Bracia Karamazow/Rozdział trzeci/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.


NĘDZARZE.

Alosza był istotnie poważnie zmartwiony. Nie mógł sobie darować wystąpienia swego, które uważał za zuchwałe i niedorzeczne.
— O Boże — myślał — starzec posłał mnie w świat dla pogodzenia i uspokojenia zwaśnionych, tak to spełniłem jego rozkaz? Cóż ztąd, że działałem szczerze i z dobrymi zamiarami, to nie dosyć, trzeba przedewszystkiem mieć rozum i umiejętność życia.
Tak był zbolały, że nie potrafił nawet żartować z własnych błędów.
Spełniając polecenie Katarzyny, udał się na ową wskazaną sobie odległą uliczkę, poszukując skrzywdzonego przez Dymitra starca. W opowiadaniu tem uderzył go najbardziej szczegół o płaczącym malcu, który usiłował oswobodzić ojca z rąk prześladowcy. Przeczucie mówiło mu, że musiał to być niezawodnie ten sam dzieciak, który się dziś tak wrogo względem niego zachował. Rozmyślając o tem wszystkiem, co zaszło, postanowił nie trapić się napróżno tem, czego już odwołać nie można, ale działać czynnie i, o ile można, najpożyteczniej, a co ma być, niech będzie. Po drodze wstąpił do brata, Dymitra, którego jednak nie zastał. Gospodarz jego, t. j. pewien stary stolarz, żona jego i syn, przyjęli Aloszę niechętnie i podejrzliwie. Na pytanie, gdzie się Dymitr znajduje, odpowiedzieli mu, że już trzeci dzień w domu nie nocuje i że zgoła nie wiedzą, gdzie jest. Widocznie trzymali się ściśle z góry otrzymanych instrukcyi. Alosza próbował dać im do poznania, że wtajemniczony jest w życie brata. Zagadywał o Gruszę, i o ustronie, w którem Dymitr zwykł był na nią oczekiwać, nic to nie pomogło, zachowywano się względem niego z niezmienną powściągliwością. „Widocznie kochają tu Dymitra, — pomyślał sobie — to dobrze.”
Wreszcie odnalazł mieszkanie byłego oficera, które znajdowało się w pochyłym, nawpół zrujnowanym podmiejskim domku. Dopytawszy się z trudnością o niego głuchej jego gospodyni, zastukał do drzwi, które mu wskazano. Po dziesięciu prawie sekundach głos jakiś opryskliwy i gniewny odpowiedział mu z wnętrza:
— A kto tam? i czego?
Alosza otworzył wtedy drzwi i przekroczył próg izby, bardzo nawet obszernej, ale niesłychanie zastawionej rozmaitymi sprzętami i rupieciami. Na lewo wznosił się ogromny rosyjski piec. Od pieca ku lewej ścianie przeciągnięty był sznur, na którym rozwieszone były rozmaite łachmany. Po obu stronach izby pod ścianami stały dwa łóżka, zasłane szynelkowemi kapami. Na jednem z nich znajdował się cały stos poduszek, coraz to mniejszych, na drugiem jedna tylko mała poduszeczka. Okna miały szyby stare, zielone, tęczowe aż od starości, przepuszczały też bardzo mało światła, a były tak szczelnie zamknięte, że nie dawały wcale przystępu powiewom świeżego powietrza, to też w izbie duszno było i ciemno.
Pod jednem oknem stał stół drewniany prosty, kuchenny, na którym znajdowała się patelnia z resztkami jajecznicy, przy tem nadgryziona kromka chleba, prócz tego butelka piwa z niedopitemi resztkami na dnie. Na krześle, obok jednego z łóżek, siedziała kobieta o wyglądzie damy, ubrana w perkalową suknię. Twarz miała chudą i żółtą, policzki zapadłe i wszystko w niej zdradzało wielkie wycieńczenie i chorobę. Przedewszystkiem jednak uderzył Aloszę wzrok biednej „damy”, wyrażający jednocześnie jakby zdziwienie i dumę. Alosza zauważył, że przez ciąg rozmowy jego z gospodarzem domu, dama wodziła wciąż za nimi swemi wielkiemi czarnemi oczami, przenosząc pytający wzrok z jednego na drugiego. Obok niej stała młoda dziewczyna, dość brzydka, o rudych włosach, ubrana ubogo, ale starannie; ta patrzyła niechętnie i chmurnie na wchodzącego Aloszę. Obok drugiego łóżka siedziało na krześle nieszczęśliwe jakieś pokrzywione stworzenie. Była to także młoda dziewczyna, garbata i bez nóg, której nogi uschły, jak potem objaśniono Aloszę. Kule, których widocznie używała, stały obok niej za łóżkiem. Biedna kaleka miała niezwykle piękne i dobre oczy, któremi spojrzała na Aloszę spokojnie i łagodnie. Przy stole siedział, kończąc jajecznicę, mężczyzna lat około 55, mały, chudy, wątły z ryżemi włosami i takąż bródką. Był to widocznie gospodarz domu, który za wejściem Aloszy zerwał się z miejsca i pośpieszył na jego spotkanie.
— Mnich po kweście, rzeczywiście ładnie się wybrał, — przemówiła opryskliwie ruda dziewczyna, stojąca pod oknem.
— Mylisz się, moja córko, — przerwał rudy jegomość. — Pozwól pan, swoją drogą, zadać sobie pytanie, co mogło sprowadzić pana w nasze nizkie progi? — dodał, zwracając się do Aloszy.
Alosza spojrzał na niego uważnie. Człowieka tego widział poraz pierwszy. Twarz jego łączyła w sobie wyraz krańcowej popędliwości, zmieszanej w dziwny sposób z widoczną trwożliwością. Wyglądał on na człowieka, który zdolny był długo wysługiwać się i znosić, ale mógł też nagle wybuchnąć protestem. Albo, lepiej jeszcze, robił wrażenie kogoś, który ma niezmyśloną ochotę uderzyć swego gościa, a jednocześnie okropnie się tego boi. W dźwiękach przyciszonego jego głosu, słychać było jakby rozpaczliwy humor, nie zupełnie normalny, a w intonacyi, z jaką wspomniał o „nizkich progach” czuć było coś jednocześnie trwożliwego i wyzywającego.
Po wejściu Aloszy, skoczył na jego powitanie tak gwałtownie, że Alosza cofnął się, mimowoli, o krok w tył. Ubrany był ów jegomość w stary, zniszczony nankinowy paltot, i jasne niegdyś, poplamione, pasiaste spodnie z jakiejś bardzo cienkiej i wiotkiej materyjki.
— Jestem Aleksy Karamazow, — przedstawił się Alosza.
— Mam honor domyślać się — odciął gospodarz, dając do poznania, że i bez przedstawienia wie, z kim ma do czynienia. — Pragnąłem jednak dowiedzieć się, co właściwie mogło skłonić...
— Przyszedłem tu... To jest w samej rzeczy chciałbym pomówić z panem słów parę, jeśli pan pozwoli.
— W takim razie „zechciej pan zająć miejsce”, tak przynajmniej mówią zwykle w teatrze, w salonowych komedyach. — Mówiąc to, były oficer wysunął na środek pokoju prosty, drewniany stołek, który wskazał Aloszy, sam zaś usiadł naprzeciw, na drugim, podobnym, tak blizko, że dotykał prawie kolanami kolan Aloszy.
— Jestem Śniegirow, — mówił przedstawiając się, — były sztabs kapitan rosyjskiej piechoty, co prawda, trochę skompromitowany, ale zawsze były oficer. Należałoby raczej nazwać się panem Sumitonow, bo od drugiej połowy życia zacząłem się ludziom sumitować, do czego człowiek, żyjący w poniżeniu, bywa często zmuszony.
— Słuszna uwaga, — uśmiechnął się Alosza.
— Widzę, że pan pojmujesz moje położenie i okazujesz mi pewne zainteresowanie, czem jednak mogłem wzbudzić taką ciekawość? bo żyjemy tu na stopie skromnej, nieodpowiedniej do przyjmowania wizyt.
— Przyszedłem tu w tej samej sprawie.
— Jakto w tej samej? — przerwał niecierpliwie Śniegirow.
— W sprawie zajścia, jakie pan miał z bratem moim Dymitrem.
— Jakiego zajścia? No — tu chodzi o owe miotełki. — Mówiąc to, Śniegirow przysunął się tak blizko, że przycisnął kolanami swego gościa, a wargi zaciął tak, że wyglądały jak dwie wązkie niteczki.
— O jakich miotełkach pan mówi? — pytał Alosza.
— To on, papo, z pewnością przyszedł się na mnie skarżyć — przemówił z za firanki dziecinny głosik, w którym Alosza poznał głos dzisiejszego swego napastnika. — Ja go dziś w palec ukąsiłem. — W tej chwili firanka się rozsunęła i ukazał się za nią wtulony w kącie pod obrazami chłopak, okryty studenckim swym paltocikiem i jeszcze jednem starem, watowem okryciem.
Malec był widocznie chory, a po błyszczących oczach poznać można było, że ma gorączkę. Patrzył na Aloszę zupełnie inaczej, niż zrana, śmiało i spokojnie, a wzrok ten zdawał się mówić. — „Teraz się ciebie nie boję, w domu mi nic nie zrobisz”.
— To on pana w palec ukąsił? — zawołał były oficer, zrywając się z krzesła.
— Tak. Spotkałem go na ulicy, bijącego się z sześciu chłopcami, którzy rzucali na niego kamieniami. Zbliżyłem się do niego, pytając o przyczynę, ale on i we mnie cisnął kamieniem, a potem ukąsił mocno w palec, nie wiem za co.
— Rózgami go wysiekę, tak rózgami, — wołał Śniegirow.
— Ja się wcale nie skarżę, i nie pragnę bynajmniej, abyś go pan rózgami siekł. — Opowiedziałem tylko jak było.
— A to pan sobie wyobrażał, że ja go naprawdę wysiekę, że ja dla pańskiej przyjemności siec będę rózgami swego małego Iljuszkę? — mówił były oficer, zwracając się ku Aloszy takim ruchem, jakby zamierzał się na niego rzucić.
— Boleję niewymownie nad pańskim ukąszonym palcem, ale raczej uciąłbym sobie sam cztery palce tym samym nożem, zanimbym tknął mojego Iljuszkę. Cztery ucięte palce zaspokoiłyby, prawdopodobnie, pańską, zupełnie słuszną, żądzę zemsty. — Mówił to bez tchu prawie, a każdy rys jego twarzy drgał pod wpływem hamowanego rozdraźnienia.
— Zdaje mi się, że już wszystko rozumiem, — odparł cicho Alosza. — Synek pański, to dobry syn, kocha ojca, i rzucił się na mnie, jako na brata krzywdziciela. Tak, teraz wszystko rozumiem. Ale brat mój, Dymitr, żałuje teraz swego postępku, wiem o tem i gotów jest przyjść tutaj, albo lepiej jeszcze, spotkać się z panem w tej samej restauracyi, gdzie pana ukrzywdził, i prosić o przebaczenie.
— To jest, wyszarpał mnie za brodę, a teraz uniewinni się z tego postępku i tem wszystko zakończy i załagodzi. Czy tak?
— O nie, on zrobi wszystko, czego pan od niego zażąda.
— Taak. — A jeśli ja zażądam, żeby padł przedemną na kolana, w tej samej restauracyi, albo na środku miejskiego rynku, to on i to zrobi.
— Tak, choćby i to.
— Taak. — Poniżył mnie, a teraz gotów się sam poniżyć. Prawdziwie zaczynam teraz dopiero oceniać wielkoduszne uczucia pańskiego brata. Pozwól pan teraz, że go przedstawię pozostałym członkom mojej rodziny. Oto moja progenitura: dwie córki i syn. Gdy umrę, któż ich kochać będzie? A wzamian, póki żyję, któż, prócz nich, zdolny byłby kochać takie brzydkie indywiduum, jakiem ja jestem? Wielkie są sprawy Boskie i z Boskiego to zrządzenia każdy człowiek w moim rodzaju ma jednak kogoś do kochania, tak potrzeba.
— Ach tak, to święta prawda — potwierdził Alosza.
— Niechże ojciec da pokój, przyjdzie pierwszy lepszy dureń, a ojciec się przed nim wywnętrza — krzyknęła nagle ruda dziewczyna, stojąca pod oknem.
— Hamuj się, moja córko, i nie zdradzaj braku edukacyi, — strofował ją stary tonem pozornie gniewnym, w istocie jednak patrzył na nią wzrokiem pełnym uznania. — To już taki nasz familijny charakter, — dodał, zwracając się do Aloszy. — Należymy do tych, co to: „W całej przyrodzie i wszechświecie nic błogosławić nie są zdolni”.
— A teraz pozwól pan, że go jeszcze zapoznam z małżonką moją, Anną Piotrówną. Pamiętaj pan tylko, że to dama, dama bez nóg, to jest ma nogi, ale chodzić nie może. Rozpogódź oblicze, Anno Piotrówno, oto przedstawiam ci Aleksego Fedorowicza Karamazowa.
— A teraz wstań, panie Aleksy Fedorowiczu — zawołał nagle, chwytając Aloszę za rękę i podnosząc go z całkiem niespodziewaną gwałtownością. — Należy wstać, przedstawiając się damie. Słuchaj mameczko! — dodał, zwracając się do obłąkanej — oto jest pan Karamazow, nie ten, co to wiesz, i tam dalej, ale brat jego, który przybywa tu z różdżką pokoju i pojednania. Pozwól, Anno Piotrówno, abym ucałował czcigodną twą rączkę.
Mówiąc to, ucałował rękę żony z pełną czci tkliwością.
Ruda dziewczyna odwróciła się ze wzgardą od tej sceny, twarz zaś obłąkanej zawsze równie uroczysta i pytająca, wyrażała w tej chwili uprzejmą łaskawość.
— Zechciej pan usiąść, panie Czarnomazow — przemówiła.
— Karamazow, duszko, nie Czarnomazow — poprawił Śniegirow. — My prości ludzie — dodał szeptem, w charakterze objaśnienia.
— No! Karamazow, czy jak tam, a dla mnie Czarnomazow, niech siada. A powiedz, panie, dlaczego on pana z krzesła podniósł. Dama, powiada, bez nóg, to nieprawda, mam nogi, tylko spuchnięte, jak wiadra, a sama wyschłam, jak tyczka, kiedyś to ja byłam tłusta, a teraz ot sucha jestem, jakbym igłę połknęła.
— My prości, prości ludzie — dodał znów Śniegirow.
— Ach, ojcze! przestań — przemówiła, milcząca dotąd, garbata dziewczyna.
— Pajac! — burknęła niecierpliwie ruda.
Obłąkana bredzić coś zaczęła długo i bez związku, przypominając widocznie czasy, gdy mąż jej był jeszcze członkiem armii, a w domu ich goszczono wojskowych dygnitarzy; w końcu utrzymywać zaczęła, że nikt jej obecnie nie kocha, prócz małego Iljuszki, i rozełkała się na dobre.
— Cicho, mateczko! cicho, gołąbku! — uspokajać ją zaczął Śniegirow, gładząc ją po twarzy i ocierając jej łzy serwetą.
Aloszy zdało się, że i sam ma łzy w oczach.
— Cóż, widziałeś pan? słyszałeś? — rzekł opryskliwie, zwracając się do Aloszy.
— Widziałem i słyszałem — szepnął ten.
— Papo! papo! cóż się z nim zadajesz, porzuć go, papo! — zawołał nagle malec, podnosząc się z pościeli i wpatrując w ojca gorączkowo błyszczącemi oczami.
— Niechże ojciec raz przestanie wyprawiać głupie błazeństwa, które do niczego nie prowadzą — krzyknęła ze swego kąta rudowłosa dziewczyna i tupnęła gniewnie nogą.
— Mówisz zupełnie słusznie, Barbaro Mikołajówno, i natychmiast spełnię twoje żądanie. Weź pan swoją czapeczkę, Aleksy Fedorowiczu, a i ja zrobię to samo i wyjdziemy na ulicę, aby swobodnie pogadać, bo tu jakoś rozmowa nie idzie. Ale zapomniałem cię jeszcze zapoznać z mojemi córkami. Ta, co siedzi na krześle i nic nie mówi, to Nina Mikołajówna, anioł w ludzkiem ciele, zesłany śmiertelnikom, jeżeli jesteś pan w stanie zrozumieć takie rzeczy; a ta ot, co nóżką na mnie tupnęła, a przed chwilą nazwała mnie pajacem, to Barbara Mikołajówna, również anioł w ludzkiem ciele. A teraz chodźmy.
Mówiąc to, ujął za rękę Aloszę i wyprowadził go z izby.
— Tu świeże powietrze — mówił, wyszedłszy na podwórze — a tam, w naszych salonach, cokolwiek duszno, i to pod każdym względem. Przejdźmy się, panie kochany, i pogadajmy, bo pragnąłbym bardzo zainteresować pana.
— Ja także mam do pana interes, tylko nie wiem jak zacząć — zauważył Alosza.
— Oczywiście, że musisz pan mieć jakiś interes, inaczej nie byłbyś do nas zajrzał. A może to tylko skarga na malca; tam nie mogłem panu wszystkiego opowiedzieć, ale teraz opiszę panu całą tę scenę. Widzi pan, miotełka moja (tak chłopcy ze szkoły nazwali moją brodę) gęstsza była tydzień temu. Wywlókł mnie pański brat, Dymitr Fedorowicz, za brodę z restauracyi na ulicę, ot tak, bez żadnej przyczyny, nie w humorze był, a ja mu się w tej chwili pod rękę nawinąłem. A właśnie przechodzili ulicą chłopcy, powracający ze szkoły, a z nimi mój mały. Jak mnie zobaczył w takim stanie, rzucił się ku mnie. „Papo! — woła — papo!” i chwyta, obejmując rączkami, chce wyrwać z rąk mego prześladowcy i woła do niego: „puść go pan, daruj, to mój tatuś!” Tak wołał i za rękę go chwycił, i w rękę całował. Pamiętam, o! pamiętam, jaką miał wtedy twarzyczkę, nie zapomnę, póki życia.
— Klnę się na wszystko, — zawołał Alosza — że brat mój przeprosi pana i da panu najpełniejsze zadośćuczynienie, chociażby publicznie, na klęczkach, w tem samem miejscu, inaczej on mnie nie brat.
— Aha! więc to dopiero w projekcie, nie wprost od niego, ale skutkiem szlachetności pańskiego serca. Trzeba było odrazu powiedzieć. Wobec tego i ja opowiem panu o wysoce szlachetnej i rycerskiej propozycyi, jaką mi zrobił pański brat. Gdy ochłonął trochę i wypuścił mnie, powiada: „ty oficer i ja oficer; jeśli znajdziesz porządnego człowieka, który ci zechce służyć za sekundanta, to przysyłaj i wyzwij na pojedynek, przyjmę i bić się z tobą będę, chociaż ty szubrawiec”. Tak mi powiedział. Zaprawdę, rycerski duch. Odeszliśmy wtedy z Iljuszką, a obraz ten, ilustrujący nasze szlacheckie drzewo genealogiczne, pozostanie już wyryty na zawsze w jego młodocianej pamięci.
Sam pan raczyłeś być u mnie, widziałeś, co się dzieje w moich salonach. Trzy damy: jedna bez nóg garbata, druga bez nóg waryatka nieprzytomna, a trzecia, no ta i z nogami, i z rozumem, studentka, do Petersburga się znowu rwie, aby tam, nad brzegami Newy, wywalczać prawa dla rosyjskiej kobiety. Nie mówię już o Iljuszce moim; dziewięć lat ma chłopiec. Jeżeli umrę, co stanie się z całą tą biedotą? Pytam pana — co? Jeśli go wyzwę na pojedynek, a on mnie zabije, co z nimi będzie? A jeśli nawet nie zabije, tylko skaleczy i zrobi niezdolnym do pracy, a gębę zostawi, co źreć będzie chciała, któż gębę tę nakarmi? Kto wszystkich ich wyżywi? Czy Iljuszka, zamiast chodzić do szkoły, ma iść żebrać po ulicy?
Oto czem byłby dla mnie ten pojedynek, głupie słowo i nic więcej.
— On pana przeprosi, na rynku, publicznie, do nóg się panu pokłoni — zawołał Alosza z ogniem.
— Chciałem go pozwać do sądu za obrazę, — opowiadał dalej Śniegirow — ale przejrzyj pan nasz kodeks, a sam się przekonasz, że nie wielebym wskórał za moją krzywdę. Przytem Agrypina Aleksandrówna Grusza, dowiedziawszy się o tem, wpadła na mnie; „Ani myśl o tem — krzyczała — jeśli ty go pozwiesz do sądu, to tak obrócę sprawę, że łajdactwo twoje na jaw wyjdzie i wszyscy się dowiedzą, że Mitia bił ciebie za twoje łotrostwo”. To wyszło przecie z jej rozkazu i z polecenia Fedora Pawłowicza, ja byłem tylko narzędziem w ich ręku. „Do tego — mówi Grusza — nie dam ci już żadnego zarobku, a i kupcowi memu powiem, żeby cię do niczego nie używał. A trzeba panu wiedzieć, że mi już teraz tylko ich dwoje zostało, ona i ten kupiec, jej stary — innych klijentów nie mam. Ojciec pana, Fedor Pawłowicz, zawziął się także na mnie z pewnych postronnych przyczyn i nietylko roboty mi nie daje, ale jeszcze chce mnie przed sądem oskarżyć. Dla tych to różnych powodów przycichłem i krzywdy swojej nie dochodzę.
A teraz pozwól pan siebie zapytać, czy mój Iljuszka mocno pana w palec ugryzł?
— Bardzo mocno! Nic dziwnego, mścił się na mnie, jako na Karamazowie, za ojca. Ale o to mniejsza, trzeba raczej zwrócić uwagę na jego bójki z kolegami; oni go jeszcze kiedy zabiją, te głupie dzieci; nie rozumieją, a kamień leci, gdzie chce. W głowę go jeszcze trafi.
— Już i trafił, nie w głowę wprawdzie, a w piersi. Ma duży siniak powyżej serca; przybył, płacząc, a teraz stęka i chory jakiś.
I wie pan, on się sam jeden na wszystkich rzuca, jednego malca scyzorykiem skaleczył. Krasotkin, zdaje się, jego nazwisko.
— To niedobrze. Stary Krasotkin, to znaczny urzędnik, z tego może być bieda. Jabym też radził panu, aby go przez jakiś czas do szkoły nie posyłać, przynajmniej dopóki mu gniew nie przejdzie.
— Gniew? — podchwycił Śniegorow — tak, masz pan słuszność, w takiem małem stworzeniu tkwi ogromny gniew. Poszło to ztąd, że dzieci w szkole draźnić go poczęły, naśmiewając się z tej mojej miotełki. Chłopcy w szkołach bywają często okrutni. Wogóle dzieci bywają takie: każde zosobna aniołek z nieba, ale w gromadzie bezlitośne są i złe. Zaczęli go prześladować, aż Iljuszka mój uczuł w sobie szlachetny, odważny duch. Inny chłopak, mniej dobry syn, wstydziłby się ojca, zapierał, on, przeciwnie, ujął się za mną. Co on już wycierpiał wtedy na ulicy, gdy zobaczył mnie tak wleczonego, i prosił za mną, wołając: „to tatuś, mój tatuś”, to już tylko Bóg wie jeden i ja, ojciec. I tak to dzieci nasze, to jest nie wasze, ale nasze, dzieci biedaków, poznają wcześnie samą istotę rzeczy, jak mój Iljuszka w dziewięciu latach. Już wtedy, na ulicy, gdy na krzywdę ojca patrzał, a prześladowcy jego zmiłowania prosił, poznał mój chłopczyk prawdę, która przylgnęła do niego już na wieki i przeniknęła go nawskroś. Dzieci bogaczy przeżyją nieraz całe życie, a przepaści takiej nie zgłębią. Mój Iljuszka cały dzień nic do mnie nie mówił, tylko w kącie siedział, niby lekcyi się ucząc, a wciąż raz poraz z kąta ku mnie spozierał. W nocy gorączki dostał i bredził. Na drugi dzień ja, ot tak, z żałości, upiłem się — zwyczajnie, grzeszny człowiek, i niech się pan nie gorszy, hałasowałem trochę, a nawet żonę szturchnąłem, choć ja ją, biedaczkę, bardzo kocham. U nas, w Rosyi, zawsze tak — ludzie dobrzy są wogóle i wogóle pijacy. A tymczasem w szkole chłopcy dokuczać już zaczęli Iljuszce. Przyszedł do domu blady; pytam, co mu jest? on nic. Wziąłem chłopca za rękę i wyszliśmy na przechadzkę po tej samej drodze, którą teraz idziemy; my z nim tak codzień spacerujemy. Rączka jego w mojem ręku jakaś chłodna, a oczka mu świecą. „Papo!”, mówi. „A co, synku?” „Jak on tam ciebie wtedy?” „Cóż robić, synku, mówię, przeszło już.” „Ty się z nim, papo, nie gódź. Chłopcy w szkole mówią, że on ci da dziesięć rubli, to mu wszystko darujesz.” „Nie, Iljuszka, mówię, nie wezmę od niego pieniędzy.” Uchwycił moją rękę i całować zaczął. „Papo, mówi, wyzwij ty jego na pojedynek; oni mówią, żeś ty tchórz, do pojedynku nie staniesz, a dziesięć rubli weźmiesz.” Wtedy ja mu o pojedynku powiedziałem mniej więcej to, co panu przed chwilą. „Papo, mówi, ty się i tak z nim nie gódź; jak wyrosnę, wyzwę go i zabiję.”
Ja, zawsze ojciec, wyłożyłem mu prawdę: że grzech zabijać, nawet w pojedynku. Tymczasem codzień przychodził ze szkoły zbity, i pan masz słuszność, że nie można go tam dłużej posyłać. „Papo, pyta mnie, gdyśmy znowu poszli na spacer, czy bogaty zawsze musi być silniejszy?” „Tak, synku, mówię, bogaty na tym świecie zawsze silniejszy.” „To ja wzbogacę się, mówi, albo lepiej jeszcze oficerem zostanę, pójdę na wojnę i wszystkich zwyciężę, a wtedy nikt już nie będzie śmiał.” Widzi pan, jaki już proces odbył się w jego duszyczce przez te kilka dni, kiedy tylko o tej zemście marzył i w gorączce o niej bredził. To znów mówi mi: „Papo! jakie to nasze miasto brzydkie, pojedźmy do innego miasta, gdzie nas nikt nie zna.” „Pojedziemy, mówię, Iljuszka, pojedziemy, jak tylko pieniądze mieć będę”, i zabawiam go tem, jak to konia sobie kupimy i wózek, posadzimy matkę i siostrę, a sami iść będziemy obok wózka, i czasem tylko po kolei przysiądziemy. Widzę, że to dobry pomysł, myśl dziecku odwraca. Chłopiec zawsze lubi o koniu pogwarzyć, konik mu towarzyszem od urodzenia. Ale nie na długo i to pomogło.
Na trzeci dzień widzę, chłopak milczy, napróżno o koniku, i wózku zagaduję, już go to nie zajmuje, ani cieszy. Obaśmy smutni. Zimno jakoś i szarą jesienią powiało. Doszliśmy z Iljuszką do tego oto kamienia, a na niebie chmury się zbierają, migają błyskawice, grzmi raz po raz, a wicher niesie nam piasek prosto w oczy. Wtedy nagle, jak się mój mały rzuci na mnie, rączkami obejmie i ściśnie, łzami się zalał, nie łzy to były, a strumienie, którymi mi całą twarz obryzgał. Trzeba panu wiedzieć, że taki hardy dzieciak długo milczy i łzy w sobie tłumi, ale jak się już raz rozpłacze, to inaczej, jak drugi. Tuli się do mnie, drżąc jak w febrze. „Tatuniu, mówi, tatuniu, jak on ciebie poniżył, sponiewierał. Tatuniu! mój tatusiu”! Rozpłakałem się i ja, siedząc na tym kamieniu. — „Iljuszka, mówię przez łzy, Iljuszka mój!” Nikogo wtedy tu nie było. Bóg jeden widział nas. Podziękuj pan bratu swemu, Aleksy Fedorowiczu, i pamiętaj, że ja mego chłopca dla twojej satysfakcyi bić nie będę.
Pod koniec powrócił znów do swego dawnego, drwiąco-gniewnego tonu, mimo to, Alosza uczuł, że biedak ma do niego zaufanie, i że nikomu innemu nie powiedziałby tego wszystkiego, z czem się przed nim wywnętrzył. To dodało mu trochę odwagi, bo dusza drżała już w nim od łez.
— O! jakżebym chciał pogodzić się z pańskim synkiem! — zawołał. — Gdybyś pan mógł mi to jakoś ułatwić.
— Ale owszem, owszem — bąknął Śniegirow.
— Ale ja nie po to przyszedłem, — mówił dalej. — Posłuchaj pan, proszę. Mój brat, ten Dymitr, obraził także ciężko narzeczoną swoją, jedną z najszlachetniejszych kobiet, jakie znam. Prawdopodobnie słyszałeś pan o niej. Sądzę, że mam prawo wtajemniczyć pana w nasze rodzinne stosunki, a nawet powinienem to zrobić, bo ona to właśnie, owa narzeczona, dowiedziawszy się o krzywdzie pańskiej, poleciła mi przyjść panu z pomocą. Ona, tylko ona, nie Dymitr, który ją porzucił i obraził. Słowem, pomoc ta pochodzi tylko od niej, od osoby skrzywdzonej równie ciężko, jak pan, i przez tegoż, co pan, człowieka. To jakby ofiara siostry, która chce przyjść bratu z pomocą. Prosiła mnie usilnie, bym nakłonił pana do przyjęcia od niej tych dwustu rubli, bo wie o pańskiem ciężkiem położeniu. Nikt o tem wiedzieć nie będzie i nikt tego postępku źle nie zrozumie. Oto są pieniądze i klnę się Bogiem, że pan je powinien przyjąć, chyba, że na świecie panuje tylko nienawiść, braterstwo ma być już tylko czczym wyrazem. Pan to pojmujesz, bo duszę masz szlachetną, pan powinien przyjąć.
Mówiąc to, Alosza podawał mu dwa sto rublowe banknoty, których widok wywarł na biednego Śniegirowa wprost piorunujące wrażenie. W pierwszej chwili było to tylko zdziwienie na myśl, że ktoś mógł mu pośpieszyć z pomocą i to tak znaczną.
— To dla mnie, dla mnie? tyle pieniędzy? od czterech lat nie miałem w ręku tak znacznej sumy. I mówi pan, że przysyła to, jak siostra, i to naprawdę, naprawdę?
— Przysięgam panu, że tak powiedziała, dając mi to zlecenie.
— Posłuchaj mnie pan, gołąbku, posłuchaj.
A jeżeli przyjmę, czy nie będziesz mnie pan uważał za nikczemnika, czy w oczach twoich nie stanę się podłym? Aleksy Fedorowiczu, pan powiada, że ona mi to przysyła, jak siostra, ale gdy przyjmę, czy nie uczuje dla mnie w duszy pogardy? jeśli ja przyjmę, co?
— Och nie, nie, na zbawienie duszy mojej klnę się, że nie.
— Posłuchaj pan, Aleksy Fedorowiczu, posłuchaj, bo przyszła wreszcie taka godzina, że trzeba mnie wysłuchać. Pan nawet wyobrażenia nie masz, czem mogą być dla mnie te pieniądze, — wołał biedak przechodząc stopniowo w stan jakiegoś bezładnego, dzikiego prawie uniesienia. Mówił urywanie, szybko, bez tchu prawie, jakby się lękał, że mu nie dadzą wszystkiego wypowiedzieć. — Czy pan to pojmuje, że w takim razie mógłbym podleczyć trochę mameczkę (to znaczy moją żonę) i Ninę, tego mego anioła garbatego. — Przyjeżdżał tu do nich doktór Herzenszube, tak z dobroci serca, oglądał obie, nic, powiada, nie rozumiem, ale przepisał im lekarstwa, wody mineralne i wanny. Ale to wszystko kosztuje, wziąłem recepty i położyłem na półce pod obrazem, i tak leży. Nina biedaczka cała zreumatyzowana, bóle ma straszne, po nocach nie śpi, ale nie jęczy, stara się być cicho, żeby nam nie zawadzać. Kąska prawie jedzenia brać nie chce, żeby nam zostało więcej, powiada, że ona nieużyteczna, ciężarem nam jest, że nie warta, abyśmy jej służyli, a miły Boże, któż wart jeśli nie ona? ona swoją anielską rezygnacyą spokój nam z nieba przyzywa, gdyby nie ona, piekło u nas byłoby w domu, nawet tamtą studentkę ułagodzić potrafi. A i tamtej nie sądź z pozoru, przyjechała do nas na wakacye z Petersburga, odłożyła 16 rubli, zarobionych lekcyami, na drogę powrotną, a myśmy te pieniądze zabrali i przeżyli, ją zaprzęgliśmy, osiodłali do najcięższej pracy, istna katorga. Ona jest jedna zdrowa, więc wszystko sama robić musi, siostrę i matkę opatruje, a matka biedna obłąkana, kapryśna co niemiara.
Z tymi dwustu rublami mogę już rozpocząć kuracyę moich biedaczek, mogę pozwolić sobie na żywienie rodziny mojej mięsem, mogę studentkę moją do Petersburga wyprawić. Mój Boże! to przecież marzenie.
Alosza był uszczęśliwiony, że mógł być sprawcą tylu pomyślności, że biedak zgadzał się na ich przyjęcie.
— Poczekaj pan, Aleksy Fedorowiczu, — mówił dalej Śniegirow, z jednakiem zawsze podnieceniem — mamy jeszcze jedno marzenie z Iljuszką. Kupić wózek i konia karego, koniecznie karego, taki się tylko Iljuszce podoba, i pojechać do pewnego miasta w sąsiedniej gubernii, gdzie mam znajomego adwokata, który przyrzekł mi dać u siebie posadę. Gdybym tam przyjechał, możeby naprawdę przyrzeczenia dotrzymał. O Boże, gdyby się tylko udało odzyskać pewien dłużek, moją należność, którą tu mam, to możeby i wystarczyło na podróż i zagospodarowanie się.
— Ależ wystarczy napewno, — dodał Alosza — Katarzyna Iwanówna da i więcej, jeśli będzie potrzeba, a i ja mam swoje pieniądze, niech pan z nich bierze, co będzie potrzeba, jak od brata. I wie pan, nie można nic lepszego wymarzyć, jak to przeniesienie się do innego miasta, zwłaszcza dla synka pana to jedyny środek, i to nie trzeba zwlekać, śpieszyć się trzeba, aby być jeszcze przed zimą. — Alosza był uradowany, że miał ochotę paść w ramiona Śniegirowa, gdy naraz spojrzał na niego. Twarz byłego oficera miała w tej chwili jakiś twardy i dziki wyraz, wyciągnął on szyję wydął wargi i poruszał niemi bezdźwięcznie.
— Co panu? — spytał Alosza, który wzdrygnął się na ten widok.
— Ja! nic, to jest pan, Aleksy Fedorowiczu — mruczał Śniegirow, patrząc na niego dziwnie, — chce pan? to panu pokażę jedną sztukę.
— Jaką sztukę? — pytał Alosza.
— Sztukę? Ot, taką sztukę — szepnął Śniegirow, krzywiąc wargi w lewą stronę i przymrużając lewe oko. — Ot jaką! patrz pan.
To mówiąc, zmiął w garści oba storublowe banknoty, które trzymał był przez cały czas rozmowy za jeden rożek, cisnął je z rozmachem na ziemię i wdeptał z całej siły w piasek.
— Ot! wasze pieniądze! Macie wasze pieniądze! macie wasze pieniądze! — powtarzał wciąż, prostując się przed Aloszą w postawie pełnej niewysłowionej dumy.
— Powiedz pan tym, którzy cię tu przysłali, że Śniegirow nie przyjmuje pieniędzy za sponiewieraną cześć swoją! — wołał, robiąc ręką w powietrzu szeroki ruch. Powiedziawszy to, odwrócił się i zaczął iść ku domowi. Uszedłszy parę kroków, zatrzymał się, jakby chciał coś powiedzieć, poszedł jednak dalej, ale za chwilę zatrzymał się znów i zwrócił się do Aloszy z całkiem już odmiennym wyrazem twarzy. Twarz ta wyrażała rzewne wzruszenie, a w oczach jego błyszczały łzy.
— A cóżbym, cóżbym ja powiedział mojemu chłopczykowi, gdybym od was te pieniądze przyjął? — rzekł cicho, wracając się znów ku domowi. Potem odszedł równym i spokojnym krokiem. Alosza wiedział, że tym razem już nie wróci, poszedł więc w stronę miasta, aby zdać sprawę Katarzynie Iwanównie z powierzonego sobie zlecenia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.