Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Podczas całej tej sceny Ezra Maitland siedział zupełnie spokojnie, i zdawało się, jakoby wypadek ten nie wywarł na mm najmniejszego wrażenia, jakby go nawet nie zauważył. Wreszcie wstał ociężale i opuścił lokal.
— Idzie teraz do domu, nie zapłaciwszy rachunku, — szepnął Elk.
Mimo tego faktu starszy kelner uprzejmie odprowadził starego miljonera do drzwi, podano mu płaszcz, cylinder i laskę, i mr. Maitland znikł, zanim się pochyleni w ukłonie kelnerzy znowu wyprostowali. Publiczność na sali jakby odzyskała po przykrym incydencie humor. Dick spojrzał na zegarek i dał znak Elkowi. Wstali i bez pośpiechu skierowali się ku drzwiom. Jeden z kelnerów pośpieszył za nimi. — Panowie pragną płacić?
— Później, za trzy minuty, — rzekł Dick.
W tej chwili wskazówka zegara wskazywała pierwszą. Dokładnie w trzy minuty później klub był w rękach policji.
O pierwszej piętnaście w całym lokalu nie było nikogo prócz dyżurującego detektywa i personelu.
— Gdzie Hagn? — przesłuchiwał Dick starszego kelnera.
— Poszedł do domu, — brzmiała mrukliwa odpowiedź. — Wychodzi zawsze wcześnie.
— To wymysł, mój synu, — rzekł Elk. — Niech nas pan zaprowadzi do jego pokoju.
Znaleźli się w wielkiej komnacie bez okien, wygodnie urządzonej i położonej na parterze, w części dawnej sali misyjnej, którą pozostawiono nietkniętą. Podczas gdy niżsi urzędnicy przeglądali księgi kartkę za kartką, Elk dokonał rewizji pokoju. W kącie stała mała kasa ogniotrwała, na której widniała pieczęć policyjna. Na kanapce leżało nieporządnie rzucone ubranie, zdjęte widocznie w wielkim pośpiechu. Elk wziął je do światła i obejrzał uważnie. Był to frak, który nosił Hagn, odprowadzając ich do stolika.
— Proszę przyprowadzić starszego kelnera. — Starszy kelner nie chciał udzielić wyjaśnień.
— Mr. Hagn zmienia zawsze ubranie przed odejściem, — rzekł.
— Dlaczego odszedł przed zamknięciem klubu?
Kelner wzruszył ramionami. — Nie znam jego spraw prywatnych, — rzekł, a Elk kazał go odprowadzić.
Przy ścianie stała toaletka z lustrem. Po obu stronach lustra znajdowały się małe lampy bez abażurów. Elk zapalił je i przy jasnem świetle dostrzegł dwie kępki włosów, które obejrzał na tle czarnego rękawa. W szufladzie znalazł flaszeczkę gumy alkoholowej, potem obejrzał starannie szczotkę.
Następnie wytrząsł zawartość kosza do papierów na stół. Znalazł kilka podartych rachunków, listów handlowych, cyrkularz jakiegoś sklepu, trzy ustniki od papierosów i rozmaite strzępy papieru. Jeden kawałek pokryty był gumą i zlepiony we dwoje.
— Założyłbym się, że wytarł tem swoją szczotkę, — rzekł Elk.
Z trudnością rozlepił papierek. Był on pokryty pismem maszynowem i składał się z trzech wierszy:
- „Pilne. Odwiedzić Siedem E. S. 2. Napadu niema.
- Zapewnić sobie zeznania M.
- Pilne! Ż. I“.
- „Pilne. Odwiedzić Siedem E. S. 2. Napadu niema.
Dick wziął papier z ręki Elka i przeczytał.
— Co do tego, że nie będzie napadu, to się myli, — rzekł.
— E. S. oznacza Eldor Street. Zaś 2 to albo numer drugi albo godzina druga.
— Ale kto to jest M.? — zapytał Elk, marszcząc brew.
— Prawdopodobnie Mills, człowiek, którego złapaliśmy w Wandsworth. Złożył on zeznania na piśmie, prawda?
— W każdym razie podpisał je, — rzekł Elk w zamyśleniu.
Przewracał raz poraz papiery, wydobyte z kosza, aż wreszcie znalazł to, czego szukał, małą kopertę zaadresowaną na maszynie do G. V. Hagna i noszącą na odwrocie stempel dzielnicowej poczty posłańców.
Elk posłał po portjera. — O której godzinie przyniesiono ten list? — zapytał.
Portjer był wysłużonym żołnierzem, jedynym z aresztowanych, który rozumiał swoje położenie.
— List ten nadszedł około dziewiątej, panie inspektorze, — rzekł usłużnie i okazał na potwierdzenie książkę pocztową. — Przyniósł go messengerboy (posłaniec miejski).
— Czy mr. Hagn często otrzymuje takie listy?
— Bardzo rzadko, panie inspektorze, — rzekł portjer i zapytał lękliwie, co się z nim stanie.
— Może pan iść do domu, ale pod nadzorem. Nie wolno panu rozmawiać z nikim, ani wspominać komukolwiek, że pytałem o ten list. Czy pan zrozumiał?
— Tak, panie inspektorze.
Elk połączył się z centralą telefoniczną i kazał przerwać na godzinę wszelkie połączenia. Było trzy kwadranse na drugą.
Pozostawił w klubie na straży osiemnastu detektywów i pojechał z Dickiem i pozostałymi ludźmi z jak największą szybkością na Tottenham. Jakieś sto metrów przed Eldor Street auto zatrzymało się i wszyscy wysiedli. Dick kazał ludziom pójść bocznemi ulicami, sam zaś poszedł z Elkiem dalej.
Na rogu Eldor Street Elk przekonał się, że ostrożność jego zwierzchnika była uzasadniona. Jakiś człowiek stał oparty o słup latarni, i Elk zaczął natychmiast głośną rozmowę z Dickiem na obojętny temat.
Człowiek pod latarnią wahał się o chwilę za długo. Gdy stanęli obok niego, Elk zwrócił się doń: — Czy mogę pana poprosić o ogień?
— Nie, — mruknął nieznajomy.
W następnej chwili leżał na ziemi. Elk klęczał na nim, trzymając go kościstemi palcami za gardło.
— Jeżeli krzykniesz, Żabo, uduszę cię, — syknął detektyw. Zanim opryszek zrozumiał, jaki to huragan zwalił się na niego, był już w rękach detektywów, którzy nadbiegli szybko, związany, z zakneblowanemi ustami, w drodze do auta policyjnego.
— Wszystko zależy teraz od tego, czy gentleman, który pilnuje pasażu za ogrodami, dostrzegł ten incydent, — rzekł Elk, strząsając kurz ze spodni. — Jeżeli nas widział, przeżyjemy miłe rzeczy.
Ale widocznie wartownik w pasażu był zbyt oddalony. Elk stanął u wejścia i usłyszał po chwili stłumione kroki. Ruszył naprzód, nie zachowując się zbyt cicho.
— Kto to? — zapytał wartownik.
— Ja! — szepnął Elk. — Nie wrzeszcz tak.
— Czego tu szukasz? — rzekł nieznajomy rozkazującym tonem. — Powiedziałem ci, że masz stać przy latarni.
Oczy Elka przywykły już do ciemności i mierzyły odległość.
— Dwóch śmiesznych człowieczków nadchodzi przez Eldor Street. Chciałbym, żebyś ich zobaczył, — szepnął.
W młodości Elk grywał w piłkę nożną, a teraz machnął potężnie nogą. Wartownik padł na ziemię, wydawszy tylko mimowolny stłumiony okrzyk. Nie odzyskał jeszcze tchu, gdy usłużne ręce rzuciły go już do auta policyjnego.
— Musimy wejść przez tylne drzwi, chłopcy, — rzekł Elk.
Tym razem furtka ogrodowa była otwarta. Elk zdjął buciki i w skarpetkach minął długi korytarz. Cicho otworzył drzwi do pokoju Maitlanda. Pokój był ciemny i pusty. Powrócił do komórki, gdzie zmywano naczynia.
— Na parterze niema nikogo, — rzekł. — Musimy zajrzeć na górę.
Był już prawie u szczytu schodów, gdy przez szparę pokoju gospodyni Maitlanda dostrzegł światło. Przesadził resztę stopni w trzech susach i rzucił się ku drzwiom. Ustąpiły za trzeciem natarciem. Pokój był zupełnie ciemny.
— Ręce dogóry! — zawołał w nagłą ciemność.
Odpowiedzią była zupełna cisza. Elk schylił się i rzucił na pokój snop światła swojej latarki elektrycznej. Pokój był pusty. Nadbiegli detektywi, zapalono lampę na stole, szkiełko lampy gazowej było jeszcze gorące. Przeszukano pokój, który był jednak zbyt mały, aby mógł ukrywać wielu ludzi. Jedno spojrzenie na okno przekonało Elka, że mieszkańcy domu nie mogli tędy uciec.
W drugim końcu pokoju znajdowała się szafa do garderoby, wypełniona staremi ubraniami, wiszącemi na wieszakach.
— Wyrzucić te rzeczy! — rozkazał Elk. — Muszą tam być drzwi do sąsiedniego domu.
Wyrzucono ubrania i policjanci poczęli rąbać tylną ścianę szafy. Dick przeszukiwał szybko papiery, leżące na stole.
— Zeznanie Millsa, — rzekł zdumiony. — A sporządzono przecież tylko dwa odpisy, z których ja mam jeden, a drugi znajduje się w pańskiem biurze, Elk.
W tej chwili tylna ściana szafy została wywalona i detektywi wpadli do sąsiedniego domu.
Teraz wyszedł najaw niezwykle ciekawy fakt, że przejście to biegło przez blok dziesięciu sąsiednich domów, a wnet okazało się, że we wszystkich tych domach aż do końca ulicy mieszkały Żaby. Ponieważ każdy z mieszkańców mógł być Numerem Siódmym, aresztowano wszystkich. Prócz owych drzwi w domu Maitlanda nie usiłowano nigdzie zamaskować przejść. W pozostałych domach były to tylko zwykle otwory, wybite w murach.
— Wątpię, czy go mamy, — rzekł Elk, powróciwszy bez tchu do Dicka. — Nie widziałem żadnego, któryby wyglądał na odrobinę mózgu.
— Czy nikt nie uciekł z tego bloku domów?
Elk potrząsnął głową. — Ludzie moi są w pasażu i na ulicy. Jest też sporo policji mundurowej. Nie słyszał pan gwizdków?
Nadszedł asystent Elka, aby mu zdać raport. — Na tylnym dziedzińcu znaleziono jakiegoś człowieka. Pozwoliłem sobie zabrać go policjantowi i przyprowadzić tutaj. Czy chce go pan widzieć?
— Dawaj go pan! — rzekł Elk.
W kilka minut później wepchnięto do pokoju związanego człowieka. Był średniego wzrostu, miał długie blond włosy. Przez chwilę Dick patrzał na niego zdumiony, potem zawołał:
— Toż to Carlo!
— A ja jestem nawet pewien, że to Hagn! — rzekł Elk. — Zdejm-no brodę, Żabo! Pogadamy trochę o liczbach, poczynając od siedmiu!
Nawet Dick nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Peruka była tak łudząca, broda przyprawiona tak wspaniale, że nikt nie poznałby w tym człowieku dyrektora klubu Herona. Ale na dźwięk jego głosu Dick wiedział, że Elk ma rację.
— Numer Siódmy? — rzekł Hagn przez nos. — Myślę raczej, że Numer Siódmy przedostanie się przez wasz kordon bez najmniejszej trudności. Jest on w wyśmienitej komitywie z policją. Naco mnie pan właściwie potrzebuje, mr. Elk?
— Żeby się dowiedzieć o roli, jaką odegrał pan w nocy czternastego maja podczas zamordowania starszego inspektora Gentera.
Hagn wydął wargi. — Dlaczego nie zapyta pan lepiej Broada? On też był przy tem. Może jako świadek złoży zeznania na moją korzyść. Niech pan spojrzy przez okno, tam stoi.
Dick otworzył okno i wyjrzał. Tłum kobiet w chustkach i spódnicach stał tam, przyglądając się transportowaniu aresztowanych.
Blask cylindra przyciągnął spojrzenie Dicka, a głos, co do którego nie mógł mieć wątpliwości, zawołał:
— Dzieńdobry, kapitanie Gordon. Akcje Żab spadły bardzo, co? A propos, czy widział pan dziecko?