<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Z siłą, którą dziesięćkroć zwiększało, grożące niebezpieczeństwo, Robert zdołał się wydrzeć z rąk szarpiących, które go ściskały za gardło.
Rzucił się ku drzwiom.
Jednym skokiem Ryszard go dogonił i znowu go miał pochwycić, ażeby tym razem już nie wypuścić.
Nędznikowi czerwone plamy stanęły przed oczyma.
Nie miał czasu się wahać.
Trzeba było zabić lub umrzeć! Na kominku, po za biurkiem, błyszczała lufa niklowa rewolweru.
Robert go spostrzegł.
Zgiąwszy się we dwoje, przesunął się pod wyciągniętemi ramionami starszego brata, doskoczył do kominka i porwał broń.
Ryszard rozgorączkowany już się go czepiał, krzycząc:
— Do mnie! na pomoc! złodziej!..
Nie zdążył dokończyć.
Robert wystrzelił.
Ryszard z piersią, przedziurawioną od kuli, padł na wznak na biuro, które zatrzęsło się pod tym ciężarem.
Lampa naftowa, zapalona kilka chwil temu, przez wspólnika Klaudyusza, spadła na podłogę i stłukła się, a płomienie nagle ogarnęły gabinet.
Ręce zaciśnięte inżyniera nie puszczały ubrania brata i pociągnęły go za sobą w upadku.
Robertowi zakręciło się w głowie.
Ogień go otaczał...
Walka ostateczna zawiązała się między konającym i złodziejem.
Huk strzału z rewolweru, którego użył bratobójca, doleciał do uszu Klaudyusza Grivot.
Co miał czynić?
Kto strzelił?
Czy kto był ranny?
Czy kto był zabity?
Pytania te mąciły mu się w mózgu; na żadne z nich nie mógł sobie odpowiedzieć.
Pani Sollier, jakkolwiek się położyła, jeszcze nie spała.
Doskonale słyszała, jak drzwi od ulicy Hordouin otworzyły się i zamknęły i rzekła do siebie:
— To pan Ryszard powraca.
Kilka minut upłynęło, poczem drgnęła gwałtownie, posłyszawszy jakkolwiek osłabiony odległością krzyk Ryszarda Verniere, zastającego brata nad rabunkiem kasy.
Wystraszona zeskoczyła z łóżka i otworzyła pośpiesznie. okno w pokoju swoim, wychodzące na dziedziniec fabryczny.
Wtedy zobaczyła drzwi od mieszkania pryncypała otwarte i usłyszała odgłos wystrzału, następujący po wołaniach przeraźliwych.
— Kradną i mordują — rzekła do siebie oszołomiona.
I, nie myśląc nawet o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, zapominając o swoim wieku, ledwie zarzuciwszy na siebie spódnicę, jak wicher wybiegła z pokoju, przebiegła przez podwórze i przybyła na próg mieszkania Ryszarda, w chwili, gdy Robert, nareszcie wyrwawszy się, wybiegał na podwórze.
Przy chwiejącem się świetle gazowem, poznała człowieka, którego pan Verniere przyjął przed dwoma dniami i którego następnie zakazał jej wpuszczać do fabryki.
Człowiek ten miał na sobie torbę bardzo wypchaną.
— Złodziej! Na pomoc! — krzyknęła Weronika co miała sił.
I rzuciła się na bandytę.
Ten odskoczył w tył.
— Milcz!.. — rozkazał. — Albo umrzesz!..
Groźba ta nie przestraszyła odważnej kobiety.
Rzuciła się znów na człowieka, który był niezawodnie złodziejem, może nawet zabójcą!
Uczepiła się go rękoma.
Jedna z nich napotkała przedmiot metaliczny, i palce zacisnęły go w sobie machinalnie.
Był to łańcuszek od zegarka.
Weronika krzyknęła znowu:
— Na pomoc!.. złodziej!..
W tej chwili jaskrawe światło oświetliło podwórze. Cały budynek, w którym znajdował się gabinet przemysłowca, objęty został ogniem.
Płomienie lizały belki korytarza, a wśród tych płomieni ukazał się, czołgając, rzężąc, Ryszard Verniere, i upadł na progu, wydając ostatnie westchnienie.
— Do mordercy!.. — zawołała tym razem Weronika.
Klaudyusz Grivot nie stracił ani jednego szczegółu z tego ponurego dramatu.
Gdyby się ten dramat przewlekał, gdyby nadbiegnięte na wołanie tej kobiety, Robert byłby zgubiony, i rozwiałyby się marzenia piękne o majątku.
Pożar, pod gwałtownością wiatru przybierający ogromne rozmiary, zwiększał jeszcze niebezpieczeństwo.
Trzeba było ryzykować wszystko.
Klaudyusz podniósł rewolwer do góry, mierzył przez chwilę i nacisnął cyngiel.
Pani Sollier, nie wydawszy nawet krzyku, ugodzona w głowę, tuż pod skronią, runęła obok nieruchomego ciała Ryszarda.
Przy upadku palce sztywne nie puściły przedmiotu, który się oderwał od zegarka, gdy chciała zatrzymać mordercę.
Robert, uwolniony od jej uścisku, pobiegł ku furtce w parkanie, oddzielającym warsztaty od mieszkania.
Tam czekał nań Grivot.
— Szybko uciekać! — rzekł. — Ani chwili do stracenia... Masz pieniądze?..
— Mam!
Obaj biegli przy sobie, trącając się łokciami, powstrzymując oddech, a od wzmagających się płomieni cienie ich tańczyły na bruku.
Wydostali się po za budynki fabryczne i na drogę.
— Do roweru! — powiedział wspólnikowi Grivot — zmykaj jak zając... Wszystko się powikłało... A szkoda, tak dobrze szło!.. Ja wracam do hotelu matki Aubin.
I, przecinając pole na przełaj, krokiem gimnastycznym podążył do swego mieszkania.
Robert bez trudności poznał miejsce, gdzie schowany był welocyped majstra, wydobył go z rowu, dosiadł ze zręcznością wytrawnego jeźdźca, podążył przez ulicę Hordoin, prowadzącą do Saint-Denis, zkąd udać się miał do Aubevillars i Bourget.
Wołania pani Sollier o pomoc stawały się daremne, zginęły wśród wycia wichru.
Domy mieszkalne, dość odlegle położone od fabryk w Saint-Ouen, były zamknięte.
Rzadkie sklepy kupców win, gdzie znajdowali się jeszcze zapóźnieni biesiadnicy, miały drzwi pozamykane.
Tam śmiano się, śpiewano na cześć Nowego Roku, i nikt ani przypuszczać mógł, że fabrykę Ryszarda Verniere trawi pożar.
Dopiero z miasteczka Saint-Ouen spostrzeżono płomienie.
Zewsząd dało się słyszeć:
— Pali się!
— Ogień w dokach!
Tak w pierwszej chwili powszechnie myślano.
Rzucono się na wybrzeże Sekwany.
Klaudyusz Grivot, który, ażeby powrócić do siebie, przelazł przez parkan przy restauracyi pani Aubin i udał, że wychodzi ze swego pokoju, wbiegłszy do sali, gdzie Magloire śpiewał jeszcze w otoczeniu kilku robotników, zawołał ze zmienioną twarzą:
— Więc wy nie słyszycie! Nic nie widzicie! Ogień jest w fabryce i wołają na pomoc!
— Ogień w fabryce! — powtórzył Magloire, blednąc. — Dalej, dzieci, biegnijmy.
I wybiegł jak obłąkany, a za nim majster, robotnicy i kobiety.
Olbrzymia łuna płomieni krwawiła niebo.
Ogień dosięgał warsztatów, a wiatr roznosił snopy iskier na wszystkie strony.
Fabryka farb i lakierów, przytykająca do fabryki Verniere, zaczęła się palić.
Wśród trzasku pożaru usłyszano głos dziecka, wołającego o ratunek.
Był to głos małej Marty, która obudziła się i widziała niebezpieczeństwo.
— Ale to Marta!.. to Marta!.. — rzekł Magloire zgnębiony.
I pobiegł jeszcze prędzej.
Krzyki i wołania krzyżowały się ze wszystkich stron, lecz pomoc nie przybywała.
Nareszcie utworzyła się gromadka ludzi.
Marta usłyszała głosy i nabrała trochę odwagi.
Brama, wychodząca na ulicę Hordouin, była zamkniętą.
Napróżno pukano coraz silniej.
— A gdzież jest pani Sollier? — zawołał Magloire. — Dlaczego nie odpowiada?.. Dlaczego nie przychodzi, ażeby otworzyć?
Jednocześnie dał się słyszeć znowu głos dziecka:
— Babciu! babciu!.. gdzie babcia jest? Niech babcia przyjdzie... Ja się boję!..
— Prędko, drabiny! — zawołał kataryniarz — przejdę przez parkan i otworzę bramę.
Magloire, chociaż miał jedno ramię, odznaczał się wielką zręcznością.
Klaudyusz Grivot oparł się o parkan i złożył ręce na krzyż przed sobą, jakby dla dania punktu oparcia.
Mańkut podskoczył, schwycił się za wierzch parkanu, okraczył go i zeskoczył na podwórze.
W dali słychać było dzwony, bijące na alarm.
Pochodnie ukazywały się na drogach w różnych kierunkach.
Sikawki przybywały z Gesenevilliers, z Saint-Denis i z Saint-Ouen, ale miały jeszcze sporo drogi do przebycia, a huragan wzmagał działanie pożaru.
Magloire, zeskakując na dziedziniec fabryczny, zawołał do małej Marty:
— Odwagi, moje dziecko ja tu jestem!..
Ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi, wszedł do pokoju odźwiernej, i pociągnięciem za sznur otworzył bramę.
Wtedy rzuciła się fala otaczających, na których czele znajdował się Klaudyusz Grivot, który jakby objął kierownictwo nad akcyą ratunkową.
— Ratujmy papiery! ratujmy kasę pana Verniere! — rozkazał.
Rzucono się ku mieszkaniu.
Klaudyusz i Magloire, który się znajdował obok niego, zatrzymali się nagle.
Przy blasku płomieni spostrzegli dwa ciała, leżące na bruku podwórza.
— Pryncypał! to pryncypał! — zawołał majster, udając zdziwienie i przestrach.
Jednocześnie Magloire poznał babkę Marty, bez czucia, ze skrwawionem czołem.
— Ależ to Weronika — wyjąkał. — Ranna, a może nieżywa.
Potem na cały głos zawołał:
— Prędko! prędko! pomocy tutaj!.. Zbrodnia!.. zamordowano!.. podpalono!..
Dwadzieścia rąk podniosło ciała, które przeniesiono do pokoju odźwiernej, a jeden z robotników pobiegł po doktora.
Marta, usłyszawszy głos kataryniarza, do którego jak wiemy, miała zupełne zaufanie, nie drżała już i zeszła z góry na parter.
Tu jednak zobaczywszy babkę skrwawioną i bez przytomności, wydała rozdzierający okrzyk i na chwilę bliską była omdlenia, Magloire, przyciągnąwszy ją do siebie, przytulił do piersi.
— Nie bój się, mała — rzekł do niej — ja tu jestem, ażeby cię bronić i ratować.
Sikawki nadjechały.
Ale zkąd wziąć wody?
Najbliższe były doki, ale w nich woda zamarzła.
Wtem rozległ się straszny huk.
To eksplodowały butle z esencyą, znajdujące się w warsztatach fabryki farb i lakierów.
Kawały murów wyleciały w powietrze, jednocześnie z trzaskiem przerażającym zawaliło się mieszkanie Ryszarda Verniere.
W stajni fabrycznej konie miotały się ze strasznem żałosnem rżeniem. Dym je dusił, ogień palił, a parobek, upiwszy się z okazyi nowego roku, nieprzytomny, nie był w stanie wyprowadzić ich na wolność i sam stawał się ofiarą pożaru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.