Bracia Karamazow/Rozdział trzeci/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Alosza udał się najpierw do ojca. Wchodząc do jego mieszkania, przypomniał sobie, że mu ojciec usilnie zalecał, aby się do niego zgłosił w sekrecie przed bratem Iwanem. Wszelkie ukrywanie się wstrętne było usposobieniu Aloszy, mimo to, z przyjemnością dowiedział się od otwierającej mu drzwi Marty, że Fedor Karamazow jest sam. W chwili wejścia syna siedział on przy stole w pantoflach i starym paltocie, przeglądając jakieś rachunki. Wyglądał okropnie po wczorajszem pobiciu, nos miał spuchnięty, na czole i na twarzy ogromne guzy i siniaki, czoło obwiązane czerwoną chustką. Wszystko to nadawało mu dziwnie przykry i złośliwy wygląd. Stary czuł to sam, spojrzał też niechętnie na wchodzącego Aloszę.
— Kawa zimna! — zawołał do niego już od progu — sam dziś poprzestaję na postnej tylko polewce; czegożeś przyszedł?
— Chciałem się dowiedzieć o zdrowiu ojca — odrzekł Alosza.
— Tak, a prócz tego sam cię wczoraj prosiłem, abyś przyszedł. Ale to wszystko głupstwa, napróżnoś się fatygował. Wiedziałem odrazu, że przyjdziesz.
Mówił to wszystko niechętnie, jednocześnie powstał z miejsca i spojrzał mimochodem w lustro, poprawiając czerwoną chustkę, którą miał przewiązane czoło.
— Czerwona zawsze lepsza, niż biała, nie wygląda się przynajmniej tak szpitalnie — zauważył sentencyonalnie.
— Iwana niema — mówił dalej — poleciał odbijać narzeczoną Dymitrowi. Po to on i przyjechał, i po to tylko siedzi — dodał, spozierając z ukosa na Aloszę.
— Czy sam to ojcu mówił? — spytał Alosza.
— Dawno już mówił. A jak myślisz, może on tu przyjechał, żeby mnie zarżnąć? Musi mieć jakiś interes, skoro tu siedzi.
— Cóż to? Dlaczego ojciec mówi takie rzeczy? — pytał rozżalony Alosza.
— O pieniądze nie prosi. Prawda, że nie dałbym ani szeląga. Tak, tak, mój miły Aleksy, mam zamiar długo jeszcze na świecie pożyć, i dlatego każda kopiejeczka jest dla mnie droga i potrzebna, a tem potrzebniejsza, im dłużej żyć będę.
Nie jestem jeszcze wcale stary, mam dopiero pięćdziesiąt siedem lat, i mam zamiar przynajmniej jeszcze dwadzieścia lat używać życia, jak na tęgiego zucha przystało. Potem już, gdy zeszkapieję, pieniądze będą mi tembardziej potrzebne, dlatego zbieram je teraz, grosz do grosza. A ty, mój panie synu, dowiedz się, że do końca żyć będę w tem, co wy nazywacie grzechem i obrzydliwością. Wszyscy pioruny niby ciskają na takie życie, a sami nic lepszego nie robią, tylko inni skrycie, a ja otwarcie, i za tę moją szczerość wszyscy się na mnie rzucają. A twojego raju, Alosza, to ja wcale nie pragnę, takiemu człowiekowi, jak ja, na nic taki raj niepotrzebny.
Co do mnie, nie dbam wcale o to, co się ze mną stanie po śmierci, wiem, że zasnę i już się nie obudzę. Chcecie, to mnie wspominajcie, a nie — to niech was dyabli wezmą. To moja filozofia. Dobrze mówił wczoraj Iwan, chociaż byliśmy wszyscy pijani. — Iwan to chłystek. Żadnej on tam niema nauki, ani wykształcenia. Milczy i uśmiecha się i zdaje mu się, że to wielki rozum — tem tylko wygrywa. — Alosza słuchał, milcząc.
— Czemuż to panicz nie raczy rozmawiać ze mną, a jeżeli mówi, to zawsze coś niedomawia. Podły ten twój Iwan. A z Gruszą ożenię się i to wkrótce. Kto ma pieniądze, ten może mieć wszystko, czego zechce. Iwan się boi, żebym się z Gruszą nie ożenił, i namawia do tego Mitię. Niby to, żeby mnie od Gruszy ustrzedz. (Czy się jemu zdaje, że ja jemu pieniądze zostawię, jeżeli się z Gruszą nie ożenię). A wszystko dlatego, że się chce z narzeczoną Miti ożenić, bo to bogata panna, takie ma wyrachowanie. Podły ten twój Iwan.
— Ojciec bardzo rozdrażniony, to po wczorajszem przejściu. Możeby się ojciec położył?
— Ot! ty, mówisz mi takie rzeczy, a ja się na ciebie nie gniewam. Żeby tak Iwan, tobym mu nie darował. Przy tobie tylko przychodzą na mnie dobre chwile, bo widzisz, ja jestem zły człowiek.
— Ojciec nie jest zły, tylko trochę spaczony, — uśmiechnął się Alosza.
— Słuchaj, ja tego rozbójnika, Mitię, mógłbym dziś jeszcze wsadzić do więzienia. Wprawdzie, według dzisiejszych modnych zasad, ojciec i matka to przesąd, ale kopać starca, ciskać nim o podłogę, za włosy targać i to w jego własnym domu, a w dodatku krzyczeć przy świadkach, że się go zabije... słowem, gdybym chciał, mógłbym natychmiast twego Mitię pod klucz wsadzić.
— Ale ojciec nie chce.
— Iwan odradza. Ja na rady Iwana pluję, ale i sam nie chcę.
Tu pochylił się ku Aloszy i szepnął mu poufnie.
— Gdybym tego łajdaka do więzienia wsadził, onaby się dowiedziała i poleciałaby zaraz do niego, pocieszać.
Przeciwnie, gdy się dowie, jak on mnie, słabego starca, skatował, ukrzywdził, po ziemi włóczył, to gotowa przyjść do mnie, obaczysz. Już ja ją znam, taki ma charakter, wszystko na przekór. Chcesz koniaczku. Wiesz, kawa zimna, ale dodać do niej ćwierć kieliszka, będzie delicya.
— Nie, dziękuję. Bułeczkę zjem, jeśli ojciec pozwoli, a koniaku niech ojciec nie pije, zwłaszcza teraz.
— Masz słuszność, koniak szkodzi, ale kapeczkę przecie można.
Mówiąc to, otworzył szafkę, nalał sobie kieliszek koniaku i wypił go, potem zamknął szafkę i klucz do kieszeni schował.
— Od kieliszka nie zginę.
— Ot, już ojciec znowu dobry.
— Ja dla ciebie i bez koniaczku dobry, bo cię kocham, a z podłymi tom podły. Iwan nie chce jechać do Czeremaszny, a dlaczego? Szpieguje mnie, chce wiedzieć, ile dam Gruszy, gdy do mnie przyjdzie. Ja Iwana nie rozumiem. Nie wiem nawet, zkąd się taki mógł wziąść. On niema takiej duszy, jak my. — Nie zostawię mu nic. Nawet testamentu nie zrobię. A twego Mitię zgniotę, jak robaka, trzaśnie mi pod nogą, jak uduszony tarakan, ten twój Mitia, którego kochasz. Żeby go tak Iwan kochał, tobym się bał, ale on nikogo nie kocha. Iwan to nie nasz człowiek, tacy ludzie, jak on, to nie nasi ludzie, ot, pył przydrożny, powieje dobry wiatr, to i rozmiecie wszystko... Wczoraj, kiedym ci kazał przyjść, miałem na myśli jedno głupstwo. Chciałem dać Miti trochę pieniędzy, jaki tysiączek lub dwa, posłałbym mu przez ciebie, pod warunkiem, żeby ten szubrawiec z pod ciemnej gwiazdy odjechał ztąd, na pięć, albo lepiej na 50 lat i żeby się całkiem Gruszy wyrzekł.
— Ja... ja... go spytam. — Gdyby tak trzy tysiące, to by on może...
— Kłamiesz. — Niema potrzeby pytać, bo rozmyśliłem się i nic nie dam, bo jeszcze gotów głupi czekać na to. A cóż ta jego narzeczona, ta Katarzyna Iwanówna, której mi nawet pokazać nie chciał. Pójdzie za niego, czy nie?
Musisz wiedzieć, bo tyś tam do niej chodził.
— Ona się go za nic nie wyrzeknie.
— Ot, w jakich kochają się te delikatne panienki, hulaków podłych im potrzeba, tacy się podobają. Oj, żebym miał jego lata i taką twarz, jaką wtedy miałem, bo byłem od niego przystojniejszy w dwudziestu ośmiu latach, daleko przystojniejszy, tobym także zwyciężał... ot, kanalia taki, ale Gruszy i tak nie dostanie! nie! w pył go obrócę, a Gruszy nie dam.
Słowa te znów go podrażniły.
— I ty także idź ztąd, nie masz tu dziś co robić — rzekł szorstko.
Alosza wstał, aby się z nim pożegnać i pocałował go w ramię.
— A ty czego? — zadziwił się stary, — na wieki się żegnasz, czy co? Zobaczymy się jeszcze.
— Ależ nie, to tak sobie.
— I ja tylko tak sobie — spojrzał na niego stary. — A ty słuchaj! — krzyknął jeszcze za nim, — przychodź jutro, koniecznie jutro. Obiad ci postny każę zrobić, umyślnie dla ciebie — jutro! słyszysz — koniecznie.
A gdy Alosza wyszedł na dziedziniec, wychylił się przez okno i jeszcze raz to samo powtórzył. Potem zbliżył się do szafki, gdzie znajdował się koniak, nalał sobie jeszcze pół kieliszka, wypił i znów szafkę zamknął i włożył klucz do kieszeni.
— Więcej nie będę, — mruknął i poszedł do sypialnego pokoju, a czując się osłabionym, położył się i natychmiast zasnął.
„Bogu dzięki, ojciec nie pytał mnie o Gruszę — pomyślał Alosza, — jeszczebym musiał wygadać wczorajsze moje z nią spotkanie”. Wogóle myśli jego nie były wesołe. — Ojciec był rozdrażniony i wciąż zawzięty na Dymitra, tamten, prawdopodobnie, również nie ochłódł przez tę noc, owszem, ukrzepił się w swej nienawiści i miłości. Jakby to odszukać Dymitra i wpłynąć na jego usposobienie? Tymczasem drobny, na pozór, wypadek, zmienił na chwilę bieg jego rozmyślań. Idąc do pani Chachłakow, Alosza spotkał na zakręcie ulicy gromadkę chłopców, powracających ze szkoły. Były to jeszcze dzieci po 8, 9 lat, szli gwarnie, niosąc książki w tornistrach, zawieszonych na plecach, lub też w torebkach skórzanych, przewieszonych przez ramię. — Alosza lubił dzieci i chętnie z niemi obcował, teraz więc zatrzymał się, chcąc zawiązać z nimi rozmowę. Zauważył, że gromadka malców, przechodzących obok niego, naradza się nad czemś z ożywieniem, każdy z nich przytem miał w ręku kamyk, niektórzy z nich po dwa. — Za rynsztokiem zaś, z przeciwnej strony ulicy, stał odosobniony chłopak, ubrany również w mundurek szkolny, drobny był i blady i wyglądał najwyżej na lat dziesięć, a może i na mniej. Malec wpatrywał się bystro w gromadkę towarzyszów szkolnych, z którymi widocznie się poróżnił. Alosza, zbliżywszy się do chłopców, zwrócił się do jednego z nich, rumianego, kędzierzawego blondynka, który, jak zauważył, miał torebkę zawieszoną z lewego boku.
— Gdy ja chodziłem do szkoły, to nosiliśmy zwykle torebkę z prawego boku, bo łatwiej tak było wydostawać z niej wszystko — zaczął. Mówił takim tonem, jakim przemawia się do kogoś równego sobie wiekiem, co zresztą jest jedynym sposobem zdobycia ufności dzieci. Alosza zrobił to z góry powziętym planem, czuł instynktem, że tak będzie najlepiej.
— On „mańkut”, dlatego nosi z lewej strony, — odpowiedział natychmiast jeden z malców, reszta zaś otoczyła ich, przysłuchując się; sześć par błyszczących ocząt wpatrzyło się w Aloszę.
— On i kamienie potrafi rzucać lewą ręką, — dorzucił drugi malec.
W tejże chwili kamyk, ciśnięty zręczną i pewną ręką, ugodził zlekka małego mańkuta. — To chłopak z za rynsztoka rozpoczynał bitkę.
— Bić go! Smurow, oddaj mu! — wołali chórem chłopcy, ale Smurow, nie czekając zachęty, odpłacał za swoje, cisnąwszy kamyk, który nie trafił i upadł gdzieś z boku. Przeciwnik jego miał obie kieszenie paltocika wypchane kamieniami, rzucił też natychmiast jeden z nich i trafił Aloszę w plecy.
— On umyślnie pana uderzył, on wie, że pan, Karamazow — zawołali chłopcy. — No! teraz my na niego wszyscy razem, no! dalej, żywo! — I sześć pocisków poleciało za rynsztok w stronę chłopca, jeden kamyk ugodził go w głowę tak, że upadł, ale zerwał się natychmiast i odpowiadać zaczął. — Przez chwilę bójka trwała bez przerwy, okazało się, że wszyscy chłopcy mają w kieszeni kamienie.
— Jak możecie! Jak wam nie wstyd! sześciu na jednego — zawołał Alosza i zagrodził sobą chłopca, tak, że 3 czy 4 kamienie ugodziły w niego, zamiast w malca.
— On pierwszy zaczął, — krzyknął przenikliwie jeden z chłopaków, — on podły, Krasotkina w klasie skaleczył scyzorykiem, aż krew pociekła, trzeba go nabić.
— Za co? sami go draźnicie.
— A ot! on znowu kamieniem w was chce cisnąć, on pana zna i rzuca teraz nie w nas, a w pana. — No! dalej! my znów w niego. — I zaczęła się znów wymiana pocisków, tym razem bardzo szkodliwa dla dzieciaka, gdyż jeden z kamyków uderzył go mocno w piersi, chłopak zapłakał z bólu i uciekać zaczął w górę ulicy.
— Aha! stchórzył, zmyka! — wołali z tryumfem chłopcy.
— Pan jeszcze nie wie, jaki on podły, takiego mało zabić — zawołał z zapałem jeden z chłopaków, starszy od innych, który widocznie rej wodził.
— Cóż on takiego zrobił? Skarżył na was? — Malcy spojrzeli po sobie z uśmiechem.
— Pan idzie tą samą drogą, co on. — Proszę go tylko spytać, czy lubi miotełki? Niech pan spróbuje.
— Nie spytam go o to, bo widocznie wy go tem pytaniem draźnicie. — Ale pomówię z nim i dowiem się może, za co go tak nienawidzicie.
— I owszem, niech się pan spyta — zaśmieli się chłopcy.
Alosza poszedł swoją drogą, a chłopcy wołali za nim:
— Oho! on się pana nie przestraszy i dźgnie pana scyzorykiem, jak Krasotkina. — Alosza zbliżał się do chłopaka i ujrzał przed sobą blade, chude dziewięcioletnie dziecko, z twarzyczką podługowatą i czarnemi błyszczącemi oczkami. — Ubrany był biednie w wyszarzany paltocik, połatane na kolanach spodeńki i dziurawe buciki, których otwory zasmarowane były atramentem. Malec, poznawszy po wyrazie twarzy Aloszy, że ten go bić nie będzie, przestał się boczyć i sam nawet zaczął rozmowę.
— Ja jeden, a ich sześciu, a przecież ich przepędziłem.
— Jeden kamień musiał cię mocno uderzyć, — zapytał Alosza.
— Za to ja dałem Smurowowi po głowie — pochwalił się malec.
— Oni mnie tam powiedzieli, że ty mnie znasz i umyślnie kamieniem cisnąłeś, czy to prawda? — spytał Alosza. Chłopak spojrzał chmurnie.
— Daj mi pan spokój, nie zaczepiaj mnie, — nachmurzył się, błysnąwszy złemi oczyma.
— Pójdę już sobie i nic ci nie powiem, chociaż tamci mnie nauczyli, czem ciebie można rozdraźnić.
Zaledwie się odwrócił, chłopak cisnął w niego znów z całej siły kamieniem, wołając z urąganiem: — Mniszek! klasztorny sługa w skarbowych majątkach. — Alosza znów powrócił.
— A ładnie to tak z tyłu napadać! widać tamci prawdę o tobie mówili. — Chłopak zdawał się jeszcze czekać na coś, ale widząc, że Alosza nie zamierza go wcale skarcić, rzucił się na jego rękę i ugryzł go w palec aż do kości, z dzikością podraźnionego zwierzątka.
Alosza z trudnością wydostał palec z pomiędzy ostrych ząbków rozjuszonego dzieciaka, krew popłynęła obficie. — Malec stał, nie ruszając się z miejsca.
— Widzisz, jakeś mnie mocno ukąsił, — przemówił Alosza, obwijając palec chustką, — a przecież ja ciebie nie znam i nic ci złego nie zrobiłem. A może zrobiłem co dawniej, tylko zapomniałem, bo przecieżbyś mi za darmo tak nie dokuczał.
Zamiast odpowiedzi, chłopak rozpłakał się na głos i uciekać zaczął ulicą, biegnąc jak najszybciej i wciąż głośno płacząc. Alosza postanowił sobie odszukać go koniecznie i dowiedzieć się coś bliższego, odłożył to jednak na później bo teraz śpieszyć musiał do pani Chachłakow.
Szybkim krokiem pośpieszył do pani Chachłakow, która mieszkała we własnym domu, pięknym, murowanym, jednym z najwspanialszych w mieście. Gdy wszedł, pani Chachłakow wybiegła sama na jego spotkanie.
— Czy dostał pan list, który pisałam do pana, donosząc o cudzie? — pytała z pośpiechem.
— Dostałem.
— A czy go pan wszystkim pokazał? Rozpowszechnił pan tę cudowną wiadomość? wszakże on matce syna powrócił.
— On umrze dzisiaj — odparł Alosza.
— Słyszałam, wiem. — O Boże! czemuż nie mogę raz jeszcze z nim pomówić, ani go widzieć. Tak pragnę podzielić się z panem wszystkiem, co obecnie czuję — z panem, czy wogóle z kimkolwiek, chociaż nie, przedewszystkiem z panem. Prócz tego, Katarzyna Iwanówna jest w tej chwili u mnie.
— Ach, jak to dobrze, zobaczę ją więc tutaj, bo kazała mi koniecznie przyjść do siebie.
— Wiem, wiem o wszystkiem, co było wczoraj, słyszałam z najdrobniejszymi szczegółami o tem okropnem przejściu z tą straszną kobietą, z tą bachantką. C’est tragique! Gdybym była na miejscu Katarzyny, to doprawdy niewiem, niewiem cobym zrobiła. A ten pański brat, Dymitr, cóż to za okropny człowiek! W dodatku wyobraź sobie pan, tam, w salonie, siedzi pański brat, to jest, oczywiście nie Dymitr, ale tamten drugi, ten wspaniały, rozumny Iwan, i rozmawiają z Katarzyną; a gdybyś pan wiedział o czem? Zamęczają się dobrowolnie, to, mówię panu, poprostu szarpanie się, szamotanie bez wyjścia; doprawdy, trudno uwierzyć; gubią siebie sami, niewiadomo po co i na co, delektują się swojem udręczeniem. Tak pragnęłam, tak pożądałam pańskiej obecności; chcąc panu wszystko opowiedzieć, to poprostu jak w bajce. Ale, ale, co najważniejsze, o mało nie zapomniałam — z mojej Lizy robi się histeryczka. Dziś, gdy posłyszała, że pan idzie, dostała histerycznego ataku. Zkąd? dlaczego?
— Przepraszam! to z mamy robi się histeryczka — przerwał z drugiego pokoju przenikliwy głosik Lizy, a w głosie tym drgał jakby z trudnością powstrzymywany śmiech.
Alosza spojrzał w stronę drzwi cokolwiek uchylonych, po za którymi znajdowała się Liza w swoim fotelu.
— Niemądra jesteś, Lizo, z takiem gadaniem, a przytem wyobraź pan sobie, znowu chora. Całą noc miała gorączkę. Ledwom się doczekała doktora Herzenschube, który powiedział, że nic nie rozumie, że trzeba poczekać. Ten Herzenschube nigdy nic nie rozumie. Jakeś pan wszedł, Liza krzyknęła, dostała ataku nerwowego i kazała się przewieźć do drugiego pokoju.
— Bardzo przepraszam mamę, ale ja wcale nie wiedziałam, że on przychodzi i wcale nie dlatego kazałam się przewieźć do drugiego pokoju.
— A to już nieprawda, Lizo, doskonale wiedziałaś, że Aleksy Fedorowicz idzie, bo kazałaś Julii stać na straży.
— Mamo kochana! doprawdy, że to dowcipnie z twojej strony mówić takie rzeczy. Jeżeli chcesz poprawić swoją opinię, to zechciej, droga mamo, powiedzieć wielmożnemu panu Aleksemu Fedorowiczowi, że to niedowcipnie z jego strony przychodzić tu po tem, co wczoraj zaszło, kiedy tu i tak wszyscy się z niego śmieją.
— Co ty wygadujesz, Lizo, zanadto już sobie pozwalasz, licząc na moją pobłażliwość; któż się tu z niego śmieje. Ja uradowana jestem, że zechciał przyjść — taki mi jest potrzebny, taki niezbędny. Ach, Aleksy Fedorowiczu, gdybyś pan wiedział, jaka jestem nieszczęśliwa.
— Cóż się mamie takiego zdarzyło?
— Cicho bądź, Lizo! Te twoje ciągłe kaprysy, to roztrzepanie, przytem ta wieczna choroba i ten wieczny Herzenschube, który nigdy nic nie rozumie. A ten cud! Panie kochany, gdybyś pan wiedział, jak mnie to wzruszyło, jak do głębi wstrząsnęło. Przytem jeszcze ta tragedya w salonie między tymi dwojgiem, zresztą, to nie tragedya, a komedya, w każdym razie to wszystko męczy mnie strasznie. Powiedz pan, Aleksy Fedorowiczu, czy starzec Zosima dożyje jutra — Boże mój, zamykam oczy i myślę sobie: wszystko złuda, złuda.
— Przepraszam panią — przerwał Alosza — czy mógłbym prosić o kawałeczek płótna dla owinięcia skaleczonego palca?
Alosza pokazał ukąszony palec; krew przeszła na chustkę, i pani Chachłakow, zobaczywszy ranę, krzyknęła i zakryła oczy.
— Boże! jaka straszna rana.
Gdy Liza usłyszała ten wykrzyknik, otworzyła natychmiast drzwi, przed któremi znajdował się jej fotel na kółkach.
— Chodź pan! chodź pan tu do mnie prędko — wołała natarczywie i rozkazująco Liza. — Boże mój! jak pan mógł stać tyle czasu i nic nie powiedzieć, a ty, mamo, jak mogłaś na to pozwolić, mógł przecie omdleć z upływu krwi — przedewszystkiem wody, jaknajprędzej wody, palec trzeba przemyć i zanurzyć w chłodnej wodzie.
— Może posłać po Herzenschubego? — pytała pani Chachłakow.
— Mama mnie zabija tym swoim Herzenschubem. Julia niech wody przyniesie, tylko prędko, mamo, na miłość Boga, prędko, bo mi się już słabo robi.
— Ależ to drobnostka — protestował Alosza, nie mogąc powstrzymać tego nadmiaru gorliwości.
Za chwilę Julia przyniosła wodę, w której Alosza palec zanurzył.
— Mamo! na miłość Boga, trzeba przynieść bandaż i tę białą wodę do ran, nie wiem jak się tam ona nazywa. Stoi duża butelka w sypialnym pokoju, w szafce na prawo. Mamo prędzej, prędzej.
— Zaraz, zaraz, przyniosę sama, tylko nie krzycz tak, Liza, i nie lękaj się. Widzisz, z jaką siłą ducha Aleksy Fedorowicz znosi swoje cierpienie.
Pani Chachłakow wyszła, Liza została sama z Aloszą.
— Przedewszystkiem opowiedz mi pan, gdzieś się mógł tak skaleczyć, a potem pomówimy o innych rzeczach. No, mów pan!
Alosza uczuł instynktem, że Liza śmielsza jest w nieobecności matki.
Opowiedział więc jej naprędce, ale jasno i dokładnie, całe zajście swe z chłopcami, powracającymi ze szkoły. Liza, wysłuchawszy opowiadania, klasnęła w ręce.
— Jak pan mógł! jak można zadawać się z takimi smarkaczami! Na to trzeba być takim jak pan dzieciakiem; postąpił pan jak studencik, jak sztubaczek z najniższych klas. Ale, mimo to, postaraj się pan dowiedzieć coś o tym złośliwym malcu, a potem opowiedz mi wszystko. (Gromiła go i dawała polecenie, jakby już miała jakieś do niego prawo). — No, a teraz powiedz pan, czy możesz pogadać ze mną o tamtej rzeczy, czy ból nie przeszkadza.
— Nic mnie już nie boli.
— To dlatego, że trzyma pan palec w zimnej wodzie, ale ona zaraz ogrzeje się. Julia! biegnij prędko do piwnicy i przynieś lodu i świeżej wody. No, teraz, kiedy jesteśmy sami, oddaj mi pan ten list, który do pana wczoraj napisałam. Tylko prędko, zanim mama powróci.
— Nie mam przy sobie tego listu.
— To nieprawda! Byłam pewna, że tak mi pan odpowiesz, ale to nieprawda, pan go masz w kieszeni.
— Zostawiłem go w domu.
— Nie powinieneś pan obchodzić się ze mną, jak z dzieciakiem, po moim liście. To był tylko żart, głupi żart, którego żałowałam przez całą noc. Nie gniewaj się pan na mnie, ale, proszę bardzo, oddaj mi mój list, a jeżeli zostawiłeś go pan w domu, to proszę mi go dziś przynieść, koniecznie, koniecznie.
— Dziś, to niemożliwe; gdy wrócę do klasztoru, to nie wyjdę już przez jakie trzy lub cztery dni, bo starzec Zosima...
— Cztery dni, co za głupstwo. Powiedz pan, czyś się pan bardzo ze mnie śmiał?
— Wcale się nie śmiałem.
— Dlaczego?
— Bo uwierzyłem w list zupełnie poważnie.
— Pan mnie obraża.
— Ani troszeczkę. Przeczytawszy list, postanowiłem sobie odrazu, że wszystko się tak stanie, jak tam pani ułożyła. Po śmierci starca Zosimy wyjdę z klasztoru, wstąpię na uniwersytet i zdam wszystkie egzamina, a potem ożenię się z tobą i kochać cię będę. Nie miałem jeszcze wprawdzie czasu myśleć o tych rzeczach, ale pewny jestem, że lepszej żony nie znajdę, a starzec kazał mi się ożenić.
— Ja przecież jestem kaleka, w wózku mnie wożą — zaśmiała się Liza, a twarz jej pokryła się rumieńcem.
— Czuwać będę nad tobą i sam cię będę woził, chociaż pewien jestem, że do tego czasu wyzdrowiejesz.
— Pan oszalał — mówiła nerwowo Liza — jak można brać na seryo głupi żart. Ale otóż i mama, w samą porę. Czemu mama tak długo siedziała, zawsze się mama musi spóźnić.
— Ach, nie krzycz, Liza, tylko proszę cię, nie krzycz, mam już dosyć twoich awantur. Schowałaś tak bandaże, że znaleźć ich nie mogłam. Posądzam cię, że zrobiłaś to umyślnie.
— Nie mogłam przecież przewidzieć, że ten pan przyjdzie ze skaleczonym palcem, chociaż, gdybym wiedziała, możebym naprawdę schowała, jak to mama przypuszcza. Mamusiu, aniele, stajesz się naprawdę bardzo dowcipna.
— Jak ty się, Lizo, zachowujesz? jak wyrażasz, choćby teraz, o skaleczonym palcu naszego gościa. Ach, Aleksy Fedorowiczu, wszystko to, razem wzięte, zabija mnie — i ona, i ten Herzenschube.
— Niech mama da spokój biednemu Herzenschubemu. Proszę sobie wyobrazić, że szanowny pan Aleksy Fedorowicz pobił się z chłopakami na ulicy, i jeden z tych smarkaczy ukąsił go w palec. Sam taki dzieciak, a chce się teraz żenić; nie śmiech-że to takiemu żenić się? Powiedz, mamo.
— Zkądże ty o tem wiesz? i co cię to obchodzi? to wcale nie dla ciebie rozmowa, a przytem, ten chłopak mógł być wściekły.
— Gdzież mama widziała wściekłych chłopców?
— Mógł go przecie ukąsić wściekły pies i skutkiem tego chłopak rzuca się na ludzi; nie byłoby w tem nic dziwnego. Jak ona panu doskonale obandażowała rękę, jabym tak nigdy nie potrafiła. Czujesz pan jeszcze ból?
— Daleko mniejszy.
— A nie masz pan wodowstrętu? — pytała Liza.
— Dosyć już tego, Liza. Być może, że wymknęło mi się niepotrzebnie o tym wściekłym chłopcu, a ty już korzystasz z tego i na wszystkie strony nicujesz moje powiedzenie. Aleksy Fedorowiczu, Katarzyna Iwanowna dowiedziała się, że pan jest tutaj i gorąco pragnie widzieć się z panem.
— Ach, mamo! idź do niej sama, on jeszcze nie może, zanadto go boli.
— Ależ nie, mogę zaraz pójść — przeczył Alosza.
— Zaraz pójść! A — a! tak — to pan taki.
— Cóż to złego. Chcę obaczyć jaknajprędzej Katarzynę Iwanownę, bo mam do niej pilny interes, a przytem muszę dziś wcześnie wrócić do klasztoru.
— Weź go, mamo, ztąd, i to jaknajprędzej. Idź pan, idź rozmawiać z Katarzyną, a potem możesz wracać prosto do swojego klasztoru, a do mnie możesz się już wcale nie trudzić, spać chcę, nie spałam przecie całą noc.
— Niestety, to tylko żart z twojej strony, ale gdybyś ty naprawdę zasnęła.
— Jeżeli pani chce, to zostanę tu na jakie trzy minuty jeszcze, może nawet na pięć, — wyjąkał Alosza.
— Na pięć minut! Boże, co za szczęście! Zabierz go, mamo, zabierz ztąd tego potwora.
— Oszalałaś, Lizo, co ty wygadujesz? taka dziś jesteś rozkapryszona. Widzi pan, boję się jej sprzeciwiać, żeby znowu nie dostała ataku. Chociaż, kto wie, może naprawdę jest senna. Jak wy na nią cudownie działacie, Aleksy Fedorowiczu.
— O, to mama ładnie powiedziała, niech cię uściskam.
— Najchętniej, złoto moje. Posłuchaj pan — szeptała tajemniczo pani Chachłakow, wyszedłszy z Aloszą — pójdź pan i sam zobacz, co się tam dzieje w salonie — najdziwniejsza w świecie komedya. Ona kocha pańskiego brata, Iwana, a wmawia w siebie i w drugich, że kocha Dymitra. To rozpacz, doprawdy. Chodźmy tam do nich, może doczekamy się jakiego rozsądnego końca.
W chwili, gdy weszli do salonu, rozmowa Iwana i Katarzyny kończyła się już widocznie. Katarzyna była mocno wzburzona, Iwan zaś wstawał już, aby się pożegnać. Wyglądał blado, co Alosza zauważył z niepokojem. Alosza rozstrzygnąć chciał wreszcie ważną dla siebie i niepokojącą go oddawna zagadkę. Od niejakiego czasu słyszał wciąż z różnych stron, że Iwan kocha Katarzynę i chce ją odbić bratu Dymitrowi. Myśl o tem współzawodnictwie między braćmi, którzy obaj byli mu drodzy, trapiła go mocno, mimo, że Dymitr utrzymywał sam, że Iwan godniejszy jest Katarzyny od niego, że miłość ich ku sobie byłaby mu bardzo na rękę. Dlaczego? Czyżby chciał żenić się z Gruszą? Byłby to, zdaniem Aloszy, krok rozpaczliwy. Prócz tego, jeszcze do wczorajszego wieczora Alosza wierzył święcie, że Katarzyna kocha do zapamiętania Dymitra, takim, jak jest, pomimo całą dziwaczność takiej miłości. W czasie jednak sceny z Gruszą, coś mu z tej pewności odpadło, scena ta śniła mu się przez całą noc, a gdy się nad ranem obudził, pomyślał o tem wszystkiem, że to tylko szarpanie się, a teraz pani Chachłakow użyła tegoż wyrażenia, określając uczucia Katarzyny. Przytem uparte i stanowcze twierdzenie pani Chachłakow, że Katarzyna kocha Iwana, a tylko oszukuje sama siebie, zmusza się do miłości dla Dymitra, zrobiło na nim silne wrażenie. „A może to w istocie prawda. Ale w takim razie, jakież jest położenie Iwana?” Alosza czuł instynktem, że taki charakter, jak Katarzyny, musi panować i rządzić, a rządzić mogłaby może Dymitrem, nigdy Iwanem. Dymitr, nie zaraz może, ale w przyszłości, ukorzyć się mógł przed nią i czuć się z tem szczęśliwym, Iwan nigdy. Iwan nie ukorzyłby się przed nią, a przytem ukorzenie takie nie dałoby mu szczęścia. Wszystkie te przypuszczenia i wątpliwości przemknęły mu się przez głowę w chwili, gdy wchodził do salonu. Na domiar przychodziło mu czasem do głowy jeszcze jedno. A jeżeli wogóle nie zdolna jest nikogo kochać? Myśli takie odganiał od siebie, strofując się sam za nie. „Cóż ja wiem o miłości i o kobietach, jakie prawo mam wydawać sąd o rzeczach, których nie rozumiem”.
A przecież wydawało mu się koniecznem wyrobić sobie jakieś własne zdanie, zdawał sobie bowiem sprawę z niesłychanej doniosłości tej rywalizacyi między braćmi. Wczoraj Iwan, mówiąc o ojcu i Dymitrze, wyraził się o nich: „niech się żrą gady”. Zatem w oczach Iwana Dymitr jest gadem. Czy zawsze miał o nim takie mniemanie? czy może dopiero od czasu poznania Katarzyny słowa te wyrwały mu się mimowoli, tem ważniejszy stanowiły dokument. Jeśli tak, to cóż będzie w przyszłości? czy w rodzinie ich nigdy nie będzie spokoju? A, co najważniejsza, po czyjej tu być stronie, kogo żałować? czego dla każdego z nich pragnąć wśród tych strasznych przeciwieństw? można się tu było łatwo splątać i zgubić, a Alosza nie znosił takiego stanu niepewności, gdyż miłość jego miała charakter czynny. Kochać biernie nie umiał, kochając musiał natychmiast brać czynny udział i pomagać, a do tego trzeba sobie było postawić jasny cel i dążyć do niego. A jak tu postawić sobie jasny cel tam, gdzie wszystko niejasne jest i splątane, jak znaleźć słowo zagadki?
Obaczywszy wchodzącego do salonu Aloszę, Katarzyna ucieszyła się bardzo i wstrzymała oddalającego się Iwana.
— Minutę jeszcze, zostań pan jeszcze minutę. Chciałabym usłyszeć koniecznie zdanie tego oto człowieka, któremu tak bardzo wierzę. Niech pani posłucha, także — dodała, zwracając się do pani Chachłakow. Posadziła Aloszę obok siebie, pani Chachłakow usiadła naprzeciw.
— Wszyscy jesteście moimi przyjaciółmi, drogimi, blizkimi ludźmi, — zaczęła gorąco głosem, w którym drgały łzy. Alosza uczuł odrazu wielkie dla niej współczucie, a serce jego zwróciło się znów ku niej.
— Aleksy Fedorowiczu, pan byłeś wczoraj świadkiem tej okropnej sceny, widziałeś wszystko. Pan tego nie widziałeś, Iwanie Fedorowiczu, ale on widział. Co pomyślał o mnie, niewiem? ale to wiem, że gdyby to, co wczoraj, powtórzyło się dzisiaj, to postąpiłabym zupełnie tak samo, w każdym szczególe, w każdem słowie, w każdym ruchu. Pan musisz pamiętać moje ruchy, Aleksy Fedorowiczu, pochamowałeś jeden z nich. — Tu Katarzyna zarumieniła się mocno.
— Otóż oznajmiam panu, Aleksy Fedorowiczu, że nie jestem zdolna do rezygnacyi. Co się tyczy miłości mojej, sama już nie wiem, czy go kocham, czuję obecnie nad nim litość, a to zły znak, gdybym go kochała, powinnabym go raczej nienawidzieć. — Głos jej zadrżał i łzy zawisły jej na rzęsach. Alosza uczuł, że dziewczyna jest w tej chwili zupełnie szczera i mówi prawdę.
— Tak, ona już nie kocha Dymitra, — pomyślał.
— Doskonale mówisz — zawołała pani Chachłakow.
— Poczekajcie, nie skończyłam jeszcze — mówiła Katarzyna. — Nie powiedziałam tego, co najważniejsze. Oto tej nocy powzięłam postanowienie, może ciężkie dla siebie, ale którego na pewno nie zmienię. Drogi mój, kochany, wielkoduszny doradca, głęboki znawca serc ludzkich, jedyny przyjaciel, jakiego mam na świecie, Iwan Fedorowicz, zna moje postanowienie i nie sprzeciwia mu się, owszem, utwierdza mnie w niem i pochwala.
— Tak jest, znam to postanowienie i pochwalam je — przemówił cicho, lecz stanowczo Iwan Fedorowicz.
— Ale pragnęłabym jeszcze usłyszeć zdanie Aloszy, przebacz mi pan, Alosza Fedorowiczu, że tak poufale pana nazywam.
Chcę, aby Alosza powiedział mi tu w obecności życzliwych mi świadków, czy mam słuszność, czy nie? Alosza! bracie drogi (bo będę cię zawsze uważała za brata) — mówiła w najwyższem uniesieniu, chwytając rozpalonemi dłońmi chłodne jego ręce, — czuję, że to tylko, co pan mi doradzi, co pan postanowi, uspokoi mnie i pogodzi z losem. Przeczuwam to sercem.
— Niewiem, o co mnie pani chce zapytać, — odparł Alosza z zapłonioną twarzą, — wiem tylko, że życzę pani daleko, daleko lepiej, niż sobie samemu, tylko ja się tak nic nie rozumiem na tych rzeczach, — dodał pośpiesznie.
— Na tych rzeczach! Ach, Aleksy Fedorowiczu, na tych rzeczach, mówi pan. Tu chodzi przedewszystkiem o honor i powinność i o coś wyższego może jeszcze nad powinność. Przeczuwam sercem to coś niezmożonego, co mnie ku sobie ciągnie i wlecze mnie za sobą. Powiem zresztą w dwóch słowach. Gdyby się on nawet ożenił z tą, tą bezwstydną dziewczyną, której nigdy nie przebaczę, to ja i tak nie opuszczę go. Nigdy, nigdy go nie opuszczę — mówiła z wysiłkiem, w jakiejś sztucznej, wymęczonej egzaltacyi. — To nie znaczy, żebym się wciąż za nim wlokła, narzucała mu swoją obecność.
O nie, nie! odjadę ztąd i mieszkać będę w innem mieście, ale przez całe moje życie śledzić będę nieustanie za każdym jego krokiem. Gdy będzie nieszczęśliwy z tamtą, co niewątpliwie prędko nastąpi, niech przyjdzie do mnie, a znajdzie wówczas we mnie siostrę, tylko siostrę, i tak na wieki. Wtedy przekona się wreszcie, że ta kochająca siostra przyniosła mu w ofierze całe swoje życie. Zdobędę sobie wreszcie jego ufność, nie będzie się wstydził wyznać mi wszystko, — wołała w zapamiętaniu, — będę mu, jak Bóg, do którego modli się z ufnością, tyle mi przynajmniej został winien za swoją zdradę, za wszystko, com przez niego wycierpiała... Niechże on wie, niech zawsze pamięta, że wiecznie, przez całe życie, pozostanę wierną danemu słowu, mimo, że on je złamał. Ja mu będę... ja będę przyczyną jego szczęścia, środkiem, i, że tak powiem, narzędziem jego szczęścia, maszyną, fabrykującą jego szczęście. I tak przez całe życie i on to musi wiedzieć, musi wiedzieć o tem przez całe życie. Takie jest moje postanowienie, a Iwan Fedorowicz rozumie je i pochwala.
Tchu jej brakło. Prawdopodobnie miała zamiar wyrazić swoją myśl spokojniej, prościej, z większą godnością, ale podniecenie, w jakiem się znajdowała, poniosła ją trochę za daleko, i wypowiedziała się zanadto bezwzględnie i bez zastrzeżeń. Przemawiała przez nią obrażona duma i chęć odwetu za wczorajsze upokorzenie.
Uczuła to sama i twarz jej spochmurniała, oczy błysnęły gniewem. Alosza obserwował ją pilnie i zauważył wszystkie te zmiany. Iwan zaś dodał, jakby uzupełniając jej mowę.
— W każdej innej kobiecie postępowanie takie wydaćby się mogło nienaturalne i sztuczne, ale pani ma słuszność, jako istota wyjątkowa. Niewiem, czem umotywować moje przekonanie, ale pewien jestem, że pani ma słuszność — i że postanowienie pani jest zupełnie szczere.
— Być może, ale to skutek wczorajszej urazy — wymknęło się pani Chachłakow, która widocznie miała zamiar nie mieszać się do rozmowy, nie mogła się jednak wstrzymać od wygłoszenia tej, zresztą bardzo trafnej, uwagi.
— Tak, tak — przerwał niechętnie Iwan, niezadowolniony widocznie jej uniesieniem się. — W każdej innej kobiecie mógłby to być chwilowy poryw, wrażenie przelotne, ale to, co dla innej byłoby tylko pusto brzmiącym frazesem, staje się w ustach Katarzyny Iwanównej świętem i wieczno trwałem postanowieniem. Będzie to trudny, ciężki może, ale wiernie spełniany obowiązek. Odtąd — dodał, zwracając się bezpośrednio do Katarzyny — pani stanie się jednym ciągiem poświęceń i bolesną kontemplacyą własnej ofiary, własnej cnoty i własnej niedoli. Ale z czasem cierpienie pani złagodzone zostanie dumnem poczuciem spełnionej ofiary i życie pani upłynie na słodkiem rozpamiętywaniu własnego tryumfu z powodu wypełnienia, rozpaczliwego może, ale w każdym razie śmiałego i dumnego postanowienia. — Wypowiedział to wszystko dobitnie, nie starając się nawet ukryć złośliwej i ironicznej intencyi.
— Boże, jakie to wszystko nienaturalne — zauważyła znów pani Chachłakow.
— A pan, Aleksy Fedorowiczu, jakie jest pańskie zdanie? muszę je znać koniecznie, koniecznie, — wołała Katarzyna, zalewając się łzami.
Alosza, zmieszany, powstał.
— To nic, to nic, — mówiła Katarzyna, wciąż płacząc, — zdenerwowana jestem i zmęczona wczorajszą nocą, ale w obecności dwóch takich przyjaciół, jakimi wy obaj dla mnie jesteście, czuję się silniejsza i rzeźwa, bo wiem, że wy mnie nigdy nie opuścicie.
— Bardzo mi przykro, ale prawdopodobnie jutro będę musiał odjechać do Moskwy, i to na nieszczęście, na długo, zmuszony więc jestem opuścić panią, — przemówił nagle Iwan.
Katarzyna zmieniła się nagle do niepoznania, łzy tak obfite przed chwilą znikły gdzieś bez śladu, wyraz twarzy stał się z początku dziwnie chłodny, a potem jakby rozpogodzony.
— Pan wyjeżdża do Moskwy, ach jak dobrze — zawołała, a potem dodała, jakby poprawiając się. — Nie to dobrze, że pan wyjeżdża, tego przecież nie mogłam myśleć, o co mnie zresztą taki przyjaciel, jak pan, posądzić nie może. — Owszem, ogromnie mi będzie przykro utracić pana na czas jakiś, ale to się wybornie składa, że pan będzie mógł wyjaśnić osobiście siostrze mojej i ciotce wszystko, co się tu stało. Właśnie dręczyła mnie myśl, jak ja im to wszystko napiszę, a teraz przyjdzie mi to o wiele łatwiej, skoro wiem, że pan potrafi im przedstawić rzecz całą uwzględniając ich wrażliwość — mówiąc to, podała obie ręce Iwanowi, ściskając serdecznie jego dłoń. Alosza zdumiony był niesłychaną szybkością, z jaką ta przed chwilą jeszcze rozżalona i bezradna dziewczyna, przedzierzgnęła się w wytrawną i panującą nad sobą damę, pokrywającą światowym uśmiechem wewnętrzne swoje wrażenia.
— W tej chwili napiszę do ciotki — skończyła Katarzyna i zrobiła ruch, jakby chciała wyjść z salonu.
— A Alosza? Pragnęłaś przecie tak bardzo usłyszeć zdanie Aleksego Fedorowicza — zauważyła pani Chachłakow, tonem cokolwiek zjadliwym; — zapomniałaś już o tem widocznie.
— Wcale nie zapomniałam — broniła się Katarzyna — i zupełnie nie rozumiem, dlaczego pani jest dziś tak wrogo dla mnie usposobiona i to w takiej chwili. Przeciwnie, nigdy goręcej nie pragnęłam usłyszeć z ust jego wyroku, do którego zastosuję się napewno. Oto do jakiego stopnia cenię jego zdanie. Proszę, mów pan, Aleksy Fedorowiczu, z niecierpliwością oczekuję słów pańskich.
— Nigdyby mi nic podobnego na myśl nie przyszło, nie rozumiem tego zupełnie — zawołał gorąco Alosza.
— Czego pan nie rozumie?
— On zapowiada, że jedzie do Moskwy, a pani woła natychmiast, że to bardzo szczęśliwie; mówi to pani umyślnie, a za chwilę znów upewnia go pani, że, owszem, przykro jej bardzo tracić przyjaciela, a i to także nieszczerze, zupełnie jakby pani odgrywała rolę w teatrze.
— W teatrze? Cóż to jest? cóż to znaczy? — zawołała Katarzyna, osłupiała z oburzenia, czarne jej brwi zmarszczyły się gniewnie.
— Upewnia go pani o swojej przyjaźni, a jednocześnie cieszy się pani jego wyjazdem — mówił dalej Alosza, nie tracąc odwagi.
— Nie rozumiem, do czego to zmierza.
— Ja sam nie wiem, ale mam w tej chwili jakby objawienie. Wiem, że takich rzeczy nie należy mówić, ale mimo to, powiem, muszę powiedzieć. Pewny jestem prawie, że pani nie kocha brata mego, Dymitra, a może go pani nawet nigdy nie kochała; on także nie kocha pani, ma tylko dla pani duży szacunek. Ja, doprawdy, sam się dziwię, że odważam się takie rzeczy mówić, ale trzeba, żeby ktoś przecie powiedział prawdę, a nikt nie chce.
— Jaką prawdę?! — krzyknęła Katarzyna, a w głosie jej czuć było już histeryczne rozdrażnienie.
— Taką oto — mówił Alosza tonem człowieka, który zdecydował się na trudny i ryzykowny krok — że trzeba sprowadzić tu brata mego, Dymitra; gotów jestem w tej chwili sam pójść po niego, i niech on weźmie panią za rękę i odda tę rękę Iwanowi, bo pani dręczy Iwana, dlatego tylko, że go pani kocha, i dręczy pani sama siebie miłością dla Dymitra, którą pani w siebie wmówiła, a która jest dla pani męką i wysiłkiem, a przedewszystkiem kłamstwem.
Alosza umilkł.
— Pan... pan oszalał — szepnęła Katarzyna, blada i z zaciętemi gniewnie usty.
Iwan rozśmiał się na głos, a wstawszy z miejsca, wziął Aloszę za rękę.
— Omyliłeś się, mój dobry Alosza — rzekł z wyrazem twarzy, jakiego Alosza nigdy jeszcze u niego nie zauważył. Był to wyraz jakiś młody, szczery, prawie dobroduszny. — Katarzyna Iwanowna nie kochała mnie nigdy ani przez chwilę. Wiedziała, że ją kocham, mimo, żem jej nigdy o tem ani słowem nie wspomniał, ale nie śniło się jej nawet odpłacać mi miłością. I przyjacielem jej nie byłem nigdy, ani przez jeden dzień; za dumna jest na to, aby potrzebowała czyjejś przyjaźni. Trzymała mnie przy sobie, by mścić się na mnie za wszystkie zniewagi, jakie jej wyrządził i wyrządza Dymitr, bo w stosunku ich ze strony Dymitra były same tylko zniewagi, i to od pierwszego spotkania. Bo już pierwsze ich ze sobą spotkanie zostało w jej sercu jako wspomnienie obrazy. Taką już jest. Ja musiałem tylko wciąż wysłuchiwać wynurzeń jej o miłości dla Dymitra.
Odjeżdżam więc, a przed odjazdem upewniam panią, i niech mi pani wierzy, że serce pani należy wyłącznie do Dymitra. Kocha go pani tem więcej, im bardziej on panią obraża i znieważa. Kocha go pani takim, jak jest, a gdyby się zmienił, przestałabyś go pani natychmiast kochać. To wysiłek dumy, potrzebny pani dla uwydatnienia wierności swej, w przeciwieństwie do jego zdrady. Nie obeszło się tu, zapewne, bez upokorzeń i poniżenia, ale i te płyną u pani wyłącznie z dumy. Młody jestem i kochałem panią bardzo. Wiem, że się takich rzeczy nie mówi, i że o wiele przyzwoiciej i godniej byłoby z mojej strony odejść, nie mówiąc ani słowa, a i dla pani byłoby to może mniej obrażające. Ale wyjeżdżam daleko, i na długo, na wieki, bo nie wrócę już tu nigdy... Nie chcę być dla pani jeszcze jednem źródłem nadmiernych i szarpiących wysiłków... Niemam nic więcej do powiedzenia. Żegnam panią, Katarzyno Iwanówno, i proszę, nie miej pani do mnie żalu, bo ukarany jestem gorzej, niż pani, choćby dlatego, że więcej już pani nie zobaczę. Proszę, nie podawaj mi pani ręki na pożegnanie, nie, nie, za bardzo mnie pani dręczyła, i to całkiem świadomie, bym mógł pani teraz przebaczyć. Potem, kiedyś — może. Dziś nie byłbym w stanie dotknąć ręki pani.
„Den Dank o Dame, begehre ich nicht” — dodał z gorzkim uśmiechem, zdradzając się całkiem niespodzianie przed Aloszą, że i on także czytuje poezye i potrafi je zacytować. Potem wyszedł, nie żegnając się nawet z gospodynią domu, panią Chachłakow.
Alosza załamał ręce.
— Iwanie! — zawołał, biegnąc za bratem — wróć! Iwanie! Ach, nie, on teraz nie wróci, za nic nie wróci — powtarzał zrozpaczony. — To moja wina, ja zacząłem. Iwan mówił to wszystko tak złośliwie, niesprawiedliwie, tak niedobrze. On powinien koniecznie wrócić... koniecznie... — powtarzał nawpół nieprzytomny.
Katarzyna wyszła z pokoju.
— Nic się nie stało, i nic pan złego nie zrobił — szepnęła Aloszy pani Chachłakow, a w głosie jej czuć było szczery zachwyt. — Dołożę wszelkich starań, aby Iwan nie odjechał. — Radość błyszczała w jej oczach, ku wielkiemu zgorszeniu Aloszy.
Katarzyna Iwanówna weszła znów do salonu, niosąc w ręku dwa pieniężne banknoty.
— Mam do pana wielką prośbę — rzekła, zwracając się do Aloszy, tonem tak równym i spokojnym, jakby przed chwilą nic nadzwyczajnego nie zaszło. — Przed tygodniem brat pański Dymitr popełnił czyn bardzo zły i niesprawiedliwy. Oto w jednej z tutejszych podrzędnych restauracyi spotkał się z pewnym starym dymisyonowanym oficerem, do którego miał jakąś urazę. Rozgniewawszy się na niego, Dymitr Fedorowicz wywlókł starca za brodę przy wielu świadkach, i wlókł go tak dłuższy czas po ulicy jeszcze, wśród śmiechu i drwin gawiedzi.
Podobno mały synek tego oficera, uczeń tutejszej szkoły ludowej, biegł za nim, płacząc, prosząc i błagając wszystkich o pomoc. Oczywiście, wszyscy się śmieli i nikt na malca nie zwrócił uwagi.
Daruj mi pan, Aleksy Federowiczu, ale nie jestem w stanie mówić spokojnie o tym jego postępku, na który tylko taki człowiek, jak on, mógł się zdobyć, w namiętnej wściekłości i gniewie. Poprostu nie znajduję słów na wyrażenie swoich uczuć. Zasięgnęłam informacyi o tym pokrzywdzonym starcu i dowiedziałam się, że to bardzo biedny, nieszczęśliwy człowiek. Wyrzucono go ze służby, niewiem już dobrze, za co — obarczony jest liczną rodziną, ma dzieci chore, żona obłąkana. Trudni się jakiemś przepisywaniem, ale właściwie nic prawie nie zarabia. Pomyślałam sobie wtedy o panu. To jest, chciałam pana prosić... Doprawdy, niewiem jak to powiedzieć — chciałam prosić pana, żeby pan był tak dobry i poszedł sam do tego biedaka. Nazwisko i adres ja panu dostarczę. I tak delikatnie, ostrożnie, jak tylko pan jeden potrafi...
Alosza zarumienił się.
— Trzeba mu oddać te pieniądze. Niech pan nie myśli, żebym chciała płacić pieniędzmi za obrazę. Nie, ale pan to już potrafi, mój dobry panie, tak oddać, żeby on mógł przyjąć. Nie od Dymitra przecież, ale odemnie, jego narzeczonej. On biedak, potrzebuje. Trzeba zaraz, jaknajprędzej. Do widzenia.
Tu odwróciła się i wyszła tak szybko, że Alosza nie zdążył odpowiedzieć jej ani słowa. A tak miał ochotę coś odpowiedzieć. Chciał prosić o przebaczenie, obwinić siebie, powiedzieć co bądź, bo serce miał przepełnione.
Ale Katarzyny już nie było, a pani Chachłakow ujęła go za rękę i wyprowadziła prawie przemocą.
— Dumne serce, ale szlachetna, dobra, wielkoduszna istota. Gdyby pan wiedział, jak serdecznie ją kocham, zwłaszcza czasami. A czy pan wie, że my wszystkie, ja, obie ciotki Katarzyny, nawet Liza, od miesiąca błagamy ją i namawiamy, jak możemy, żeby już raz porzuciła tego waszego Dymitra, który o nią wcale nie dba, i żeby została żoną Iwana Fedorowicza, który jest rozumny, niepospolity, doskonale wychowany człowiek, a przytem kocha ją nad wszystko w świecie. Tak pragnę, żeby się to wreszcie stało, i głównie dlatego nie wyjeżdżam ztąd.
— Ale ona znów płakała, uraziłem ją — wołał Alosza.
— Nie wierz pan kobiecym łzom, Aleksy Fedorowiczu, w takich razach jestem zawsze po stronie mężczyzn.
— Psujesz go, mamo — zadźwięczał z za drzwi przenikliwy głosik Lizy.
— Ach nie, to moja wina, ja jestem przyczyną wszystkiego — powtarzał niepocieszony Alosza w przystępie szalonego zawstydzenia z powodu swego wystąpienia w sprawie miłości Iwana i Katarzyny.
— Ależ przeciwnie, postąpiłeś pan, jak anioł, jak anioł, powiadam panu — uspokajała go pani Chachłakow.
— Mamo? W czemże to on postąpił, jak anioł? — pytała Liza.
— Patrząc na to wszystko, wyobraziłem sobie nagle, że ona kocha Iwana, i powiedziałem to głupstwo. Cóż teraz będzie?
— Kto? Kogo? Mamo, czy chcesz mnie zabić? — nalegała Liza. — Pytam, pytam, a nikt mi nie odpowiada.
W tejże chwili wbiegła pokojówka.
— Katarzyna Iwanowna zasłabła, dostała ataku, płacze.
— Ach, mamo, i mnie niedobrze, i ja dostanę ataku — wołała Liza.
— Liza, na miłość Boga, nie krzycz, nie dobijaj mnie. W twoich latach nie możesz jeszcze wszystkiego wiedzieć. Jak wrócę od Katarzyny, to opowiem, co możesz wiedzieć. Dostała ataku, ach Boże, jak to dobrze, to doskonale, tak właśnie powinno być. Liza! biegnij i powiedz tam, że zaraz będę, że za chwilę tam będę... Katarzyna sama sobie winna, że Iwan tak wyszedł, ale on nie pojedzie, już ja go zatrzymam. Liza! na miłość Boga, nie krzycz. Ach, prawda, że to nie ty krzyczysz, tylko ja. Daruj swojej matce, ale taka jestem teraz szczęśliwa, szczęśliwa!
A czy uważałeś pan, Alosza, jak Iwan przemówił młodo, tak jakoś z zapałem, jak chłopak naprawdę młody, czujący. Ja myślałam, że jest on tylko mądry uczony, profesor, a on postąpił sobie, jak młodzieniec, gorąco, popędliwie, tak sympatycznie, i jeszcze ten wierszyk niemiecki przytoczył. Ślicznie to było. Teraz idź pan, Aleksy Fedorowiczu, spełnić polecenie Katarzyny. Załatw je pan jaknajprędzej i powracaj tutaj.
Pani Chachłakow wyszła nareszcie, Alosza zaś chciał przed wyjściem zamienić parę słów z Lizą.
— Za nic, za nic — wołała Liza. — Nie wchodź pan teraz do mnie. Powiedz mi tylko przez drzwi, co zrobiłeś pan, jak anioł. To jedno chcę wiedzieć.
— Zrobiłem wielkie głupstwo, Lizo. Bądź zdrowa.
— Jak pan śmiesz wychodzić — wołała Liza.
— Daj pokój, Lizo, mam poważne zmartwienie, zupełnie poważne.
I wybiegł z pokoju.