Bratobójca/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Pochodzenie | Romans i Powieść |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Magloire pozostawał w pokoju odźwiernej.
Tuląc do siebie małą Martę, której łzy nie ustawały, patrzył okiem zasmuconem, jak doktór przewiązywał straszną ranę na czole pani Sollier.
Biedna kobieta wciąż jeszcze nie dawała znaku życia.
Wreszcie kataryniarz odważył się zapytać:
— Czy pan doktór ma jakie widoki ocalenia jej?
— Nie mam wcale, chyba że nastąpi prawdziwy cud umiejętności chirurgicznej — odpowiedział doktór. — Ja osobiście przyznaję się do niemożebności, lecz w szpitalu św. Ludwika, dokąd każę ją przenieść, znajdzie się ręka pierwszorzędnego specyalisty, który może uczyni ten cud...
— Więc pozostaje jeszcze promyk nadziei?..
— Nadziei bardzo słabej.. Dałby Bóg, ażeby nie spełzła na niczem.
Z merostwa przyniesiono lektykę.
Włożono w nią biedne ciało nieruchome i udano się w drogę do szpitala.
Martę płaczącą rzewnie, Magloire zaprowadził do restauracyi pani Aubin.
Nikt nie myślał o spaniu. Oczekiwano wiadomości, które przechodzący przynosili co chwila.
Na widok wchodzącego Magloira, który trzymał dziewczynkę za rękę, pani Aubin i jej służące drgnęły.
— Co z Weroniką ~ zapytała restauratorka.
— Ranna — odpowiedział kataryniarz.
— Niebezpiecznie?
— Są obawy...
— A! biedna pani Sollier!.. Biedna mała Marta!..
— Panią Weronikę przeniosą do szpitala — podchwycił kataryniarz — trzeba przygotować łóżko dla dziecka, położyć je spać i czuwać nad niem...
— Zaraz.
Marta jakby straciła przytomność, tak zdawała się wyczerpaną.
Marya wzięła ją na ręce i przy pomocy Katarzyny przeniosła do swego pokoju i tam ją położyła na łóżku.
Magloire natychmiast wyszedł, śpiesząc do palącej się fabryki.
Chciał się dowiedzieć, co się stanie po przybyciu prokuratora i naczelnika policyi śledczej.
Była godzina pierwsza po północy.
Wicher znacznie ustał.
Niebo pokryło się czarnemi chmurami, co zwiastowało bliską zmianę temperatury.
Powietrze było już mniej chłodne.
Tłum ciekawych, powstrzymywany przez szpaler żandarmów i agentów, zaczynał się przerzedzać. Wielu ludzi wróciło do domu.
Robotnicy fabryczni nadbiegli na odgłos ponury trąb i okrzyki: Gore! pozostawali prawie sami, tworząc gromadki, narzekając na klęskę, która ich pozbawiła zarobku, chleba i pytali się nawzajem ze zgrozą, jacy to nędznicy mogli popełnić tyle naraz zbrodni.
A! gdyby odgadnąć mogli byli, że jeden z tych nędzników rozprawiał wśród nich, udzielając im pięknych słówek pociechy i otuchy, byliby rozszarpali nikczemnego wspólnika Roberta.
Drugi zbrodniarz, bratobójca, unosząc mienie Ryszarda Verniere, oddalał się z szaloną szybkością, jadąc po mistrzowsku na welocypedzie, dostarczonym mu przez Klaudyusza Grivot.
Płomienie pożaru wzmagającego się oświetlały mu drogę.
Słyszał na drodze, jak tworzące się gromadki ludzi wołały. Gore!..
Pędził jak strzała.
Wkrótce skręcił na prawo, ażeby dostać się na drogę do Survilliers. *
Odgłosy alarmu i pożarne zwiększały się i dolatywały go ze wszech stron?
On dalej mknął błyskawicznie, z szybkością trzydziestu wiorst na godzinę.
Ziemia zmarznięta, twarda jak plac cyklodromu, ułatwiała tę szybkość.
Wkrótce dostał się na drogę do Bourget.
Była godzina zaledwie jedenasta.
Nędznik miał jeszcze czas zdążyć na pociąg, którym jechać był winien do Brukselli, a ztamtąd do Niemiec.
O wpół do pierwszej przejeżdżał już przez Louvres.
O pierwszej znajdował się tuż przy Survilliers i zapuszczał się na drogę, prowadzącą wprost na dworzec kolejowy, w którym światła błyszczały wśród nocy.
Na lewo wznosił się lasek.
Nadeszła chwila pozbycia się roweru.
Machinę pozostawił w lasku, a sam pieszo udał się na stacyę z przewieszoną przez plecy torbą, w której się mieściły, oprócz pieniędzy skradzionych Ryszardowi, trzy kroć tysięcy franków, przeznaczone Marcie, córce Gabryela Savanne.
Zegar na dworcu wskazywał dziesięć minut na drugą.
Pociąg do Brukselli miał nadejść za ośm minut.
Kasa była otwarta.
Robert zażądał biletu pierwszej klasy do Brukselli.
Rzecz pewna, że podczas tej nocnej podróży, odbytej z taką szybkością i powodzeniem, bratobójca pomyślał nieraz o potrójnej zbrodni popełnionej: kradzieży, pożarze, zabójstwie.
Ale to krwawe widzenie zniknęło prędko, i widział on już tylko skutek swoich niebezpiecznych czynów, to jest posiadanie majątku, dosięgającego cyfry pięćset pięćdziesięciu tysięcy franków.
Nie wiedział jeszcze, że ta pokaźna suma powiększona była trzystu tysiącami franków, złożonemi na ręce Ryszarda przez oficera marynarki.
Wprawdzie nastąpić miał podział między nim a Klaudyuszem Grivot, lecz o tym podziale już nie myślał.
Łotr nie doznawał ani żalów, ani wyrzutów sumienia, tylko uczucia radości wielkiej i głębokiej.
Sądził, że jest zupełnie bezpieczny, przeświadczony był, że go nie dosięgnie żadne podejrzenie.
Widział się bogatym i pomszczonym za ostre słowa, jakie mu oburzony Ryszard rzucił w twarz.
Głuchy turkot dał się słyszeć.
Odezwało się ostre gwizdanie.
Pociąg zatrzymał się na stacyi.
Robert wsiadł do przedziału klasy pierwszej, gdzie się znalazł sam.
Wtedy przyszła mu myśl skorzystania z tej samotności, ażeby policzyć pieniądze skradzione i ażeby się upewnić, że Klaudyusz Grivot nie wprowadził go w błąd, podając ogólną cyfrę sum, które miały się znajdować w kasie Ryszarda Verniere.