Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W Queen’s Hall miał się odbyć koncert wielkiego skrzypka, i Dick postanowił skorzystać z tej okazji, aby wypocząć nieco po denerwującej pracy. Lord Farmley nalegał w liście, aby przyśpieszyć odszukanie zaginionego dokumentu. Dick postanowił zapomnieć na ten jeden wieczór o wszystkich troskach, zadzwonił do garażu i kazał sobie zamiast własnego auta przysłać wynajęte, zamknięte, a w dziesięć minut później słuchał wraz z dwoma tysiącami oczarowanych ludzi gry wielkiego mistrza. Podczas pauzy zszedł do foyer, a pierwszą osobą, którą ujrzał, był urzędnik tajnej policji, unikający jego wzroku. Drugi agent stał na schodach, prowadzących do baru. Trzeci palił papieros na stopniach przed hallem. Rozległ się dzwonek, i Dick chciał właśnie rzucić papieros, gdy zajechała wspaniała limuzyna, a lokaj w dyskretnej liberji wyskoczył i otworzył drzwiczki. Z auta wysiadł samotny mężczyzna. Dick poznał go natychmiast. Był to Ezra Maitland!
— Na Mojżesza! — mruknął ktoś za nim, a gdy Dick odwrócił głowę, ujrzał Elka w jedynym starym fraku, jaki detektyw posiadał w swojem życiu. Zdumienie objęło obydwum mowę. Niedość, że mr. Maitland występował z przepychem udzielnego księcia, zajeżdżając w wytwornej limuzynie, z lokajem, ale nadto ubrany był w nienaganny frak, skrojony wedle ostatnich wymogów mody. Brodę miał o kilka cali skróconą, na nieskazitelnie białej kamizelce kołysał się gruby łańcuch złoty. W klapie jego płaszcza wieczorowego tkwiła biała kamelja, cylinder jego był najpołyskliwszy, laska najelegantsza, jaką można było sobie wyobrazić.
— Jedwabne skarpetki!... Lakierki!... Boże! niechże pan patrzy, — bełkotał Elk.
Uosobienie przepychu minęło ich i przeszło przez hall.
— Zwarjował! — szepnął Elk. Dick obserwował miljonera ze swego miejsca. Podczas gdy mr. Maitland siedział z przymkniętemi oczyma, a po każdym utworze bił brawo rękoma w białych rękawiczkach. Widocznie spał, a budziły go oklaski.
Gdy się koncert skończył, Maitland rozejrzał się lękliwie, jakby chcąc się upewnić, że należy wstać. Potem wyszedł majestatycznie.
— To bogaty Maitland, — usłyszał Dick czyjś szept. — Kupił teraz pałac księcia Caux na Berkeley Square.
Elk nadszedł z innemi jeszcze nowinami.
— Co pan powie o muzykalności starego Maitlanda, kapitanie Gordon? Niech pan sobie wyobrazi, że kupił zawczasu miejsce na wszystkie większe koncerty sezonu. Sekretarz jego był tu dzisiaj z tem poleceniem. I on był tem niemniej stropiony. Kazano mu też zamówić na dzisiejszy wieczór stolik w klubie Herona.
Elk skinął na jednego ze swych towarzyszów.
— Ilu ludzi potrzebuje pan, żeby obsadzić klub Herona? — zapytał.
— Sześciu, — brzmiała natychmiastowa odpowiedź. — Dziesięciu, żeby go zamknąć, a dwudziestu, gdyby było źle.
— Niech pan weźmie trzydziestu, — rzekł Elk.
Klub wyglądał z zewnątrz zupełnie niepozornie, ale kto się znalazł za jego zamkniętemi drzwiami i zasuniętemi firankami, zapominał o ubogim, ponurym wyglądzie zewnętrznym. Zbytkowny korytarz, wyłożony grubemi dywanami, prowadził do sali tanecznej i restauracji. Dick czekał na przybycie dyrektora, i stojąc w drzwiach, podziwiał przepych sali.
— Pozłacany występek! — rzekł Elk pogardliwie. — Ciekaw jestem, ile ośmielą się tu zażądać za kolację. A oto nasz Matuzalem.
Matuzalem siedział przy najlepszym stoliku na sali. Przed nim stał kufel piwa.
— Pije! To przynajmniej ludzkie, — rzekł Elk.
Hagn nadszedł usłużnie z uprzejmym uśmiechem. — Co za miła niespodzianka, panie kapitanie! — rzekł. — Chce pan, żebym panów wpuścił. Ależ, moi panowie, to zupełnie zbyteczne. Każdy wyższy urzędnik policji jest honorowym członkiem mego klubu.
Ruszył przodem, poprowadził ich między stolikami i znalazł wolną lożę. Niektórym z gości zrzedła mina na widok nowoprzybyłych, a jeden wymknął się chyłkiem i nie pokazał się więcej.
— Mamy dzisiaj doborową publiczność, — rzekł Hagn, pocierając ręce. — Oto lord i lady Belfin, ten pan z długą brodą to bogaty Maitland, a jego sekretarz także jest.
— Johnson? — zapytał Dick zdumiony. — Gdzie on siedzi?
W tej chwili i on zauważył otyłego filozofa. Siedział w oddalonym kącie i prezentował się w staromodnym fraku przeraźliwie niezręcznie i nieszczęśliwie. Siedząc na brzeżku fotelu, zrobił uroczystą minę i splótł dłonie na stole.
— Niech go pan sprowadzi do naszego stolika, — szepnął Dick do Elka. Elk przebrnął między wirującemi parami do stołu filozofa, który powitał go z radością i ulgą i tak mocno uścisnął mu dłoń, jakby detektyw uwolnił go z bezludnej wyspy.
— Bardzo to ładnie, żeście mię panowie wybawili, — rzekł do Dicka, witając się z nim. — Czuje się tu tak nieswojo. To moja pierwsza i ostatnia wizyta w tym lokalu. — I spojrzał w stronę niewielkiego towarzystwa w przeciwległej loży. Gordon dostrzegł ich już wcześniej. Byli to Ray, w niebywałym humorze, Lola Bassano, ubrana z przepychem i ekscentrycznie, oraz masywny eks-bokser Lew Brady. Johnson wskazał im okiem starego Maitlanda.
— Czy to nie cud? — zapytał szeptem. — Podczas jednego jedynego dnia zmienił zupełnie tryb życia. Kupuje pałac na Berkeley Square, wzywa armję krawców, posyła mię po bilety na koncert, kupuje brylanty! Nie rozumiem, — przyznał, kiwając głową. — Zwłaszcza, że w biurze nie zmienił się zupełnie. Ciągle jest takim samym kutwą. Chciał, żebym prowadził też jego sprawy prywatne, ale odmówiłem stanowczo. Lękam się tylko, że gotów mię jeszcze wyrzucić z firmy, jeżeli się nie zgodzę. W tym tygodniu stał się zupełnie niemożliwy do zniesienia. Czy Ray widział go?
Ray nie zauważył jeszcze swego byłego szefa. Zbyt był uradowany, że znajduje się w tak eleganckiem towarzystwie, i zbyt zajęty Lolą, aby widzieć cokolwiek innego.
— Narażasz się na śmieszność, Ray, — rzekła Lola, — pół Scotland Yardu jest tu i obserwuje cię.
Ray rozejrzał się dokoła, jakby spostrzegł po raz pierwszy, że nie są sami. Naprzeciw niego siedział Dick, przyglądając mu się z powagą. Ray wpadł we wściekłość, zerwał się z miejsca, przeszedł wpoprzek sali, zderzając się z tańczącemi parami, i stanął wreszcie przed Dickiem.
— Czy pan mnie szuka? — rzekł głośno. — Czy pan mnie może potrzebuje?
Dick potrząsnął głową.
— Przeklęty szpiegu, dlaczego pan szczuje na mnie swoje psy policyjne? — wołał młodzieniec, blady ze wściekłości. — Johnson, co pan robi przy tej bandzie? Może i pan został szpiegiem policyjnym?
— Ależ, kochany Ray’u, — mruknął Johnson.
— Kochany Ray’u! — powtórzył młody Bennett drwiąco. — Jest pan zazdrosny, nędzniku! Zazdrosny, że wydostałem się ze szpon pańskiego wampira! Ale pan!... — Wymachiwał zaciśniętą pięścią przed twarzą Dicka. — Ale pan niech mię zostawi w spokoju, panie! Niech pan sobie znajdzie inne zajęcie, niż opowiadanie mojej siostrze niestworzonych historyj o mnie!
— Sądzę, że lepiej będzie, jeżeli pan powróci do swoich przyjaciół, — rzekł Dick chłodno, — a jeszcze lepiej, jeżeli pan pójdzie do domu i wyśpi się, żeby wytrzeźwieć.
Scena ta rozegrała się podczas przerwy w tańcu. Teraz orkiestra poczęła grać znowu, ale zainteresowanie sali nie zmniejszyło się, choć głos Ray’a zagłuszony został przez muzykę murzyńską.
Dick był pewien, że dyrektor lub któryś z urzędników klubu nadejdzie zaraz, aby zainterweniować. Istotnie po chwili zjawił się starszy kelner, próbując odprowadzić Ray’a. Goście powstali przy wszystkich stolikach i patrzeli z wyciągniętemi szyjami na rozgniewanego młodzieńca, który bronił się z wściekłością przed uspokajającym go kelnerem.
Dlatego też nikt nie zauważył nieznajomego, który przez dłuższą chwilę obserwował zajście, zanim usunąwszy widzów nabok, wyszedł na środek sali. Siwowłosy mężczyzna w zniszczonem ubraniu odbijał się rażąco od eleganckiego tła gości. Stał z rękoma na grzbiecie, z twarzą bladą jak trup i poważną, i obserwował Ray’a, który otrzeźwiał natychmiast, poznawszy ojca.
— Muszę z tobą pomówić, Ray, — rzekł John Bennett z prostotą. Stali sami pośrodku wielkiego koła widzów, którzy cofnęli się przed nimi. Muzyka przestała grać, jakby dyrygent otrzymał znak.
— Chodź ze mną do Horsham, chłopcze.
— Nie pójdę! — rzekł Ray z uporem.
— Niech pan idzie z ojcem, Ray, — rzekł Johnson, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca. Ray strząsnął jego rękę.
— Zostanę tutaj! — rzekł, a głos jego brzmiał donośnie. — Nie masz prawa przychodzić tu, ojcze, i ośmieszać mnie. Przez tyle lat gnębiłeś mię i odmawiałeś mi pieniędzy. A teraz śmiesz się oburzać, że spędzam czas w przyzwoitym klubie i jestem przyzwoicie ubrany? Ja jestem w porządku. Czy możesz to samo powiedzieć o sobie? A gdybym nawet nie był zupełnie w porządku, czy mógłbyś mię ganić?
— Chodź stąd. — Głos Johna Bennetta brzmiał ochryple.
— Nie pójdę! — rzekł Ray stanowczo. — I proszę cię, pozostaw mię na przyszłość w spokoju. Zerwanie musiało kiedyś nastąpić, dobrze, że nastąpiło nareszcie.
Ojciec i syn stali naprzeciw siebie, a w znużonym wzroku Johna Bennetta był bezgraniczny smutek.
— Chodź ze mną, — rzekł błagalnie i nieśmiało wyciągnął rękę.
W tej chwili Ray ujrzał twarz Loli, ujrzał stłumiony uśmiech wokół jej ust, i urażona próżność podnieciła jego wściekłość.
Z okrzykiem szału rzucił się naprzód. Uderzenie, jakie trafiło starego Bennetta, zachwiało nim, ale nie upadł. Długo spoglądał na syna, potem pochylił głowę i bez słowa pozwolił Dickowi wyprowadzić się z sali.
Ray Bennett stał znieruchomiały z przerażenia, bez słowa, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu.
Muzyka poczęła znowu grać hałaśliwie, i Lew Brady odprowadził Ray’a zpowrotem do stolika, gdzie młodzieniec usiadł bez ruchu, z opuszczoną głową.
Lola zamówiła szampana.
— Bywają chwile, — rzekł Elk, — gdy syn marnotrawny i tuczne cielę są do siebie tak podobni, że trudno ich odróżnić.
Dick milczał, ale serce jego krwawiło na myśl o tajemniczym człowieku z Horsham, gdyż dostrzegł w oczach Bennetta rozpacz potępieńca.