Bracia Karamazow/Rozdział trzeci/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz, bardzo wcześnie, przed świtem jeszcze, obudzono Aloszę. Starzec już nie spał, a mimo, że się czuł bardzo osłabiony, wyraził chęć przejścia z łóżka na fotel. Był zupełnie przytomny. Twarz jego, mimo wycieńczenia, miała wyraz pogodny, prawie radosny, wzrok jaśniał blaskiem wewnętrznej błogości. — „Nie przeżyję już pewnie nadchodzącego dnia” — rzekł do Aloszy, poczem zażądał spowiedzi i komunii. Spowiednikiem jego, był, jak zazwyczaj, ojciec Paisy. Po przyjęciu przez starca świętych sakramentów, schodzić się zaczęli do jego celi ojcowie i braciszkowie zakonni, a za nimi i reszta klasztornej społeczności. Starzec żegnał się ze wszystkimi i wszystkich całował. Z powodu natłoku, odwiedzający zmieniali się kolejno. Alosza stał obok siedzącego w fotelu starca, który wciąż mówił i nauczał.
— Tyle lat mówiłem, nauczając was, — rzekł z uśmiechem, — że już dziś mówienie i nauczanie stało mi się nałogiem, od którego powstrzymać się nie mogę, tak, że obecnie mimo cierpienia mego trudniejby mi było milczeć, niż przemawiać. — Alosza słuchał z natężeniem, starając się wszystko zapamiętać. Starzec mówił dość jeszcze mocnym głosem i nie starał się bynajmniej o zwięzłość, owszem, mówił dużo i obszerniej o wielu, wielu rzeczach, jakgdyby chciał wypowiedzieć raz jeszcze na łożu śmierci wszystko, o czem nauczał przez całe życie, prócz tego chciał jakby podzielić się z obecnymi wewnętrzną radością i uniesieniem, wypełniającem jego serce. — Kochajcie się wzajemnie, — mówił, — i kochajcie lud Boży. — Nie sądźcie że jesteśmy lepsi od ludzi świeckich, dlatego żeśmy się zamknęli w murach klasztornych, przeciwnie, każdy, który tu przyszedł, uprzytomnił sobie widocznie, że gorszym jest od innych, gorszym od wszystkiego na ziemi. Im dłużej zakonnik przebywa w murach klasztornych, tem dokładniej uświadomić sobie powinien tę sprawę, w przeciwnym razie nie miał tu poco przychodzić. Dopiero, gdy zrozumie, że nietylko gorszym jest od ludzi świeckich, ale powinien się czuć winnym za wszystkich i za wszystko, za wszystkie ludzkie grzechy pojedyncze i ogólne, wtedy dopiero cel życia zakonnego jest osiągnięty. Bo wiedzcie o tem, najmilsi, że bezwarunkowo, każdy z nas powinien się czuć winnym za wszystkich ludzi na ziemi i to nietylko z powodu wszechludzkiego grzechu, ale za każdego pojedynczego człowieka. Doskonała świadomość tego obowiązku jest dopiero koroną życia zakonnika. Wtedy dopiero serca nasze zdolne będą wznieść się do miłości ogólnej, nieskończonej, bezgranicznej. Wtedy dopiero, każdy z was znajdzie w sobie dość siły na zdobycie miłością świata i zmycie łzami swemi grzechów jego. Wnikajcie w głąb serc waszych i badajcie nieustannie sumienia wasze. Nie lękajcie się grzechów własnych, nawet poznawszy je, bylebyście tylko szczerze za nie żałowali. Powtarzam, nie bądźcie pyszni, ani wobec małych, ani wobec wielkich. Nie miejcie w sercach waszych nienawiści względem nikogo, ani względem tych, którzy was odrzucają, ani dla tych, co hańbią was i spotwarzają. Nie miejcie nienawiści do ateuszów, fałszywych proroków, materyalistów, nawet wtenczas, gdy są źli, gdyż w dzisiejszych czasach jest też wśród nich wielu dobrych. Módlcie się tylko za nich, mówiąc: „Boże zmiłuj się nad tymi, za których się nikt nie modli i wybaw tych, którzy się do ciebie zwracać nie chcą”. Dodać przytem musicie: „Nie w pysze serca mego modlę się do Ciebie, Panie, gdyż sam najlichszym i najgrzeszniejszym się czuję”. Kochajcie lud Boży i nie pozwólcie obcym przybyszom rozszarpywać trzody waszej, gdyż przyjdą oni teraz zewsząd i zabiorą wam owieczki wasze, jeżeli zgnuśniejecie w lenistwie i hardości, a przedewszystkiem w chciwości. Nieustannie objaśniajcie ludowi słowa ewangelii, w złocie i srebrze nie kochajcie się i nie posiadajcie ich. Wierzcie i stójcie nad sztandarem Bożym, a wznoście go jak najwyżej!”
Starzec mówi! wiele jeszcze w podobny sposób, zatrzymując się chwilami, jakby chciał sił zaczerpnąć, był przytem wciąż jakby w uniesieniu. Wszyscy słuchali go uważnie i usiłowali zapamiętać słowa jego.
A gdy Alosza opuścił na chwilę celę starca, uderzony został widokiem ogólnego wzruszenia i podniesienia ducha, jaki panował wśród zgromadzonych dokoła celi i pustelni. Wszyscy jakby oczekiwali z natężeniem na coś wielkiego, co spełnić się musiało w chwili śmierci starca.
Wyczekujący ten nastrój był wprawdzie pewnego rodzaju lekkomyślną zuchwałością, mimo to ulegli mu nawet najpoważniejsi i najsurowsi ojcowie. Alosza wywołany został tajemniczo z celi przez jednego z przybyłych tylko co z miasta braciszków, który przynosił mu od pani Chachłakow list, zawierający wiadomość dziwną, która jeszcze bardziej przyczyniła się do podtrzymania owego gorączkowego podniecenia, panującego wśród obecnych.
Oto wśród kobiet, które znajdowały się w pustelni, prosząc o błogosławieństwo starca, znajdowała się pewna staruszka, wyczekująca na syna, od którego zdawna żadnych nie miała wiadomości, tak dalece, że chciała już dać na mszę za jego duszę. Starzec gromił ją za to, a potem, pisała pani Chachłakow, „jakby czytając w księdze przyszłości”, zapowiedział jej, że syn jej wkrótce napisze, a nawet sam powróci. Zapowiedź ta, a raczej proroctwo, spełniło się cudownie prędko, staruszka bowiem, wróciwszy do domu, zastała list od syna, który, jak się okazało, był już w drodze i za parę tygodni miał ją powitać.
Pani Chachłakow żądała stanowczo i uroczyście, aby Alosza zawiadomił natychmiast przeora i braci o zdarzeniu tem, które uważała za cud. „Wszyscy! wszyscy powinni się o tem dowiedzieć” — wołała w końcu listu, który pisany był naprędce, a z każdego wiersza jego przebijało niesłychane wzruszenie piszącej.
Gdy Alosza zwrócił się do braci dla obwieszczenia im treści listu, zastał ich bardzo poruszonych, gdyż, jak się pokazało, wiedzieli już o wszystkiem. Rakitin uprzedził go i sam zwiastował cudowną wieść ojcu Paisemu, tak, że Aloszy pozostało już tylko odczytanie listu pani Chachłakow, stanowiącego jakby dokument. Wówczas nawet tak skryty i nieufny człowiek, jak ojciec Paisy, nie mógł się wstrzymać od objawów radości. Oczy jego zapłonęły, a na ustach ukazało się coś, nakształt uśmiechu.
— Nie to jeszcze ujrzymy! — wyrwało się mimowoli z ust jego.
— O tak! — wtórzyli braciszkowie — ujrzymy nietylko to, ale i więcej jeszcze.
Ale ojciec Paisy nachmurzył się znów i prosił usilnie obecnych, aby nikomu o niczem nie wspominali, dopóki się rzecz cała nie udowodni. „Bo — dodawał — świeccy ludzie bywają bardzo lekkomyślni, a zresztą stać się to mogło przypadkowo tylko, samo przez się.” Mówił tak, aby nie mieć sobie nic do zarzucenia, widoczne było jednak, że sam jest pod silnem wrażeniem, co zauważyli wszyscy obecni.
W mgnieniu oka wiadomość o cudzie rozeszła się po klasztorze, dowiedziało się też o nim wielu gości, zgromadzonych na nabożeństwie; najbardziej wzruszony zdawał się być wczorajszy pątnik, braciszek z dalekiego północnego klasztoru. Był on wczoraj wraz z innymi u starca, stał obok pani Chachłakow w chwili, gdy ta dziękowała za uzdrowienie córki, zapytywał też wówczas z przejęciem:
— Jak odważacie się robić takie rzeczy?
Pątnik ów odwiedził tegoż dnia niejakiego ojca Feraponta, nawpół mnicha, nawpół pustelnika, który mieszkał w samotnej celi za klasztorną pasieką, a odwiedziny te wywarły na nim piorunujące, wprost straszne, wrażenie. Ojciec Ferapont był zawziętym przeciwnikiem starca Zosimy, i wogóle nie uznawał instytucyi starców, uważając ją za szkodliwy nowomodny wymysł. Był to przeciwnik bardzo niebezpieczny, bo wszyscy prawie braciszkowie stali po jego stronie, a i postronni szanowali go bardzo za jego wielką pobożność i umartwienia, jakim się poddawał. Zachowywał on najściślejszy post i milczenie, a przytem miał opinię człowieka jakby trochę „nawiedzonego”, co nie szkodziło mu, bynajmniej, owszem, zwiększało jego urok. Ferapont nie wchodził nigdy do celi starca Zosimy. Mimo, że mieszkał przy klasztorze, nie wymagano od niego spełniania wszystkich reguł, uwzględniając nienormalny stan jego umysłu. Liczył on przeszło 75 lat; mieszkał w starej, nawpół rozwalonej drewnianej celi, zbudowanej jeszcze w XVIII wieku dla pewnego, wielce także zasłużonego w postach i modlitwie zakonnika, ojca Jony, który przeżył 105 lat, i o którego czynach krążyły do dziś dnia po klasztorze bardzo ciekawe legendy. Ojciec Ferapont wywalczył sobie zaledwie przed siedmiu laty prawo mieszkania w tej samotnej celi, a właściwie chałupie, która wewnątrz wyglądała na kaplicę, z powodu, że ściany jej zawieszone były ogromną ilością obrazów, przed którymi paliły się olejne lampki. Podtrzymywanie tego nieustannego światła było jednym z ważniejszych obowiązków ojca Feraponta.
Opowiadano o nim (a było to istotną prawdą), że żywił się on jedynie chlebem i wodą, dostawiano mu dwa funty chleba co trzy dni i przynoszono codzień dzban świeżej wody. Owe cztery funty chleba na tydzień, i święta proskura, przysyłana mu regularnie co niedzielę przez przełożonego, stanowiły cały jego posiłek. Na mszy bywał rzadko. Za to widywano go nieraz klęczącego przez cały dzień na modlitwie w swojej pustelni. Z pątnikami mówił bardzo niewiele i to zwykle krótko, sucho i prawie szorstko. Zdarzało mu się jednak niekiedy rozgadać z przybyszami; wtedy miał zwyczaj umieszczać w rozmowie jakieś jedno dziwne słowo, niezrozumiałe dla słuchających, a potem na żadne prośby i zaklęcia nie chciał wyjaśniać znaczenia tego słowa, które też pozostawało zagadką. Nie miał wyższych święceń duchownych i był tylko prostym braciszkiem. Wśród okolicznego ludu rozpowszechniona była pogłoska, że ojciec Ferapont utrzymuje stosunki z niebieskimi duchami i z nimi jedynie się brata; pątnik z Obdorska, dostawszy się do pasieki, odnalazł celę ojca Feraponta, kierując się wskazaniami pasiecznika, również ponurego i milczącego staruszka.
— Może i przemówi co do was, jako że jesteście zdaleka, a może się i niczego od niego nie doprosicie — objaśniał pasiecznik, wskazując mieszkanie samotnika.
Odborski braciszek, jak sam później opowiadał, zbliżał się do mieszkania Feraponta z uczuciem wielkiego strachu. Późno już było i zmrok zapadał. Ferapont siedział na kamiennej ławce, przed progiem swej celi, a nad głową jego szumiał stary, rozłożysty wiąz. Braciszek oddał pokłon aż do ziemi świątobliwemu starcowi i poprosił go o błogosławieństwo.
— Czy i ja mam tobie pokłony oddawać? — przemówił ojciec Ferapont. — Wstań!
Braciszek wstał.
— Przyjmij błogosławieństwo i siadaj przy mnie, a zkąd to ciebie przyniosło?
Braciszek, podniósłszy oczy na Feraponta, zdumiony był niezmiernie młodym jeszcze, bardzo krzepkim wyglądem pustelnika, o którego podeszłych latach słyszał poprzednio.
Starzec był wysoki, silny, trzymał się prosto, a, pomimo podeszłych lat, włosy i broda jego były zaledwie posrebrzone siwizną. Budowę miał atlety i wszystko zapowiadało w nim ogromną siłę fizyczną. Oczy miał duże, szare, błyszczące, osadzone na wierzchu głowy i rażąco wypukłe. Odzież jego składała się z długiego kaftana z grubego sukna, podpasanego sznurem. Z pod kaftana ukazywała się zczerniała od brudu płócienna koszula, której miesiącami całymi nie zdejmował, na nogach miał stare, prawie rozpadające się chodaki.
Na zapytanie starca zkąd przybywa, objaśnił obdorski braciszek, że przysłany jest z klasztoru świętego Sylwestra.
— Wiem, bywałem u tego waszego Sylwestra; a jakże wy tam żyjecie? posty zachowujecie? — pytał Ferapont.
Braciszek opowiadać zaczął i szczegółowo objaśniać.
— W czasie wielkiego postu mamy post ścisły w piątki i środy, we wtorki i czwartki otrzymują bracia biały chleb, kluski z miodem, lub kapustę kwaszoną, w sobotę biały barszcz i kaszę grochową, a w niedzielę nawet rybę suszoną. Na wielkim zaś tygodniu, od poniedziałku aż do wielkiej soboty pożywamy tylko chleb i wodę, i to nie codzień, bo od piątku aż do godziny trzeciej po południu w sobotę nie jemy wcale, a i wtedy dostajemy po niewielkim tylko kąsku chleba i po czarze wina. Nawet i we Czwartek Wielki nie spożywamy nic gotowanego, bo powiedziano jest na Łaodzkim soborze, „że nie przystoi bezcześcić całego czterdziestodniowego postu, łamiąc go w ostatnim tygodniu we czwartek.” — Ot, jak u nas poszczą; ale cóż to znaczy w porównaniu z wami, święty ojcze? Wy przecie cały okrągły rok, a nawet w święto Zmartwychwstania, żywicie się tylko chlebem i wodą — dodał z podziwem obdorski braciszek. — Zaprawdę, wielka i zadziwiająca jest wstrzemięźliwość wasza.
— A jagody?! — zawołał Ferapont, kładąc osobliwy nacisk na g.
— Jakto jagody?
— Ja od chleba ich ujść mogę. Pójdę w las, to i jagodami przeżyję, a ci tam od chleba swego nie ujdą, z czartem się bratają. Powiadają, poganie, że post to nic nie znaczy, pycha tylko i złość przemawia przez nich.
— Och! to prawda — westchnął braciszek.
— A widziałeś tam u nich czartów? — spytał nagle ojciec Ferapont.
— U kogo? — pytał nieśmiało braciszek.
— A u tych tam, z klasztoru. Rok już mija, jak byłem u przełożonego. Widziałem ich wtedy dużo, każdy ma swego czarcika. U jednego siedzi pod „rasą”, u drugiego w kieszeni, tylko rożki wyglądają. Mnie to się „zły” taki boi. Niejeden to i na szyi takie licho nosi, a nie widzi, a nie widzi...
— A wy widzicie? — dopytywał braciszek.
— Pewnie, że widzę, nawskroś widzę. Jakem wychodził od przełożonego, tom jednego we drzwiach zadławił. Został tam, pewno już i zgnił, a ci tam nic nie wiedzą. Tobie, jako przybyszowi z dalekich stron, prawdę objawiam.
— Straszne słowa wasze — mówił braciszek, uśmiechając się coraz bardziej. — A powiedzcie, wielki i błogosławiony ojcze, czy prawda, co o was sława niesie, że z duchami niebieskimi w spółce żyjecie, że nawiedzają was?
— A bywa, bywa, że zlatują.
— A w jakiejże postaci?
— W postaci ptaka.
— To pewnie duch święty w postaci gołębiej.
— To nie duch święty, to świętoduch. Taki pojawić się może w postaci każdego ptaka, raz przyleci jaskółką, to znowu szczygłem, albo zimorodkiem.
— A jakże wy poznacie, że to, naprzykład, nie zimorodek?
— A bo mówi.
— Jakże on mówi, jakim językiem?
— Ludzkim.
— A cóż on takiego mówi? — dopytywał braciszek, w którego sprytnych oczach pojawiło się niedowierzanie.
— Ot dziś mówił, że przyjdzie taki dureń i dopytywać będzie niewiadomo o co. Zanadtoś, bracie, ciekawy.
— Bolesne słowa wasze — odrzekł, kręcąc głową, braciszek.
— A widzisz to drzewo? — pytał po krótkiem milczeniu ojciec Ferapont.
— Widzę, błogosławiony ojcze.
— Dla ciebie to drzewo, a dla mnie całkiem co innego.
— Cóż takiego? — szepnął zaciekawiony braciszek.
— Bywa nieraz, w nocy... Widzisz te dwa sęki... to nieraz w nocy ręce do mnie wyciąga, jak ramiona krzyża, i szuka mnie temi rękoma, ja widzę to i drżę cały — i straszno mi wtedy, straszno, och straszno!
— Czegóż straszno, jeżeli to krzyż święty?
— A jak porwie, tak i do nieba poniesie.
— Żywego?
— A cóż to nie słyszałeś o proroku Eljaszu? Tak i mnie zrobić może, obejmie i poniesie.
Skoro obdorski braciszek powrócił do wskazanej mu na nocleg celi, myśl o rozmowie ze starym pustelnikiem przejmowała go dziwnemi uczuciami. Mimo pewnego niedowierzania, ciemny i prostaczy jego umysł lgnął bardziej do ojca Feraponta, niż do starca Zosimy. Słowa Feraponta były wprawdzie czasem dziwne i bez związku, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie się w nich ukrywa głębsze znaczenie. Zresztą, taki wielki „postnik” mógł przecie wistocie widywać rzeczy dziwne i niebywałe. Przytem braciszek jeszcze przed przybyciem do klasztoru usposobiony był bardzo nieprzychylnie dla instytucyi starców, o których słyszał wiele złego, jakkolwiek nie stykał się z nimi osobiście, zaś z praktyk religijnych cenił on najwyżej surowe zachowywanie postów, a któż pod tym względem dorównać mógł ojcu Ferapontowi?
Wiadomość o cudzie, dokonanym, jakoby, przez ojca Zosimę, wywarła i na nim także ogromne wrażenie i wprawiła go znów w niepewność. To też wśród tłumów, oblegających celę starca, migała wciąż figurka obdorskiego gościa; zauważył go także Alosza, mimo, że niebezpieczny stan ukochanego mistrza pochłaniał prawie wyłącznie jego uwagę.
Naraz wezwano go do łoża chorego. Alosza przybiegł natychmiast; starzec za zbliżeniem się jego podniósł znużone powieki i wpatrzył się uważnie w twarz młodzieńca.
— Czekają tam na ciebie, synu? — spytał.
Alosza zmieszał się.
— Czy przyrzekłeś komu ze swoich, że stawisz się u nich dzisiaj?
— Wistocie, przyrzekłem ojcu, braciom, innym jeszcze.
— A widzisz, w takim razie idź tam koniecznie. Nie lękaj się, nie umrę, zanim nie przekażę ci ostatnich słów, jakie wypowiem tu na ziemi. Tobie jednemu je powiem, bo wiem, że mnie kochasz. A tymczasem idź tam, gdzie cię potrzebują, nie zwlekaj.
Alosza pokłonił się starcowi i postanowił załatwić jaknajśpieszniej wszystkie swoje sprawy w mieście, aby tu znów powrócić. Obietnica starca, że jemu tylko przekaże ostatnie swoje zlecenia, napełniała duszę jego nieskończoną radością. W dodatku i ojciec Paisy, wziąwszy go na stronę, po opuszczeniu celi starca, przemawiał do niego, jak jeszcze nigdy w życiu, udzielając rad i napomnień, które wywarły na nim głębokie wrażenie.
— Pamiętaj, młodzieńcze — rzekł nagle bez żadnego wstępu, — że świecka nauka rozłożyła i rozdrobniła wszystko, co zawierają księgi święte, tak, że z tej analizy nie zostało nic zgoła. Ale przecież całość ta stoi przed ich oczyma niewzruszona i niezmienna, i wrota piekielne nie przemogą jej. Żyje ona i dziś, jak żyła wieków dziewiętnaście, i odnaleźć ją można zarówno w porywach duchowych pojedyńczych ludzi, jak i mas ludowych. Ciż sami nawet, którzy wyrzekli się chrześcijaństwa i bunt przeciw niemu podnieśli, nie zdołali w całej mądrości swej nic lepszego, ani wyższego wynaleźć, nad obraz, jaki Chrystus ukazał ludziom przed dawnymi jeszcze wiekami.
Wszystko inne było tylko próbą nieudaną i poronioną. Zapamiętaj sobie, młodzieńcze, te słowa moje, wyrzeczone na pożegnanie, bo z woli starca swego musisz iść w świat, a pokusy, jakie się w świecie spotyka, bywają tak ciężkie, że często nie w sile człowieka przenieść je i zwyciężyć.
Z tymi słowy błogosławił go ojciec Paisy. Alosza, wyszedłszy z klasztoru, rozpamiętywał je sobie i uczuł, że w surowym tym i skrytym starcu odnalazł nagle przyjaciela i życzliwego przewodnika. Może to ojciec Zosima polecił mu go, umierając. Słowa te, poważne i rozumne, świadczyły o gorącem sercu ojca Paisego, który uzbroić chciał powierzoną sobie duszę młodzieńca przeciw walkom i wahaniom, i zabezpieczyć go od złego najsilniejszą, jaką mógł wybrać, zaporą.