Bratobójca/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie uszedł pięćdziesiąt kroków, spostrzegł przed sobą czarny cień.
Klaudyusz poznał zbliżającego się ku niemu Roberta Verniere.
— Nareszcie! — odezwał się tenże. — Myślałem już, że nie przyjdziesz!
— A dlaczego miałbym nie przyjść? — odparł majster — przecież chyba cel naszego spotkania jest poważny?
— A! co za zimno! — podchwycił Robert. — Co za straszny czas.
— Jakby umyślnie dla nas przydatny.
— I ja tak pomyślałem przed chwilą. Pomimo to palce mi zmarzły.
— E! warto je nawet odmrozić dla pięciuset pięćdziesięciu dwóch tysięcy franków.
— Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące franków — powtórzył Robert. — W kasie Ryszarda?
— A z tej kasy przejść mają do naszej. Pewny jestem cyfry. Teraz chodźmy prędko. Im prędzej prowadzić będziemy interes, tem więcej będziesz miał czasu dla dostania się do Servilleres... Wiatr dąć ci będzie w nos. Podróż będzie ciężka. Masz torbę?
— Mam.
— A zapałki?
— Mam.
— To dobrze. Znasz drogę z Saint-Ouen do Survilliers?
— Doskonale.
Idąc, Klaudyusz pokazał Robertowi miejsce, gdzie schował welocyped.
— Masz tu cudny bicykl — rzekł. — Instrument pierwszorzędny. Na tej maszynie uciekniesz z pieniążkami.
— Wprzód trzeba je zabrać — odpowiedział Robert Verniere.
— I to nastąpi niebawem. Chodźmy... a ostrożnie, chociaż hałasowania nie mamy się czego lękać... Parobek śpiący w stajni, spił się jak bela, a pies odźwierny zajada obiad w sąsiedniej restauracyi.
Szli wolniej, pomimo jednak wszelkich ostrożności, odgłos ich kroków rozlegał się na zmarzniętej ziemi.
Na szczęście dla nich, głuszył je ryk gwałtownego wiatru.
Nagle Klaudyusz przystanął.
Znajdowano się naprzeciw bramy sztachetowej, wychodzącej na domki rzeczne i fabryki.
Grivot poomacku poszukał kłódki, przytrzymującej obie części łańcucha, wiążącego te wrota. Pochwyciwszy ją, wydobył z kieszeni klucz, włożył go do kłódki i otworzył. Łańcuchy opadły, a wrota obróciły się na zawiasach.
Dwaj łotrzy weszli.
Skradając się wzdłuż murów fabrycznych, dostali się wreszcie pod wysoką bramę fabryki Ryszarda Verniere, w której się otwierała mała furtka.
— Co to znaczy nauczyć się ślusarstwa! — odezwał się majster pocichu. — Od jednego zamachu wykonałem wszystkie te klucze, a przecież to nie taka łatwa robota.
Dzięki drugiemu kluczowi podrobionemu, także dziełu Grivota, brama fabryczna otworzyła się odrazu.
Wtedy Klaudyusz i Robert udali się drogą wybrukowaną, prowadzącą od tej bramy do wyjścia z ulicy Hordouin, po prawej zaś i lewej stronie wznosiły się warsztaty.
— Zostawiam bramę nawpół otwartą — odezwał się Klaudyusz. — Na wszelki wypadek... Łatwiej ją zatrzasnąć niż otworzyć.
Wicher, jęcząc, bębnił wściekle po dachach warsztatów.
— Zaraz będziemy na miejscu — podchwycił majster — chodźmy.
Szli dalej z wielką ostrożnością i przybyli do palisady, która oddzielała warsztat od mieszkania Ryszarda Verniere.
Płomyk gazowy palił się ciągle po nad mieszk
aniem Weroniki, ale wiatr tak nim wstrząsał, że chwilami podwórze było zaledwie oświetlone. — Stój! — szepnął Grivot. — Poznajesz?
— Tak — odpowiedział Robert — to wejście do mieszkania osobistego Ryszarda.
I wskazał budynki po prawej stronie.
Po lewej w głębi podwórza mieścił się pawilon, zamieszkany przez odźwiernę.
Grivot przyjrzał mu się uważnie.
Rolety były zapuszczone, nie dawało się widzieć żadne światło.
Majster wydobył z kieszeni pęk kluczów i, podając je wspólnikowi, rzekł:
— Oto trzy klucze... Największy otwiera drzwi budynku, ten średni drzwi od gabinetu, a najmniejszy kasę. Weź je...
— To ty ze mną nie wchodzisz? — spytał Robert trochę zmieszany.
— A któżby pilnował na dworze?. Czy można wiedzieć, co się stanie? Przecie musisz być uprzedzony, gdyby coś zaszło niespodzianego.
Klaudyusz wyciągał ku niemu wciąż klucze.
Robert się wahał.
— Jakto, znowu ceremonie i to przy takiej dobrej sposobności? — wyrzekł majster, widząc brak stanowczości w swym wspólniku. — Jesteś u drzwi majątku i pozostawiasz je nieotwartemi... O! to wielką babą jesteś, mój stary! Pomyśl, że jutro zrana pięćset pięćdziesiąt tysięcy franków powędruje do banku, i wtedy będzie już zapóźno. No, no... Naprzód!
Słowa te ożywiły upadającą energię Roberta.
Pochwycił klucze i postąpił ku drzwiom mieszkania.
— Jeszcze jedno słowo — rzekł Grivot — drzwi od kasy nie dadzą się otworzyć tylko samym kluczem.
— Wiem, jest jeszcze sekret.
— I to wspaniały.
— Jaki?
— Na każdym rogu kasy znajduje się pośród ozdoby żelaznej mała rozetka cyzelowana. Jedna z tych rozetek, przy przesunięciu jej na prawo, a potem na lewo, usuwa się i wprawia w ruch dwie zasuwki wewnętrzne. Zrozumiałeś.
— Doskonale. A gdzie jest ta rozetka?
— Na prawym rogu u góry.
— Dobrze...
Nędznik już bez wahania skierował się ku drzwiom mieszkania Ryszarda Verniere i włożył klucz w zamek.
Drzwi się otworzyły.
Robert popchnął je i znikł w ciemnym korytarzu, prowadzącym do gabinetu brata i na schody pierwszego piętra.
Grivot, oparłszy się o drzwi warsztatu rysunków, nadstawiał uszy na najmniejszy szmer, ściskając w dłoni rękojeść rewolweru w kieszeni.
Robert, po przejściu progu korytarza, znalazł się w ciemnościach.
Zaopatrzył się w ślepą latarkę i pudełko z zapałkami.
Zapalił latarkę.
Drzwi gabinetu stały się dlań widoczne.
Drugim kluczem otworzył je bez trudności i wszedł.
Kasa stała tam, naprzeciw niego, po za biurkiem Ryszarda.
Szybkiem spojrzeniem obejrzał pokój.
Okna były zamknięte.
Grube okiennice zabezpieczały mieszkanie przemysłowca i, gdyby nie podrobione klucze przez Klaudyusza Grivot, byłoby ono całkiem niedostępne.
Na biurku znajdowała się lampa naftowa.
Robert zapalił ją, oświetlając w ten sposób gabinet.
Zagasił latarkę, włożył do kieszeni jako bezużyteczną już, zbliżył się do kasy i wsunął kluczyk do małego otworu zamku.
Kluczyk wszedł i nadawał się wybornie.
Robert chciał otworzyć.
Drzwiczki się opierały.
Wtedy przypomniało mu się, co mu powiedział Grivot, i nacisnąwszy rozetkę u góry po prawej stronie kasy, posunął ją zlekka na prawo, potem na lewo.
Odsunęła się, głuchy szczęk dał się słyszeć, i drzwiczki pod działaniem sprężyny wewnętrznej otworzyły się na rozcież.
Wtedy łotr mógł zobaczyć wewnątrz kasy teczkę, wypchną banknotami, worek ze złotem i rulony.
Otworzył teczkę.
Widok paczek biletów niebieskich przejął go dreszczem.
Nawet nie zamknąwszy teczki, wpakował ją do otwartej torby, w którą też zgarnął wszystkie złoto z kasy.
Na deseczce pozostał jeszcze jeden pakiet.
Przy dotknięciu wydało mu się, że koperta zawiera banknoty.
Kilka słów, napisanych na tej kopercie w sobotę wieczorem przez Ryszarda Verniere, ściągnęło jego uwagę; zdziwił się, czytając:
I ten pakiet zniknął również w torbie.
Podczas gdy łotr wykonywał swą ohydną robotę z zimną krwią, zwiększającą się z każdą chwilą, w miarę jak się utrwalało powodzenie, poniższy wypadek zaszedł po za pawilonem.
Klaudyusz Grivot, wciąż stojący na czatach, jak najuważniejszy wartownik, nagle drgnął.
Wiatr przyniósł mu odgłos klucza, kładzionego do zamku, obok mieszkanka odźwiernej fabrycznej.
Natychmiast spojrzał w tym kierunku.
— Niezawodnie ten pies odźwierny wraca — rzekł do siebie niespokojnie. — Stare bydlę lepiejby zrobiło, gdyby jeszcze z kwadrans dłużej posiedziało u matki Aubin...
Nagle cofnął się, jakby chciał się schować w mur, przy którym stał oparty, pod osłoną ciemności.
Furtka od ulicy Hordoin, oświetlona płomykiem gazowym, obróciła się na zawiasach i Klaudyusz poznał wysoką postać Ryszarda Verniere.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło nim od głowy do stóp.
— Wszystko przepadło! — pomyślał.
I prawie bezwiednie wydobył z kieszeni rewolwer i wyjął pałeczkę, zabezpieczającą od strzału.
Przemysłowiec, zamknąwszy furtkę za sobą na klucz, przechodził przez podwórze, spojrzawszy na pokoik odźwiernej.
Szedł prosto do swego mieszkania.
Klaudyusz Grivot zwrócił ku niemu lufę rewolweru.
Ale przestrach m i osłupienie uczyniły go niezdolnym do działania.
Nie strzelił.
Ryszard Verniere zatrzymał się nagle przed drzwiami otwartemi korytarza.
— Co to znaczy? — wyszeptał ze zdziwieniem. — Czyżby tam była pani Sollier?
Zapuścił się w korytarz.
Majster, wciąż nieruchomy, wydawał się człowiekiem, dotkniętym raptownie paraliżem.
Krzykiem i wołaniem chciałby był ostrzedz Roberta.
Nie mógł.
Język i usta odmówiły mu posłuszeństwa.
Nawet czuł się niezdolnym do ucieczki.
Nie był w stanie postąpić ani kroku.
Objawy tego rodzaju są mniej rzadkie, niż możnaby przypuszczać.
Ileż to razy bywało, że przestrach czyni istotę ludzką niezdolną do ujścia przed niebezpieczeństwem śmiertelnem, a jednak łatwem do uniknięcia.
Idąc korytarzem, prowadzącym do gabinetu, od którego drzwi Robert nie zamknął, Ryszard Verniere zobaczył światło w tymże gabinecie.
Wstrząśnięty nagłem przeczuciem pobiegł.
Robert, stojąc przed kasą, włożył do torby depozyt, złożony jego bratu przed dwoma dniami przez kapitana Gabryela Savanne.
Ryszard Verniere poznał złodzieja.
Krzyk oburzenia wyrwał się z jego ust.
Krzyk ten usłyszał Robert, który się obrócił przerażony, i usłyszany też został przez Klaudyusza Grivot.
Przemysłowiec skoczył ku zbrodniarzowi, który go rabował, i schwycił go za gardło.
— A! więc to ty!.. ty, przyszedłeś mnie okraść!.. A! nędzniku!..
Słowa te wyrzekł głosem tak okrutnym, że Robert zrozumiał, iż trzeba walczyć i w walce tej być silniejszym, w przeciwnym razie nastanie ostatnia jego godzina...