Bratobójca/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazwisko Klaudyusza Grivot nie uderzyło wcale O’Briena.
Magnetyzer jednakże znajdował się w stosunku z nim w Berlinie, jednocześnie gdy i z Robertem Verniere, lecz nie przypomniał sobie tak mizernej osobistości, a zresztą nazwisko majstra, umieszczone w pierwszym szeregu na liście osób, które się odznaczyły w walce ciężkiej przeciw pożarowi w fabryce w Saint-Ouen, nie mogło żadną miarą obudzić podejrzenia, że dzielny człowiek, którego chwalono odwagę i gorliwość, jest jednym z morderców przemysłowca i odźwiernej, jednym ze sprawców pożaru, wreszcie wspólnikiem Roberta, którego O’Brien stanowczo nie chciał podejrzewać.
— Znam ja dobrze Roberta — mówił do siebie. — To łotrzyk, zdolny do wszystkich podłości, ale tchórz z niego.. Onby miał chwycić za nóż... lub rewolwer...
narazić się na rusztowanie... on, nigdy.
Naczelnik szpiegostwa pruskiego, baron Schultz czuł się zbitym z tropu, czytając wiadomości, ogłoszone w dziennikach rannych. I po dojrzałym namyśle zapytał sam siebie, czy nie popełnił grubej omyłki, oskarżając brata Ryszarda Verniere.
Mówiono o kilku mordercach, a przynajmniej dwóch.
Owo Schultz zadawał sobie pytanie:
— Jakich wspólników mógłby był Robert znaleźć tak prędko w Paryżu, który opuścił od tak dawna i nie utrzymywał żadnych tu stosunków.
Gdyby był działał, byłby działał sam, korzystając ze sposobności nastręczającej się przypadkiem.
Ależ, gdyby doktór O’Brien był znał Klaudyusza Grivot, to widząc jego nazwisko, wymienione jako głównego majstra fabryki w Saint-Ouen, przypuściłby możność porozumienia się między nim i Robertem, coby go było utwierdziło w pierwszych domysłach.
Ale Grivot, jakkolwiek ogołocony z wszelkich skrupułów, nie czuł się usposobionym do pozostania szpiegiem pruskim, i nazwisko jego nie było zapisane wśród bezkrajowców, którzy zwiedzali Francyę.
Baron więc nie mógł niczem związać ze sprawą w Saint-Ouen i za wspólnika Roberta poczytywać, tego Klaudyusza Grivot, który przeszło od dwóch lat obmyślał nie zabójstwo Ryszarda Verniere i pożar fabryki, lecz okradzenie kasy.
Morderstwo i pożar — jak wiemy — wynikły z przyczyn zupełnie przypadkowych.
Pomimo to dygnitarz niemiecki jeszcze niezupełnie wyrzekł się swoich przypuszczeń.
Mówił do siebie:
— Skoro Robert Verniere wyjechał z Paryża dnia 1 stycznia wieczorem — jeżeli rzeczywiście wyjechał — musi być w Berlinie wieczorem dnia 2 stycznia i według mych zleceń natychmiast stwierdzę jego obecność.
Jeżeli wrócił do siebie wieczorem dnia 2 stycznia, to znaczy, że omyliłem się od A do Z.
Jutro otrzymam depeszę i będę wiedział, czego mam się trzymać... Zaczekajmy do jutra...
∗
∗ ∗ |
Wieczorem Daniel Savanne, po naradzie z prokuratorem kazał się zawieźć do morgi, dokąd przewieziono dla sekcyi trupa jego nieszczęśliwego przyjaciela.
Lekarz sądowy dokonał tego zadania.
Wydobył z ciała kulę, która zadała śmierć, i przygotował się do sporządzenia raportu, dla poczynienia porównań z kulą, którą również wyjęto z rany odźwiernej po dokonaniu operacyi w szpitalu; okazało się, że obie kule były odmienne, a zatem stwierdzoną było rzeczą, iż mordu dopuściło się dwóch zabójców.
Pogrzeb mógł już nastąpić i urzędnik wydał rozkazy, ażeby nazajutrz dnia 4 stycznia szczątki śmiertelne Ryszarda Verniere, przeniesione zostały do Saint-Ouen, gdzie spisany był akt zejścia.
Daniel Savanne, działając tak, chciał zaoszczędzić córce przyjaciela swego cierpienia z pogrzebu w Paryżu.
Henrykowi powierzył załatwienie wszelkich koniecznych formalności.
Po powrocie do domu, ucieszył się wiadomością, że Alina miewa się lepiej i że jej życie nie znajduje się już w niebezpieczeństwie.
Już w ciągu dnia przyszła do przytomności i przywołała do siebie Matyldę i Henryka.
Chciała się podnieść, jakkolwiek jeszcze złamana następstwami strasznego wzruszenia raptownego i zapragnęła poznać szczegóły dramatu, jakiego ofiarą stał się jej ojciec.
Henryk musiał ustąpić temu życzeniu.
Zniosła mężnie zgrozę tego opowiadania, i Daniel zastał ją spokojną i zrezygnowaną.
— Dowiedziałam się o wszystkiem — rzekła doń, nie mogąc się jednakże powstrzymać od łez. — Ale nie odmówi mi pan jednej łaski?...
— Jakiej, drogie dziecię?
— Ze raz jeszcze ucałuję tego, którego już nie zobaczę żywego. Dlaczego pan jakby się waha?..
— Rzeczywiście waham się — odpowiedział Daniel głosem jaknajłagodniejszym. — Uważam cię za silną, ale są obrazy tak bolesne, iż wobec nich wola staje się bezsilną.
— Moja wola nie osłabnie... W imię więc życzliwości, jaką pan ma dla mnie, w imię przyjaźni, jaką pan miałeś dla mego biednego ojca, pozwól mi go zobaczyć po raz ostatni...
Matylda wtrąciła się do rozmowy.
— Ojcze — rzekła z głębokiem wzruszeniem — i ja chciałabym zobaczyć po raz ostatni twarz naszego tak drogiego przyjaciela. Będę towarzyszyła Alinie... Obie będziemy sobie dodawały sił...
— Niech i tak będzie — wyszeptał Daniel Savanne. — Henryk zawiezie was do Saint-Ouen, kiedy zwłoki naszego biednego przyjaciela będą tam przewiezione.