rad z szczęśliwych łowów i zdobyczy. Rosły i barczysty, wygląda prawie na młodzieńca, i niktby go nie nazwał dzieckiem, mimo młodego wieku. Jego towarzysze, starsi zapewne od niego, wpadli za nim jak wicher, z okrzykiem tryumfu, z tysiącem opowiadań i przechwałek. Każdy z nich przecie miał się czem pochlubić, bo nie na zające polowano wówczas, a w walce z dzikim zwierzem składał myśliwiec dowody odwagi i zręczności, męstwa i przytomności umysłu. Wprawdzie królewicz Bolko celował w tem wszystkiem, lecz nikt mu nie zazdrościł, ponieważ kochali go wszyscy.
Dziwne szczęście miało to dziecko do ludzi: zjednywał sobie serca spojrzeniem, uśmiechem, prostem, serdecznem słowem. Kto go poznał, gotów był zginąć za niego, oddawał mu się z duszą na każde skinienie.
A chłopiec może jeszcze i nie spostrzegł tego, wesoły był, otwarty i pełen prostoty, silny, śmiały i zręczny, ufny i przyjacielski, ceniący cnoty rycerskie i serce.
Na widok koni, wojów i rynsztunków, widocznych przygotowań do wyprawy, zatrzymał się zdumiony, twarz mu spoważniała.
— Co to znaczy? — zapytał kogoś z przechodzących.
— Pomorzanie plądrują pogranicze, przed nocą wyruszamy.
Twarz królewicza zmieniła się nagle: zniknął z niej uśmiech wesołej swobody, z oczu strzeliła błyskawica woli. Zeskoczył z konia i pobiegł do zamku.
Szybkie kroki dały się słyszeć w komnacie przyległej do sypialni króla, za chwilę Bolko klęczał u nóg jego.
— Ojcze — błagam cię, ojcze! — szeptał urywanym głosem — puść mię także na wojnę, puść mię, ojcze! — wołał, ściskając nogi króla i patrząc mu w oczy takim wzrokiem, iż chory nie śmiał odpowiedzieć odmową.
— Nie odmawiasz mi, ojcze? — zawołał Bolko z radością. — Och! tam jest moje miejsce. Jeżeli mogę walczyć z dzikim zwierzem dla rozrywki, czyżbym mógł kryć się, kiedy wróg napada? Bóg mi dał siłę, ojcze, — ja tam zastąpię ciebie!
Łzy spłynęły po twarzy króla.
— Mój synu — szepnął — będziesz Chrobrym kiedyś, skoro dorośniesz.
— Dzisiaj, mój ojcze, nie odmawiasz, prawda? Dzięki ci, dzięki!
Przycisnął gorące usta do bezwładnych nóg Władysława.
— Oby tak nieprzyjaciel oprzeć ci się nie mógł — mówił król rozrzewniony, przyciskając syna do piersi.
Bolko był uszczęśliwiony; król posłał po wojewodę Sieciecha.
Nie był rad wojewoda z powierzonej mu opieki, lecz woli króla wymówić się nie mógł, a jak się sprawował królewicz na wojnie, w starej kronice pisze o tem Długosz:
»Było natenczas Bolesławowi dziewięć lat. Tam się w tem dziecięciu okazała wielka chęć do spraw rycerskich: sam jeżdżał na straż z drugimi, w nocy nie spał, we dnie mało, piciem i jedzeniem skromnem się obchodził, nic mu zimno ani gorąco nie przykre było, tak iż nad obyczaj dzieciński wszystko czynił«.
Wojna powiodła się szczęśliwie: nieprzyjaciel kilkakrotnie pokonany, uszedł z wielką stratą, Sieciech wrócił zwycięzcą, a czyny królewicza rozpowiadano z chlubą, wiele sobie po nim rokując.
Było to w r. 1094.
Marja Ilnicka tak zaczyna śpiew o Krzywoustym:
Królewskie pocholę ma oczy sokole
I śmiało pogląda przed siebie:
— Oj, pójdę ja, ojcze, z mężami na pole,
Ratować ojczyznę w potrzebie!
Więc zbroję mu dali, — w koszulce ze stali
Wyrastał Bolesław na męża,
A kiedy na tronie po ojca siadł zgonie,
Gdzie pójdzie, tam wroga zwycięża.
Największem nieszczęściem za panowania Bolesława Krzywoustego była niezgoda między braćmi i wynikające stąd wojny domowe. Winowajcą był zawsze Zbigniew, który się uważał za pokrzywdzonego, zazdrościł bratu władzy, a wiedząc, że wbrew woli całego narodu nic uzyskać nie może, starał się szkodzić królowi podstępem, podżegając przeciw niemu nieprzyjaciół, a nawet usiłując pozbawić go życia przez zdradzieckie zasadzki.
Bolesław był cierpliwy i nieustraszony. Bratu przebaczał chętnie, ilekroć pokonany, udawał żal i skruchę, aby móc broić na nowo, — zasadzek ani wojny się nie lękał. Całe też prawie jego panowanie to szereg ciągłych i szczęśliwych wojen: stoczył podobno w życiu 47 bitew, a jego długi miecz, Źórawiem zwany, nie zaznał odpoczynku.
Sam mężny i śmiały, cenił męstwo nadewszystko. Ileż to razy odwadze jedynie zawdzięczał ocalenie życia. Polował np. w kilkadziesiąt koni, aż tu rozlega się okrzyk wojenny Pomorców, gradem padają strzały, sypie się ćma nieprzyjaciół z gąszcza nieprzebytych lasów, otaczają go, tryumfują. Nie minie ich nagroda, przez Zbigniewa przyobiecana: cóż pocznie taka garstka przeciwko tysiącom?
Ale na czele tej garstki Bolesław!
— Hej, bracia, lepiej zginąć, niż się poddać. Za mną, kto ma serce!
I rzuca się na zdumionych nieprzyjaciół, łamie ich szyki, roztrąca zastępy, spada na nich jak burza, jak huragan, i jak huragan znika na czele odważnej drużyny, znacząc ślad swojej drogi trupami poległych.
Nic też dziwnego, że w takim rycerzu tchórz budził wstręt i wzgardę, a zarazem gniew zapalczywy, którego potem żałował.
Podczas wyprawy na Ruś otoczony został przez daleko liczniejsze siły nieprzyjaciół. Zdawało się, że niema już ratunku; jednakże król, nie tracąc wiary i odwagi, przemówił do rycerzy, zachęcając ich do wytrwania, przekładając, że lepsza śmierć chwalebna od hańbiącej ucieczki.
I rycerstwo skupiło się dokoła wodza, aby go ocalić, lub zginąć z nim razem. Tylko wojewoda krakowski, którego imienia nie znamy, gdyż go nie zapisano, aby wstydu nie robić potomkom, uszedł ze swoim hufcem, opuszczając króla.
Po powrocie do domu, Bolesław w pierwszym gniewie posłał mu zajęczą skórkę, kądziel i garść konopi, jako znak, że mu z babami kądziel prząść przystoi, nie zaś nazywać się mężem, skoro z placu boju umyka jak zając. Zawstydzony wojewoda ukręcił sznur z konopi i powiesił się. Bolesław żałował potem swojej surowości, ale już było za późno.
Jakże chętnie zato nagradzał walecznych. Były to najprzyjemniejsze chwile jego życia, tak jak najmilszą mu była rozmowa o bohaterskich czynach i męstwie rycerzy.
W jednej z wypraw na Morawców, którzy z namowy Zbigniewa pustoszyli granice Polski, wódz Żelisław Belina stracił prawą rękę, lecz nie zważając na to, lewą pochwycił topór, pokonał przeciwnika i mimo ran nie ustępując z placu boju, bitwę wygrał i nieprzyjaciół pogromił.
Nie mogąc pokonać brata, wygnany z kraju za tysiączne zdrady, udał się Zbigniew do cesarza Henryka V i prosząc go o pomoc, przyobiecał, iż uzna się cesarskim sługą i lennikiem[2], jeśli przy pomocy Niemców zasiądzie na polskim tronie.
Podobało się to cesarzowi, więc wysłał do Bolesława posła z takiemi słowy:
— Albo przysięgnij, że będziesz mi posłuszny, i połowę królestwa oddaj bratu, albo zawojuję twoje państwo.
Nie uląkł się Bolesław bynajmniej tej groźby: do wojny przywykł i czuł, że sprawiedliwość ma za sobą. To też odpowiedział posłowi cesarza, że przysięgi nie złoży, państwem się nie podzieli, a wojny się nie lęka.
Rozgniewany cesarz zebrał liczne wojsko, natychmiast wtargnął do Śląska, najbliższej dzielnicy polskiej, i obległ Głogów, niewielki gródek pograniczny, nieprzygotowany wcale do obrony.
Nieszczęśliwi mieszkańcy, otoczeni nagle, bronili się, jak mogli. Ale nie mieli dosyć sił, ani żywności, nie wiedzieli, czy Bolesław przyjdzie im na pomoc, czy już wie o ich losie. Pomimo to od rana na drewnianych murach, spychają Niemców z drabin, rzucają kamienie, leją gorącą wodę i nawzajem dodają sobie otuchy:
— Król nie zapomni o nas, nie odda nas Niemcom, przybędzie na ratunek, tylko wytrwać trzeba, tylko bronić się mężnie.
Odwagi im nie zbraknie, ale Niemców tyle! Trzeba koniecznie zawiadomić Bolesława, żeby śpieszył, bo zaleją gród i zburzą, jak fale rzeki wezbranej burzą i obalają lichą chatkę.
Posyłają więc do cesarza, prosząc o trzy dni pokoju: chcą się namyślić, co począć.
Zgadza się cesarz na to, ale żąda w zakład synów najpoważniejszych obywateli miasta dla pewności, że w ciągu tego czasu nie napadną na niego zdradziecko.
Przykro było Głogowianom rozstawać się z dziećmi, ale przecie zakładnik jest nawet w obozie wroga nietykalny, więc nic im się nie stanie, za trzy dni powrócą, a Bolesław tymczasem pośpieszy na pomoc.
Nie może być inaczej: miasto musi się przygotować do obrony, a na to trzeba czasu. Na trzy dni oddadzą dzieci.
Trzeba je było wybrać. Przykład dać musieli najmożniejsi obywatele, urzędnicy królewscy, najmężniejsi.
Matki żegnały dzieci ze łzami i z trwogą, ojcowie ze spokojem. Dzieci były dumne, że służą ojczyźnie. Lękać się nie było czego.
Trzy dni minęły. Przyszła wieść od Bolesława, że pośpiesza: niech się bronią do ostatka, on przybędzie.
W Głogowianach silniej uderzyły serca. Kiedy tak, to wytrwają, nie oddadzą ziemi, krwią i życiem zapłacą za jej wolność.
Posłali do cesarza: — proszą o zwrot zakładników, postanowili się bronić.
Zdumiał się cesarz, milczał. Nagle zdradziecko błysnęły mu oczy, uśmiechnął się z szyderstwem.
Nie odda zakładników. Niech się miasto podda, inaczej dzieci zginą.
Straszna rozpacz zapanowała w Głogowie. Co począć? Dla ojców i matek życie dzieci droższe niż własne. Każdy z ojców wolałby sam zginąć. Ale czyż odda ziemię? kraj zdradzi? zaprzeda w niewolę?
Nie, nigdy. Ojcowie i dzieci spełnią swą powinność: za kraj oddadzą życie.
Cesarz czeka jeszcze — uwierzyć nie może.
Lecz na murach zbrojni oczekują szturmu.
Wściekły Niemiec umieścił dzieci przed hufcami, aby na nie musiały paść pierwsze pociski. Ojcowie nie odważą się strzelać do synów.
Zbliża się śmiało. — Wtem z murów leci grad kamieni, chmura strzał. Padają zastępy niemieckie, gród broni się wytrwale, wróg go nie zdobędzie.
Noc położyła kres zaciętej walce — odstąpił nieprzyjaciel bezsilny, złamany, stosy poległych na pobojowisku.
A tam na murach płaczą nieszczęśni ojcowie...
Po ocaleniu Głogowa król Bolesław posłał znowu do cesarza, żądając, aby cofnął się ze swojem wojskiem i zaprzestał rozlewu krwi chrześcijańskiej bez słusznego powodu.
Z takiem żądaniem Skarbek stanął przed Henrykiem.
Cesarz przyjął go dumnie, w wspaniałym namiocie, otoczony dostojnikami i rycerstwem.
— Widziałeś moją potęgę — rzekł z pychą — powiedz o niej swojemu panu. Dosyć mi sięgnąć ręką, abym mu wydarł państwo, ale nie chcę rozlewu krwi chrześcijańskiej i jeśli król polski zgodzi się zapłacić mi niewielką daninę na znak uległości, chętnie opuszczę jego ziemie, jako zwierzchnik i przyjaciel.
— Król mój tylko Boga uznaje za swego pana — odparł spokojnie Skarbek — tu na ziemi nikomu ulegać nie będzie, a sił ma dosyć, ażeby się bronić.
— Więc zginiecie — rzekł cesarz. — Nie równać wam się ze mną. Powiedz swojemu panu, jakie widziałeś u mnie skarby i bogactwa.
To mówiąc, otworzyć kazał wielkie skrzynie, pełne złota.
Skarbek nie wiedział może, iż tyle złota jest na świecie, lecz spojrzał na nie obojętnie, zdjął z palca kosztowny pierścień i rzucił go do skarbca.
— Idź złoto do złota — przemówił spokojnie. — My Polacy wolimy żelazo i żelazem bronić się będziemy.
Zdumiał się cesarz i rzekł uprzejmie: — Dziękuję!
Poseł skłonił się z dumą i wyszedł w milczeniu.
Wkrótce potem pod Wrocławiem na Psiem Polu poległo świetne rycerstwo niemieckie, a Bolesław odniósł zupełne zwycięstwo.
Skarbek zaś na pamiątkę swojego poselstwa otrzymał przydomek »Habdank«, to znaczy: dziękuję.
Na wysokim zasiadł tronie,
O poręczach z białej kości,
Dumny Henryk, w słusznem gronie
Swej cesarskiej wielmożności.
Toż gdy miejsca wzięli swoje
I biskupy i pisarze,
Poseł lacki im pościąga
Te niemieckie butne twarze.
Acz z spokojem w progi wchodzi,
Dumnym wzrokiem orszak zmierzy,
Szabli imąc się — łuskową
Rękawicę w dłoni dzierży;
A na palcu drogi pierścień,
Aż się oczy Niemcom żarzą,
I już liczą wagę złota,
Na łakomstwa wagach ważą.
— Pokój z tym, kto trzyma zgodę,
Kto braterskie przyjmie ramię,
Z tym nietylko bój powściągnie,
Lecz się chlebem Lach rozłamie.
A kto nie, kto złości chowa,
Kto się jedna z jego wrogi,
Rękawicę mu łuskową
Rzuci rycerz Lach pod nogi. —
Tak spełniwszy swe poselstwo,
Rycerz polski wpośród stanie
I położy dłoń na zbroję,
Wzrok w niemieckim utkwi panie.
Cesarz zasię przewielmożny,
Zakręciwszy w kołtun brodę,
Rzecze dumnie: — Nie na pokój,
A na wojnę męże wiodę.
Od Hercyńskich ciemnych lasów
Po błękitny brzeg Italji
Henryk cesarz, pan Germanów,
Znaczę liczbę swych wasali[3].
Dziś a jutro lackie łęgi[4],
Ziemię widną szumnych łanów,
Po rzemienne w krwi popręgi
Deptać będzie koń Germanów. —
I dorzuci słowo wzgardy
I na knechty zbrojne skinie:
— Oto moje wkrąg namioty,
A to moje złota skrzynie. —
Rzekł i wlot barczyste chłopy
Podnaszają skarbów wieka;
Aleć próżno podziwienia
Krzyku z ust wolnego czeka.
Poseł polski nie rzekł słowa,
Jeno, gdy mu wróg urąga,
Łuskowaną swą rycerską
Rękawicę szybko ściąga,
Prawiąc: — Panie ty niemiecki,
Co wyrzekłeś, dość mi na tem;
Pokąd ziemi, pokąd słońca,
Lach nie będzie Niemcu bratem;
Oto, Niemcy, wam wyzwanie!
Rękawica z brzękiem padła,
Aż połowie cnych Germanów
Z trwogi w sercu krew się zsiadła.
Poczem poseł dłoń podniesie
I do skrzyni pierścień miota,
Rzekąc godnie: — Niechże złoto
Domieszywa się do złota;
Co zbyteczne w Lechji starej,
Chciwość wasza niech zabierze, —
Wolnym niech z ojczystych żelaz
Ukowają miecz płatnerze[5].
Teofil Lenartowicz.
Najważniejszem dziełem Bolesława Krzywoustego był chrzest i przyłączenie Pomorza, t. j. kraju, położonego nad morzem Baltyckiem, od ujścia Wisły aż do ujścia Odry.
Już Bolesław Chrobry przyłączył Pomorze do Polski, ażeby zapewnić jej dostęp do morza, tak bardzo ważny dla handlu i bogactwa kraju, zdobyć naturalną z tej strony granicę i uchronić słowiańską ludność tej dzielnicy od panowania Niemców.
Ale póki Pomorze nie było ochrzczone, nie mogło się zjednoczyć z państwem chrześcijańskiem, przeciwnie, uważało Polskę za swego wroga i stanowiło dla niej najniebezpieczniejsze sąsiedztwo, bo pogańska ludność skora była do napadów i grabieży.
Zrozumiał to Bolesław Krzywousty i postanowił siłą i dobrocią utwierdzić na Pomorzu naukę Chrystusa.
Przez lat wiele trwała ta praca. Posyłał misjonarzy i kapłanów, ażeby nauczali wiary w jednego Boga, a sam szedł za nimi z wojskiem, gdyż inaczej zostaliby niechybnie wymordowani.
W każdem zdobytem mieście zostawiał księży i rycerską załogę, aby dalej prowadzili jego dzieło.
Nim przystąpił do szturmu, starał się dobrocią skłonić gród do poddania i ku wielkiej radości osiągał to niejednokrotnie. Wówczas hojnym był i wspaniałym, zmniejszał podatki, obdarzał ochrzczonych, nadawał im różne prawa i pozyskiwał ich miłość i wdzięczność; a dla innych przykład taki był zachętą, aby bez krwi rozlewu przyjęli łaskawego pana i połączyli się z bratniem plemieniem.
Nie wszystkie jednak grody skłonne były do przyjęcia tych warunków — niektóre chciały walczyć do ostatka, broniąc wiary swej i wolności. Do tych należał warowny Białogród, zamieszkany przez ludność wojowniczą, słynną z śmiałych napadów na granice Polski i zuchwałego łupiestwa.
Bolesław z wielkiem wojskiem zbliżył się do miasta, ale jak zawsze, próbując układów, posłał najpierw przez posłów białą i czerwoną tarczę, polecając mieszkańcom, aby wybrali sami: pokój i łaski, czy też krew i walkę.
Dumnie przyjęli Białogrodzianie wysłańców. — Odpowiedzcie swemu królowi, że z mężami, a nie z dziećmi będzie miał tu sprawę — przemawiali szyderczo. — Białogłowy niechaj straszy krwi przelewem, my wytoczymy waszą; obie tarcze przyjmiemy, obie się przydać mogą, a białą wam zwrócimy, waszą krwią zafarbowaną.
I urągali i szydzili z posłów, że pragnęliby lekkiego zwycięstwa, ale żadnego tutaj nie odniosą.
Widząc Bolesław, że namową nic nie wskóra, obległ miasto i uderzył na nie całą siłą. Broniło się wytrwale, wkońcu jednak zburzono mury taranami, i król wdarł się do grodu na czele rycerstwa, podnieconego długą i upartą walką.
Teraz dopiero strach padł na mieszkańców. Wiedzieli, że zdobywcy bywają okrutni, krwawo mszczą się za opór, a żołnierz wynagradza sobie łupem rany i śmierć towarzyszy.
To też jęk rozległ się ze wszystkich domów, kobiety z dziećmi wybiegały na ulice, a rzucając się na kolana, głośno wzywały króla, błagając go o litość.
Na ten widok stanął Bolesław i skinieniem miecza zatrzymał rycerzy. Zabronił im rabunku i wszelkiego gwałtu, zabronił podpalania domów, ogłosił przebaczenie dla tych wszystkich, którzy przysięgną posłuszeństwo. Innym pozwolił wyjść z miasta.
Wtedy nastąpił wybuch nieopisanej wdzięczności: kobiety rzucały się królowi do nóg, kazały dzieciom przysięgać mu wierność, pozwalały się chrzcić bez oporu.
Z mężów najuporczywsi opuścili Białogród, ale większość przysięgła dobrowolnie i uznała szczerze łaskawego pana.
A ci, co wyszli, roznieśli wieść o tem, co zaszło. Skutek był niespodziewany: najsilniejsze grody, najludniejsze i najbogatsze, jak Kołobrzeg, Kamień, Wolin i wiele innych, poddały się dobrowolnie, zapraszając przez posłów Bolesława, aby objął nad niemi panowanie.
Dobroć podbija prędzej od oręża.
Za Mieszka, za Chrobrego i Krzywoustego, za wszystkich Piastów nawet, król polski był nietylko rządcą kraju, ale panem i właścicielem tej ziemi, którą berłem swojem ogarniał. To była jego własność. Rozporządzał nią podług swej woli i nikt się nie sprzeciwiał, bo wszyscy uznawali to za słuszne. Dostał po ojcu lub podbił — to jego.
Dziś inaczej myślimy, ale wtenczas tak ludzie rozumieli.
Więc królowie dzielili państwo między synów. Zwykle najstarszy dostawał najwięcej, ale każdy też jakąś cząstkę.
Bolesław Krzywousty miał aż pięciu synów i dlatego się niepokoił: co to będzie, jeżeli na pięć części podzieli Polskę! Nie będzie Polski, tylko pięć małych ksiąstewek.
Pragnął temu zaradzić i po długich namysłach taki ułożył projekt.
Podzieli państwo, ale młodsi bracia muszą słuchać starszego niby ojca, w każdej potrzebie pomagać mu i wspierać go swojem rycerstwem. A najstarszy otrzyma więcej od nich ziemi, ze stolicą Krakowem, i będzie się nazywał senjor.
Senjor, mając więcej ziemi i więcej przez to rycerstwa, będzie silniejszy od braci i może zmusić ich do posłuszeństwa, ponieważ w sprawach państwa jest zwierzchnikiem i ma nad nimi władzę.
Tak to sobie ułożył w myśli Krzywousty, rozumiejąc, że podział państwa jest szkodliwy, i chcąc zachować jedność mimo działów.
Najmłodszemu z synów nic nie dał.
Mówią, że na łożu śmierci, kiedy go zapytano, co przeznacza dla Kazimierza, odpowiedział:
— Wóz ma cztery koła, ale potrzebuje woźnicy, ażeby nim kierował.
Szeptali sobie ludzie, że król w godzinie śmierci ma jasnowidzenie, iż najmłodszy z braci znów w jedną całość wszystkie dzielnice połączy.
Tak jednak się nie stało. Przez dwieście lat blisko działo się coraz gorzej, bo synowie Krzywoustego dzielili swoje działki między swoich synów, i zamiast jednej Polski, mnożyło się coraz więcej księstw, ksiąstewek. Przytem wewnętrzna niezgoda i kłótnie osłabiły do reszty potężne niegdyś państwo, i mogliby je wtedy Niemcy zagarnąć zupełnie, gdyby u siebie w domu wielkich kłopotów nie mieli.
Najstarszy syn Władysław odrazu wojnę domową rozpoczął, chcąc odebrać braciom dzielnice i całą Polskę złączyć pod swem berłem. Lecz został pokonany i wygnany. Śląsk mu tylko oddano, kiedy Niemców na kraj naprowadził, aby ujęli się za nim. Na Śląsku też rządzili jego synowie i wnuki.
Inni książęta walczyli o Kraków, o czczy tytuł senjora.
I kraj coraz bardziej upadał.
Bo w jedności siła — niezgoda zawsze prowadzi do zguby.
Czwarty syn Krzywoustego, książę sandomierski Henryk, bardzo niezwykłe miał losy.
Ludy chrześcijańskie prowadziły wówczas ciężką walkę z Turkami o grób Chrystusa Pana.
Pierwszy zawezwał do niej wszystkich chrześcijan ubogi pielgrzym, zwany Piotrem Pustelnikiem. Będąc w Jerozolimie świadkiem okrucieństw, jakich dopuszczali się Turcy na pielgrzymach, widząc zniewagę miejsca, tak świętego dla chrześcijaństwa, udał się do papieża z prośbą o ratunek, o odebranie Turkom Jerozolimy, i ofiarował się sam opowiedzieć wszystkim ludom i krajom, jaki ucisk panuje w ziemi świętej, wzywając do spełnienia obowiązku.
Z błogosławieństwem papieża i krzyżem puścił się na wędrówkę; niestrudzony pod wpływem świętego zapału, żywiąc się korzonkami i jałmużną, objeżdżał na osiołku miasta, wioski i osady, przebiegał całe kraje, przemawiając wszędzie gorącemi słowy, malując hańbę, jaka ciąży na chrześcijanach, wzywając wielkim głosem do obrony grobu świętego ubogich i bogatych, kmieci i rycerzy, panów, mieszczan i monarchów, grożąc obojętnym wiecznem potępieniem, sądem ostatecznym i pogardą ludzką.
Opisywał cierpienia nieszczęsnych pielgrzymów, którzy po tylu trudach i niebezpieczeństwach zbliżają się nakoniec do świętego miejsca, gdzie Zbawiciel krew przelał za nas; czcią najwyższą przejęci, pełni miłości i skruchy, cóż zastają na miejscu? Znieważone świętości, krzywdę i poniżenie, bezprawie, rozbój, a często śmierć straszną.
Słuchano go z ciekawością i wzruszeniem, a kiedy wzywał na wielką wyprawę, na świętą wojnę pod sztandarem krzyża, o cześć Boga i wiary, o najdroższą każdemu na ziemi pamiątkę, powstał zapał nieopisany. Słuchacze płakali gorącemi łzami, padali na kolana, prosząc Boga o przebaczenie, wzywając błogosławieństwa, przysięgając oddać życie na odkupienie win swoich, na odzyskanie grobu z rąk niewiernych. I przejęci do głębi najszlachetniejszem uczuciem, gotowi do ofiary, porzucali chaty i bogate zamki, skarby, ziemię, żony i dzieci, a śpieszyli w dalekie i nieznane kraje, przez góry, rzeki, morza i pustynie, pod straszny skwar palących promieni słonecznych, pomiędzy srogie pogańskie narody, gdzie czekała ich śmierć lub sława.
Nawet rozbójnicy rzucali rozboje, zwracali łupy, wyznawali winy, pokutowali ze skruchą i żalem, byle i oni mogli wziąć udział w wyprawie, byle przyjęto ich szczerą ofiarę, byle ich nie odtrącono.
Widząc powszechny zapał, papież zwołał sobór do miasteczka Clermont we Francji, wzywając tam wszystkich, którzy chcą należeć do wojny świętej.
Nieprzeliczone rzesze zgromadziły się na to wezwanie, niepodobna ich było objąć okiem.
Wśród pola urządzono wysoki tron dla papieża, Piotr Pustelnik stał przy nim i przemawiał raz jeszcze do ludu — potem podniósł głos papież, — w imieniu Chrystusa błogosławił tłumom, obiecywał zwycięstwo i zbawienie.
Jeden okrzyk był odpowiedzią: — Bóg tak chce! — Bóg tak chce!
Na znak należenia do świętej wyprawy przypinano na sukniach krzyże z czerwonego sukna.
Tak powstało wojsko krzyżowe.
Szły oddziały, tłumy, gromady i rzesze z wszystkich ludów i krajów: szli ciemni prostaczkowie i świetni rycerze, tłumy nędznie odziane i hufce lśniące żelazem i złotem, królowie i cesarze, nawet dzieci. Całe chrześcijaństwo wspaniałym pochodem szło walczyć o grób Chrystusa, odzyskać go, odkupić krwią swoją, lub zginąć.
Ginęły krocie ludu. Umierali z wyczerpania w gorącym klimacie, nie mogąc znieść strasznego trudu i upału, padali w nieskończonych walkach z poganami, którzy na każdym kroku stawiali im opór zacięty.
Po dwóch latach takiej drogi, po całym szeregu krwawych bitew, potyczek, klęsk i tryumfów, pierwsza wyprawa krzyżowa stanęła wreszcie na wzgórzu Emaus i ujrzała przed sobą mury świętego grodu.
Ze 100.000 przeszło najdzielniejszego rycerstwa licznej służby, pielgrzymów, nawet kobiet, co wynosiło razem do 600.000, pozostało zaledwie 40.000, z których tylko połowa dźwignąć mogła oręż. Lecz na widok Jerozolimy najwyższe uniesienie ogarnęło garstkę krzyżowców. Nikt nie kładł się tej nocy, klęcząc śpiewano modlitwy, najsłabsi zapomnieli o przebytych trudach, rycerze z płaczem wyznawali swoje grzechy, wszyscy gotowi byli rzucić się do szturmu, byle co prędzej ujrzeć własnemi oczyma święty grób Zbawiciela.
Niemało jeszcze męstwa i wysiłków kosztowało zdobycie miasta, do którego weszli nokoniec 15 lipca 1099 roku.
Naturalnie, że potrzebowali posiłków, ażeby się utrzymać przy swojej zdobyczy, więc z Europy szły nowe wyprawy, mniej albo więcej liczne i wspaniałe, zwłaszcza gdy Turcy znowu wydarli Jerozolimę chrześcijanom. I trwały te boje blisko przez lat 200.
Polacy mało brali w nich udziału: mieli oni pogan dookoła siebie i z tymi przedewszystkiem wojować musieli, w obronie własnej — dla sprawy chrześcijaństwa. Taką krzyżową wojną była za Krzywoustego wyprawa na Pomorze, zakończona utrwaleniem tu wiary chrześcijańskiej; w tym samym celu podjął walkę z Prusakami Bolesław Kędzierzawy, drugi syn Krzywoustego.
Do jednej z wypraw krzyżowych należał wszakże syn Krzywoustego, Henryk, książę sandomierski.
Z garstką wiernych towarzyszy, nie zdejmując żelaznej zbroi, aby nie być zaskoczonym przez wroga znienacka, walcząc bezustannie z licznym i doskonale uzbrojonym nieprzyjacielem, przebył spiekłe obszary Azji Mniejszej i podobno dostąpił szczęścia oglądania świętego grobu.
Po powrocie do kraju odznaczał się gorącą pobożnością, a gdy książę krakowski, Bolesław Kędzierzawy, wyruszał na Prusaków, aby wśród nich zaszczepić wiarę Chrystusową, rycerz krzyżowy pośpieszył za nim bez wahania.
Nieszczęśliwe były losy tej wyprawy. Broniąc swych siedzib i wiary, Prusacy podstępnie wprowadzili wojska polskie na trzęsawiska i nieprzebyte bagna. Niedołężny książę Bolesław ufał przewodnikom, którzy do zguby wiedli.
Przedzierają się z trudnością przez puszcze. Grunt coraz bardziej grząski, noc się zbliża. Na sznurze prowadzony schwytany przewodnik zapewnia jednak, że to jedyna droga, że przeszkody ominą wkrótce.
Tymczasem z pośród drzew padają strzały, rycerstwo polskie zewsząd otoczone, walka w ciemności trudna i niema odwrotu.
Straszliwe zamieszanie. Garstka spłoszona krzykiem, pierzchnęła w nieładzie, reszta stanęła mężnie, gotowa zginąć lub zwyciężyć.
I wre zacięta walka. Rycerz w żelaznej zbroi nie ulęknie się przecież nawpół nagiego Prusaka. O, za nim! za nim! już ucieka w puszczę!
Tu nawet droga jak gdyby wycięta, więc pośpiesza rycerstwo — nagle krzyk straszny rozdziera powietrze: ci najdzielniejsi, którzy jechali na czele, toną w bezdennem bagnie.
Niema ratunku. Ciężko uzbrojeni jeźdźcy zapadają z koniem coraz głębiej w trzęsawisko, na które ich Prusak wprowadził. Niema ratunku. Z dzikim śmiechem zasypuje ich strzałami, kamieniami. Toną, setkami toną.
Klęska, okropna klęska.
Król powrócił z wyprawy z resztką niedobitków. Książę Henryk zginął z innymi, walcząc o rozszerzenie wiary chrześcijańskiej.
Od Bolesława Śmiałego rozpoczął się w Polsce, zarówno jak w innych krajach Europy, spór o władzę pomiędzy królem a wyższem duchowieństwem.
Biskupi i wogóle duchowieństwo, posiadając najwyższe w kraju wykształcenie, uważali, iż książęta i królowie powinni w ważnych sprawach zasięgać ich rady, okazywać im uszanowanie, a do spraw kościoła nie mieszać się wcale, uwalniając tym sposobem duchowieństwo od wszelkiej świeckiej zależności.
Królowie rozumowali inaczej. Niewiele dbali o książkową mądrość, ufali, że silną ręką poradzą sobie najlepiej, nie chcieli słyszeć o tem, aby ktoś, zamieszkały w ich kraju i pełniący poważne obowiązki, mógł nie ulegać ich władzy, a z rad duchowieństwa nie zawsze pragnęli korzystać.
I zdarzało się rozmaicie: pobożni i ulegli duchowieństwu monarchowie cieszyli się jego opieką i pomocą w każdej sprawie; dumni i nieulegli narażali się na walkę, z której niezawsze wychodzili zwycięsko.
Tak właśnie było za Mieczysława Starego.
Trzeci syn Krzywoustego nie był już młodym, kiedy zajął tron krakowski, a z natury gwałtowny, dumny i mający wielkie poczucie królewskiej godności, nie myślał ulegać nikomu; przeciwnie, chciał w całym kraju przywrócić poszanowanie swej władzy, krnąbrnych i nieposłusznych do posłuszeństwa zmusić. Jego wola miała być prawem.
A nie było to łatwo. W ostatnich czasach nietylko biskupi i dostojnicy Kościoła, ale świeccy panowie niewiele sobie z władzy książęcej robili: przecież to oni w otwartej walce pokonali Władysława II i pozbawili go tronu; oni oddali władzę Bolesławowi Kędzierzawemu i grozili mu jej odebraniem.
To też odrazu zaczęła się walka. Mieczysław był surowy, ustanowił wszędzie posłusznych sobie urzędników, opornych więził, skazywał na kary pieniężne, odbierał ziemie i godności.
Biskup krakowski chciał starym zwyczajem zasiąść u jego boku podczas sądów, ale Mieczysław wzgardził jego radą, okazywał mu lekceważenie.
Wówczas biskup postanowił dać księciu surową naukę: zmusić go do wydania wyroku na samego siebie.
Był właśnie dzień sądowy. Książę zasiadł na stolicy, gdy niespodzianie biskup wszedł do sali. Mieczysław nie powitał go z uszanowaniem, nie prosił, aby zajął pierwsze miejsce, okazał jawnie, iż go tu nie potrzebuje.
Biskup nie zważał na to.
Wówczas przed królem stanęła kobieta w żałobie. Jest wdową, jej bogactwem stado owiec, której powierzyła swemu pasierbowi. Lecz ten, zamiast strzec stada, zniszczył je z całą zgrają swoich najemników, a teraz się zapiera, że pokrzywdził matkę. — Niech król osądzi sprawę.
Król osądził, iż pasierb winien zwrócić owce pokrzywdzonej kobiecie. Jest winien i na karę zasłużył.
Wówczas podniósł się biskup i przemówił głosem surowym:
Sam siebie osądziłeś, książę. Oto matka-ojczyzna powierzyła ci dzieci swoje, a ty, jak zły pasterz, krzywdzisz je i gnębisz przy pomocy najemnych urzędników. Osądziłeś się, królu, jesteś winien, zasłużyłeś na karę.
Porwał się Mieczysław w gniewie, lecz biskup opuścił salę, otoczony przez panów i rycerzy, gotowych do obrony.
Tegoż dnia jednak, lękając się zemsty, biskup opuścił Kraków i schronił się do Sandomierza, gdzie zjechali się także możniejsi panowie, aby zaprosić na tron Kazimierza Sprawiedliwego.
Mieczysław, mimo silnego oporu, utracił władzę i zmuszony był wyrzec się Krakowa.
Najmłodszy z synów Krzywoustego, Kazimierz, przezwany Sprawiedliwym, zasłużył na to miano całem życiem.
Kiedy jeszcze był księciem sandomierskim, zdarzyło się pewnego razu, iż grał w kości ze swoim dworzaninem, Janem z Konar.
Książę wygrywał ciągle, a dworzanin nie umiał pokryć swego niezadowolenia, co tak śmieszyło i bawiło Kazimierza, iż jeszcze żartował sobie z losu przeciwnika.
Wtem zrozpaczony dworzanin, przegrawszy ostatnią stawkę, uniósł się takim gniewem, iż wymierzył księciu policzek.
Rzucili się dworzanie, skrępowano natychmiast winowajcę, który za tak ciężką winę miał być skazany na śmierć przez ucięcie głowy.
Ale Kazimierz nie zgodził się na taki wyrok.
— Jam winien, żem go ograł i do rozpaczy przywiódł — rzekł i rozkazał wolno puścić nieszczęśliwego, z tem tylko zastrzeżeniem, aby więcej na dworze się nie pokazywał.
Później, jako książę krakowski, zwołał do Łęczycy panów i biskupów i ustanowił z nich radę królewską w r. 1180, dobrowolnie w ten sposób ograniczając swą władzę.