Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXIV.
Powód wizyty mr. Maitlanda.

Ella Bennett zamierzała właśnie przygotować lunch, gdy powrócił jej ojciec. Ciężką kamerę postawił w stołowym, zaś walizkę zaniósł jak zwykle do swojej sypialni. Ella dawno już przestała się dziwić, że ojciec niezmiennie chował walizkę w tym pokoju. Kiedy powrócił, miał wygląd dziwnie zmęczony i stary. Pod oczyma miał ciemne kręgi, a twarz była niezwykle blada.
— Czy dobrze ci się powiodło, ojczulku? — zapytała Ella. Było to niezmienne pytanie, na które John Bennett odpowiadał niezmiennem skinieniem głowy.
— Znalazłem dziś rano osadę dzikiego ptactwa i porobiłem rzeczywiście dobre zdjęcia. Koło Horsham możliwości są bardzo ograniczone.
Siadł w starym fotelu koło kominka i napchał fajkę.
Ella nakryła do stołu i odezwała się dopiero, podając ojcu jedzenie. — Przyszedł dziś rano list od Ray’a, — rzekła. Po raz pierwszy od wielu dni wymieniła imię brata.
— Tak? — rzekł Bennett, nie podnosząc oczu od talerza.
— Zapytuje, czy dostałeś jego list, ojcze.
— Owszem, dostałem, — rzekł John Bennett. — Ale nie mam mu nic do odpowiedzenia. Jeżeli Ray chce mię zobaczyć, wie, gdzie mieszkam.
Mówił z dziwnym spokojem. Ella zastanawiała się, czy może powierzyć mu teraz swoją tajemnicę.
— Ojcze, chciałam ci powiedzieć, co to było ostatnio z mr. Maitlandem.
— Opowiadałaś mi przecież, że go odwiedziłaś w biurze.
— Nie, ojcze. Czy przypominasz sobie ten ranek, gdy kapitan Gordon przyjechał do nas tak wcześnie? Ten ranek, kiedy poszłam do lasu? Wyszłam wtedy, żeby się spotkać z mr. Maitlandem.
Bennett odłożył nóż i widelec i wlepił w nią wzrok.
— Nie miałam pojęcia, że mam go spotkać, — ciągnęła Ella. — Ale w nocy obudził mię ktoś, rzucając kamyczkami w szyby. Myślałam, że to Ray. Dawniej często przecież wracał tak późno i zawsze budził mię w ten sposób. Dniało już, kiedy wyjrzałam i ku wielkiemu swemu zdumieniu zobaczyłam mr. Maitlanda. Poprosił mię szybko, żebym zeszła, a że myślałam, iż przybywa w sprawie Ray’a, ubrałam się szybko i zbiegłam do ogrodu. Byłam jednak tak oszołomiona, że nie ważyłam się obudzić ciebie. Wybiegłam na szosę, gdzie stało jego auto. Było to najdziwniejsze spotkanie, jakie możesz sobie wyobrazić. Gdyż właściwie nie powiedział nic.
— Nic?
— No, owszem. Zapytał mnie, czy chcę być jego przyjaciółką. Gdyby to powiedział kto inny, byłabym się przestraszyła, ale mr. Maitland był teraz tak wzruszający, tak stary, przychodził do mnie tak błagalnie i ciągle powtarzał: „Panienko, powiem pani cuś!“ Ale ilekroć zaczynał mówić, rozglądał się dokoła przerażony. Prosił, żebym wsiadła do auta. Naturalnie odmówiłam, ale potem spostrzegłam, że szoferem była kobieta. Była to bardzo stara kobieta, jego siostra. Przeżyłam naprawdę zdumiewającą przygodę. Czegoś bardziej śmiesznego niepodobno sobie wyobrazić. Pojechałam z nim do lasu i zapytałam: „Czy pan przybył w sprawie Ray’a?“ Ale on nie przyjechał wcale w sprawie Ray’a. Mówił tak nieskładnie, tak dziwacznie, że zaczęło mię ogarniać zdenerwowanie. A gdy się już począł opanowywać i wypowiedział wreszcie kilka zdań z sensem, nadjechaliście wy w aucie. Mr. Maitland przestraszył się bardzo i drżał na całem ciele. Poprosił mię, żebym odeszła i omal nie padł na kolana, błagając, bym nie wspomniała nikomu, że go widziałam.
— Co? — rzekł John Bennett, odsuwając krzesło. — I nie dowiedziałaś się niczego?
Ella potrząsnęła głową. — Połowy z tego, co mówił, nie mogłam wcale zrozumieć. Mówił półgłosem, tak że prawie go nie słyszałam.
Bennett siedział przez chwilę z oczyma spuszczonemi.
— Gdyby przyjechał jeszcze raz, byłoby lepiej, gdybyś mię o tem zawiadomiła, żebym mógł z nim pomówić, — rzekł wreszcie.
— Nie sądzę, ojcze, — rzekła Ella spokojnie. — Mam wrażenie, że chciał mię prosić o pomoc.
— Miljoner, który prosi ciebie o pomoc, Ello? To brzmi bardzo dziwnie!
— I jest też dziwne, — rzekła Ella. — Wydawał mi się zupełnie nie taki straszny, jak za pierwszym razem. Było w nim coś tragicznego, coś bardzo smutnego. A dzisiaj w nocy przyjedzie znowu, obiecałam, że z nim pomówię. Czy pozwalasz mi?
— Tak, możesz z nim mówić. Ale nie wychodź z ogrodu. Przyrzekam ci, że się nie pokażę, ale będę wpobliżu. Nie sądzisz, że idzie tu o Ray’a?
— Nie sądzę, ojcze. Maitlanda nie obchodzi zupełnie Ray ani to, co się z nim dzieje. Ciekawa jestem, czy powinnam wogóle opowiedzieć o tem komuś?
— Kapitanowi Gordonowi? — zapytał ojciec sucho, a Ella zarumieniła się. — Czy bardzo go lubisz, Ello?
— Tak, — rzekła po chwili. — Lubię go bardzo.
— Mam nadzieję, że nie za bardzo, kochanie, — rzekł John Bennett, i oczy ich spotkały się.
— Dlaczego nie? — zapytała z wysiłkiem.
— Ponieważ nie jest to pożądane, — odparł Bennett. — Nie chciałbym, abyś miała zmartwienie. A mówię ci o tem, gdyż wiem, że ja byłbym przyczyną tego zmartwienia.
Ella zbladła i zapytała: — Więc cóż chcesz, żebym zrobiła?
Bennett podniósł się wolno, podszedł do córki i otoczył ją ramieniem. — Cokolwiekbyś zrobiła, Ello, ja muszę odpokutować za swoje grzechy. Może on nie dowie się o tem nigdy. Ale przestałem już wierzyć w cudy.
— Co masz na myśli ojcze? — zapytała Ella lękliwie.
— Może... — Zastanawiał się przez chwilę. — Może osiągnę coś przez film, który wykonałem wczoraj. Coprawda powiadałem to sobie już nieraz i wiarę tę pokładałem w wielu rzeczach, do których się brałem. Człowiek, który kupuje te filmy — ma on przedsiębiorstwo na Wardour Street — powiedział mi, że filmy moje są za każdem nowem zdjęciem coraz lepsze. Sfotografowałem dziką kaczkę z małemi w gnieździe, właśnie w chwili, gdy pisklęta wypełzały. Nie wiem, jak obraz wypadnie po wywołaniu, gdyż stałem może trochę za daleko od gniazda...
Ella nie podejmowała już poprzedniej rozmowy.
Po południu ujrzała nieznajomego pana, stojącego na szosie naprzeciw furtki ogrodowej i przyglądającego się ich domowi. Ubrany był przyzwoicie i nosił okrągłe okulary, jak Amerykanie. Kiedy przemówił do niej, jego nowoangielski akcent upewnił Ellę, że jest istotnie Amerykaninem.
— Czy się nie mylę, przypuszczając, że mam przed sobą miss Bennett? — zapytał. A gdy Ella skinęła głową, przedstawił się. — Nazywam się Broad, spacerowałem sobie właśnie w tej okolicy i przyszło mi na myśl, że państwo mieszkacie tu gdzieś wpobliżu. Brat pani wspominał mi o tem.
— Czy pan jest przyjacielem Ray’a?
— Nie jest to zupełnie ścisłe, — wyjaśnił Broad z uśmiechem. — Jestem jego znajomym z klubu.
Nie usiłował zbliżyć się bardziej. I widocznie nie spodziewał się zaproszenia do domu ze względu na znajomość z Ray’em. Przeciwnie, po przelotnej uwadze na temat pogody, co dowodziło, że zapoznał się już zupełnie ze zwyczajami angielskiemi, oddalił się wolno w stronę lasu. Było to ulubione miejsce wycieczek automobilowych, i Ella nie zdziwiła się wcale, widząc w kilka minut później Broada, przejeżdżającego w aucie.
Mr. Broad uniósł w przejeździe kapelusza, kłaniając się komuś, kogo Ella nie widziała. Ciekawość popchnęła ją do tego, że otworzyła furtkę i wyszła na gościniec. Na pniu ściętego drzewa siedział człowiek, który czytał gazetę i palił wielką fajkę.
W godzinę później, gdy wyszła znowu przed dom, był tam jeszcze, ale tym razem stał.
Był to wysoki mężczyzna, wyglądał jak żołnierz. Kiedy spojrzała w jego stronę, odwrócił głowę wbok. Widocznie Maytree House był z jakiegoś powodu pod obserwacją.
Początkowo Ella uczuła lęk, potem jednak przyszło jej na myśl pójść do wsi i zatelefonować do Elka, aby go poprosić o wyjaśnienie. Położyła się wcześnie i nastawiła budzik na trzecią.
Obudziła się jeszcze zanim się dzwonek odezwał, ubrała się szybko i zeszła nadół, żeby sobie zagotować kawy. Gdy przechodziła koło drzwi sypialni ojca, Bennett zawołał: — Nie śpię już, gdybyś mię potrzebowała, Ello!
— Dziękuję ci, ojczulku, — rzekła Ella serdecznie. Rada była, że czuła jego obecność wpobliżu.
Pierwsze światło ukazywało się już na niebie, gdy sylwetka mr. Maitlanda wyłoniła się z mroku. Ella usłyszała cichy szmer, gdy otwierał furtkę. Tym razem pozostawił auto w sporej odległości od domu. Wydawał się bardzo zdenerwowany i początkowo nie mógł wymówić ani słowa. Ciężkie, zniszczone palto było zapięte pod szyję, a wielka czapka nakrywała jego łysą głowę.
— To pani, miss? — zapytał szeptem.
— Tak, mr. Maitland.
— Chce pani iść ze mną na spacer? Muszę pani cuś powiedzieć, cuś bardzo ważnego.
— Możemy pospacerować po ogrodzie, — rzekła Ella, zniżając głos.
Maitland zawahał się. — A jakby nas kto zobaczył? Ładnaby heca była. Chodźmy tylko kawałek na szosę, miss, — prosił.
— Nikt nas tu nie usłyszy, — pocieszała go Ella łagodnie. — Możemy przecież wejść na trawnik, jest tam kilka krzeseł.
— Wszyscy śpią? Służące?
— Nie mamy służby, — uśmiechnęła się Ella.
Maitland potrząsnął głową. — Wielkiej straty nima. Ja na nich patrzeć nie mogę. Sześć chłopa mam w domu, zawsze się boję, żeby mnie nie ukatrupili.
Ella poprowadziła go przez murawę, położyła na jednem z wyplatanych krzeseł poduszeczkę i czekała.
Początek rozmowy był jak i poprzednim razem beznadziejny, ale po chwili mr. Maitland tak się rozgadał, że Ella nie mogła nadążyć za jego słowami.
— Pani jest porządna dziewczyna, — mówił ochrypłym głosem. — Zaraz sobie to pomyślałem, jak tylko panią zobaczyłem pierwszy raz. Pani nie skrzywdzi bidnego staruszka, co? Panienko?
— Ależ, oczywiście, mr. Maitland.
— Zaraz sobie tak pomyślałem. I powiedziałem to nawet Matyldzie. Ona też mówi, że z panią jest wszystko w porzundku... Czy pani już była w domu poprawy? Panienko?
— W domu poprawy? — powtórzyła Ella i roześmiała się mimowoli. — Nie, mr. Maitland, nigdy jeszcze nie byłam w domu poprawy.
Maitland rozejrzał się ostrożnie dokoła, jakby się obawiał, że w krzakach okalających może ktoś być ukryty.
— A w klatce pani była? Ach, tak, myślę niby w więzieniu, panienko? Naturalnie, taka osoba jak pani nie może się na tem znać!
Rozejrzał się znowu.
— Widziałem tam wszystkich wielkich ludzi. Założyłbym się, że jestem jedynym, który widział na własne oczy samego Saula Morrisa, najtęższego chłopa z nas wszystkich... Niech pani pomyśli, że pani jest ja, o to tylko idzie. Niech pani pomyśli, że pani jest ja... ach, to jest straszne, panienko!
— Nie rozumiem pana, mr. Maitland, — szepnęła Ella cicho.
— On na panią nastaje! — Objął silnie jej ramię. — Pani się przecież wstawi za mną u niego, no nie? Niech mu pani powi, że panią ostrzegłem! On mnie już wtedy obroni, no nie?
Mówił błagalnym tonem, a Ella zaczęła pojmować, że to „on“ oznaczało Dicka. Ujął jej rękę i głaskał ją, a choć Ella nie widziała jego twarzy, wiedziała, że płakał.
— Zrobię dla pana z pewnością wszystko, co będzie w mojej mocy! Ale pan się niepotrzebnie denerwuje, drogi, drogi mr. Maitland. Powinien się pan poradzić lekarza!
— Nie, nie... tylko bez dochtorów, miss! Ale powiadam pani... — mówił wolniej i z naciskiem, — oni mnie złapią. I Matyldę tyż! Ale ja oddałem wszystkie piniendze komuś, jednej osobie, i tu jest cały kawał, miss! — zaśmiał się obłędnie. — A potem złapią jego.
Wstrząsany cichym śmiechem, padł na kolana. Ella poczynała przypuszczać, że Maitland oszalał.
— Ale mam wielki plan, haha! Nigdy nie miałem większego, miss. Czy pani umi pisać na maszynie?
— Owszem, chociaż niezbyt biegle.
— Niech pani idzie ze mną, do mojego biura! Nie myśli pani chyba, że nabieram, co?... Osiemdziesiąt siedem lat już przeżyłem, panienko! Niech pani przyjdzie do mnie, będzie się pani śmiać! — Nagle ogarnęło go znowu łkanie. — Mnie złapią, wiem. Ale Matyldzie nic nie powiedziałem. Bo onaby zaraz wrzeszczała. Tak się rzecz ma, panienko. Starego Johnsona już nima, niech pani do mnie przyjdzie... Czy pani nigdy nie dostała listu, co? — zapytał nagle.
— Od pana? Nie, mr. Maitland! — rzekła Ella zdziwiona.
— Napisany był, — rzekł stary. — Ale może nie wysłany. Nie wim! — Zerwał się i cofnął, gdyż przed domem ukazała się ciemna postać. — Kto to? — zapytał. Ella czuła, jak ręka jego z drżeniem legła na jej ramieniu.
— To mój ojciec, mr. Maitland, — rzekła. — Widocznie był zaniepokojony moją długą nieobecnością.
— Ach tak, pani ojciec? — Zdawało się, że uczuł raczej ulgę, niż zaniepokojenie. — Niech mu pani nie mówi, że byłem w domu poprawy i w klatce, miss!
John Bennett stał niezdecydowany, nie wiedząc, czy się zbliżyć, czy nie wprawi przez to Elli w zakłopotanie. Maitland rozstrzygnął sytuację, poczłapawszy w jego stronę.
— Dzieńdobry, panie, — rzekł. — Właśnie sobie gadamy z pańską dziewczynką. Chyba się pan nie gniewa, mr. Benett, co?
— Bynajmniej, — rzekł mr. Bennett. — Może pan wejdzie do domu, mr. Maitland?
— Nie, nie, — rzekł Maitland z lękiem. — Matylda czeka. — Nie wyciągnął ręki, zdjął tylko kapelusz. Maniery jego były istotnie niżej wszelkiej krytyki. Kiwnął Elli głową i rzekł: — Dowidzenia, panie!
W tej chwili Bennett wynurzył się z cieniu domu.
— Dowidzenia, mr. Maitland, — rzekł.
Maitland nie odpowiedział. Oczy jego rozwarte były szeroko z przerażenia, twarz śmiertelnie blada.
— Pan? Pan? — wykrztusił. — O Boże! — Zachwiał się. Ella chciała go podtrzymać, ale Maitland opanował się i ze zdumiewającą w jego wieku szybkością zbiegł po ścieżce, prowadzącej ku furtce, i rzucił się wdół szosy.
W wielkiej ciszy Ella słyszała jego suche łkanie.
— Ojcze, — szepnęła z trwogą, — czy on cię znał?
— Toby było dziwne? — rzekł John Bennett. — Połóż się teraz, kochanie.
— A dokąd ty idziesz, ojcze? — zapytała Ella zdziwiona.
— Muszę z nim pomówić.
Ella nie położyła się.
Stała przy drzwiach i czekała... pięć minut... dziesięć minut... piętnaście minut. Potem usłyszała warczenie motoru automobilowego i limuzyna przemknęła koło furtki, rozpryskując dokoła błoto. Wreszcie zjawił się John Bennett.
— Nie położyłaś się jeszcze? — rzekł szorstko.
— Ojcze, czy mówiłeś z nim?
— Możebyś mi zagotowała czarnej kawy?
— Ojcze, dlaczego on się tak ciebie zląkł?
— Kochanie, pytasz za wiele. Poprostu zna mię z dawnych czasów.
— Żeby tylko nie wrócił! — westchnęła Ella.
— Już on nie wróci, — rzekł John Bennett z Horsham.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.