<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Pożar przybrał olbrzymie rozmiary.
Płonęły wszystkie warsztaty.
Tylko pawilonik odźwiernej pozostał cały, nietknięty.
Nic nie mogło być ocalonem z fabryki Ryszarda Verniere, i jedynym przedmiotem ratunku były doki.
Zalewano je też co chwila strumieniami wody.
Magloire, oszołomiony wobec Ryszarda Verniere nieżywego, i Weroniki, nieruchomej, może również martwej, zaczynał także głowę tracić.
Jęki małej Marty rozdzierały mu serce.
Przypomniał sobie złowrogie przeczucia Weroniki.
Przypomniał sobie też, iż zaprzysiągł opiekować się mieniem tego dziecka, i postanowił dotrzymać przysięgi.
— Moja pieszczotko — rzekł do dziecka — spotkało cię nieszczęście, być może większe jeszcze, niż przypuszczasz... Babka twoja mówiła mi o tobie... trzeba pomyśleć o twoim majątku.
— O moim majątku — powtórzyła zupełnie machinalnie.
— Tak...
— A to muszę panu powiedzieć o kłębku bawełny babci.
— Co to znaczy?
— Babcia powiedziała mi tak: Patrz, ten kłębek, w razie mojej śmierci, weźmiesz i zaniesiesz panu Verniere, lub naszemu dobremu przyjacielowi, kataryniarzowi.. Ale babcia nie umarła?
— Spodziewam się, że nie... Ale znajduje się w niebezpieczeństwie, a pan Verniere umarł.
— Umarł! on!.. Czy być może?
— Niestety!
— I babcia jest w niebezpieczeństwie?., to, gdyby umarła, jabym została sama?..
— Nie zupełnie, bo z Magloirem, który cię kochać będzie z całego serca i który ci tego dowiedzie... Trzeba myśleć o twej przyszłości, moja Marteczko. Daj mi ten kłębek bawełny.
— Dobrze... mój dobry Magloire — rzekło dziecko — dam ci go, jak kazała babcia.
I, zbliżywszy się do stoliczka, gdzie pani Sollier schowała kłębek z drogocennym kwitem, pochwyciła kłębek i podała go kataryniarzowi.
— Weź go pan... weź — rzekła.
Potem uklękła przy rannej, która wciąż jeszcze nie dawała znaku życia.
Magloire wsunął do kieszeni palta otrzymany depozyt i wyszeptał:
— Teraz ja winienem czuwać nad pieszczoszką, jeżeli się dziecko pozostanie samo.
Sam też zbliżył się do pani Sollier, nachylił się ku niej i wziął jednę ze skurczonych rąk.
Marta płakała, oparłszy głowę na piersi babki.
Mańkut chciał otworzyć rękę, którą trzymał, ażeby ją wyprostować i przekonać się, czy członki nie zesztywniały, czy zatem tleje jeszcze życie w nieruchomem ciele.
Nagle drgnął.
W palcach, których stawy ustępowały lekko pod jego naciśnięciem, ujrzał błyszczący przedmiot metalowy.
Wziął przedmiot ten i przyjrzał się.
Był to brelok złoty, prawdziwe cacko kunsztowne, wyobrażające lwa, trzymającego w szponach szmaragd, na którym wyryte były dwie litery, jako cyfry.
— Ho! ho! — szepnął Magloire — to dowód oczywisty, że biedna kobieta znajdowała się w zetknięciu z mordercą, który był jednocześnie złodziejem, że borykała się z nim, chcąc mu przeszkodzić w ucieczce, i że klejnocik ten został w jej ręku, gdy ją ugodzono... Brelok wisiał przy łańcuszku... to pewne... kółko, które go przytrzymywało, pękło... to już wskazówka... to będzie mogło naprowadzić na trop, w razie gdyby, na nieszczęście, matka Weronika, która widziała mordercę, nie mogła mówić... O! sprawiedliwość dużo skorzysta z tego cacka.
Nagle myśli dzielnego człowieka przybrały inny kierunek.
— Sprawiedliwość! — powtórzył, skrobiąc się po głowie. — Ona myli się dziewiętnaście razy na dwadzieścia!.. Policya często nie dojrzy nawet przez szkła powiększające... Zanim oddam ten przedmiot ludziom sprawiedliwości i policyi, zaczekam, co doktorzy powiedzą o stanie matki Weroniki... Później się zobaczy, co zrobić...
I włożył brelok do kieszeni.
W tejże chwili przybył doktór, a za nim komisarz z Saint-Ouen i dwóch czy trzech radzców miejskich.
Wracając z Paryża, ujrzeli łunę pożaru i przybiegli na miejsce katastrofy.
Jeden z agentów pobiegł na spotkanie komisarza.
— Panie komisarzu! — rzekł. — Znajdujemy się wobec przerażających zbrodni... dwa morderstwa, kradzież i pożar.
— Gdzież są ranni?
— W pokoju odźwiernej...
Urzędnik w towarzystwie mera wszedł do pawiloniku, który jeden tylko pozostał wśród powszechnych gruzów.
Zastali doktora Bordet, pochylonego nad ciałem pa-ni Sollier, obok szlochającej Marty.
— Czy to morderstwo? — zapytał komisarz.
— Niepodobna wątpić — odpowiedział doktór.
— Pan Verniere...
— Ugodzony kulą w piersi.
— Czy niebezpiecznie ranny?
— Nie żyje.
— Nie żyje!.. — podchwycili ze zgrozą mer i komisarz.
Doktór Bordet ciągnął dalej, wskazując Weronikę Sollier:
— A ta biedna kobieta, ugodzona obok skroni, może tylko kilka chwil jeszcze ma życia i może lada chwila umrzeć...
— Czy to odźwierna fabryczna?
— Tak, panie.
— Czy można ją wybadać?
— Nie wiem, czy odzyska przytomność...
— Ona tylko mogłaby nam powiedzieć, co się stało. Musiała widzieć mordercę...
— Widziała niezawodnie, ale czy potrafi go wymienić... Trzeba ją niezwłocznie przewieźć do szpitala.
— Zapewne trzeba będzie uprzedzić sąd i prefekturę policyi — zagadnął mer urzędnika.
— Poślę natychmiast agenta.
I, wydobywszy notatnik z kieszeni, komisarz wyrwał dwie ćwiartki papieru, na których ołówkiem nakreślił następujące wyrazy:
„Podwójne morderstwo, kradzież i pożar w Saint-Ouen w fabryce pana Ryszarda Verniere, jednej z ofiar. Niezbędną jest obecność prokuratora i naczelnika policy!.

Komisarz policy i w Saint-Ouen.“

— Leć do sądu i do prefektury... Weź dorożkę — rozkazał komisarz jednemu ze swych podwładnych.
Agent wybiegł.
Mer i komisarz wyszli na podwórze, gdzie straż ogniowa mogła niestety zlewać tylko zgliszcza.
Fabryka Verniera już nie istniała.
Z fabryki farb i lakierów pozostawały tylko kawały muru.
— Czy to tam znajdowało się mieszkanie pana Verniere? — zapytał komisarz, wyciągając rękę ku ruinom dymiącym i belkom nawpół zwęglonym.
— Tak, panie — odpowiedział jeden z robotników fabrycznych, u którego opalone włosy świadczyły, iż czynny był przy ratunku.
— Kto może nas tu objaśnić — podchwycił urzędnik — ponieważ odźwierna nie jest w stanie nic mówić!
Klaudyusz Grivot zbliżył się w odzieży, mokrej od wody z sikawek, z twarzą, poczerniałą od dymu.
— Ja panu powiem, co mi wiadomo — rzekł. — Byłem jednym z pierwszych na miejscu katastrofy.
— Kto pan jesteś?
— Majster z fabryki pana Verniere.
— Cóż pan wiesz?..
— Niestety, bardzo niewiele... Właśnie położyłem się spać w pokoju, który zajmuje w hotelu pani Aubin i zagasiłem świecę, gdy naraz ujrzałem przez okno wielki blask... Wyskoczyłem z łóżka i zobaczyłem słup płomieni, wystrzelający ku niebu po nad fabryką... Ubrałem się czemprędzej, wyszedłem, wołając ratunku i w towarzystwie kilku robotników, którzy pili jeszcze u pani Aubin, rzuciłem się w tę stronę.
— Czy brama od fabryki była otwarta?
— Nie, panie...
— Więc jakeście weszli?
— Ja podstawiłem ręce Magloirowi, kataryniarzowi, który przeskoczył przez parkan i otworzył nam... Chcąc uratować, o ile byłoby możebne, książki i kasę pana Verniere, rzuciliśmy się ku płonącemu domowi... W chwili, gdyśmy już byli blisko, zatrzymaliśmy się, widząc przed nami dwa trupy...
— Czy pana Verniere i odźwiernej?
— Tak, panie.
— Czyście zdołali uratować książki i kasę?
— Nie, na nieszczęście. Wiatr gwałtowny rozszerzał pożar... Dach runął, przygniatając wszystko swemi szczątkami.
— Czy prócz odźwiernej pan Verniere nie miał służącej?
— Miał służącą Magdalenę.
— Czy znajdowała się w domu?
— Nie wiem.
— Czy kto spał w fabryce?
— Parobek w stajni przy koniach, ale boję się, czy nie zginął w pożarze, bo tego wieczora biedaczysko był potężnie pijany...
— Czy konie uratowano?
— Nie, panie... i to zdaje się dowodzić, że i parobek nie żyje... bo gdyby żył, byłby otworzył drzwi od stajni... A! panie, co to za nieszczęście!.. Pan Verniere zabity i ze dwustu robotników bez zarobku, bez chleba i to podczas zimy!
Klaudyusz Grivot grał wzruszenie z prawdziwym talentem.
Nawet przenikliwszy od komisarza nie byłby się domyślił obłudy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.