Bratobójca/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Aubin, chcąc obchodzić dzień uroczysty, w kółku swem, zaprosiła przez Magloira do siebie panią Weronikę z wnuczką.
Według obietnicy, kataryniarz przyszedł po nie, ażeby je zaprowadzić do właścicielki restauracyi.
Marta bawiła się lalką w pokoju na piętrze. Kataryniarz i Weronika znaleźli się sami.
— Magloire — odezwała się doń pani Sollier — jesteś dobrym i zacnym chłopcem. Dowiodłeś, że masz, jak rzadko, szlachetne serce... że na twą przyjaźń liczyć można bez zawodu. Mam w tobie najzupełniejsze zaufanie i jestem pewna, że w razie potrzeby, mogłabym w zupełności powierzyć ci moją wnuczkę.
— O, z pewnością, pani Sollier.
— Otóż posłuchaj mnie... Chcę ci powierzyć tę ważną i wielką tajemnicę...
— Nadstawiam uszy...
— Znalazłam ojca mej wnuczki...
Magloire podskoczył.
— Znalazłaś pani ojca Marty — zawołał — tego łotra, który opuścił Germanę, przez którego biedaczka umarła z biedy?
— Tak, Magloire.
— Widziałaś się pani z nim... Mówiłaś...
— Tak, Magloire.
— I nie udusiłaś nędznika?
— Przebaczyłam mu.
Mańkut jakby oniemiał ze ździwienia.
— Przebaczyłaś mu pani? — wyszeptał dopiero po chwili. — E! nie wierzę, pani.
— Bezwątpienia winien on jest — podchwyciła Weronika — ale nie tak znów, jakby się zdawało.
— Doprawdy?
— Opuszczenie Germany było zupełnie od jego woli niezależne.
— Tem lepiej... I gdzież go pani znalazłaś i w jaki sposób?
— W smutnych okolicznościach, których nie mogę ci objaśnić.
— Dlaczego?
— Ponieważ przyrzekłam zachować milczenie w tym przedmiocie.
— I człowiek ten zapewne jest bogaty?
— Bardzo bogaty...
— Ktoś z wyższego towarzystwa?
— Nosi nazwisko poważane, o którem zabroniono mi mówić... Przysięgłam...
— I cóż, czy chce on coś zrobić dla swej córki?
— Już uczynił.
— Cóż takiego?
— Zabezpiecza Marcie majątek?
— Pieniądze!.. Nie mogąc, czy nie chcąc dać jej swego nazwiska, daje jej pieniądze... Czy przynajmniej jest po ojcowsku hojnym?
— Daje Marcie trzykroć sto tysięcy franków.
Zdziwienie znów opanowało kataryniarza.
— Trzykroć!.. — powtórzył — a gdzież są te pieniądze?
— Umieszczone zostały w pewnej firmie, która płacić będzie od nich po cztery od sta procentu rocznie.
— Ho! ho! to dwanaście tysięcy franków dochodu.
— Który Marta posiada od tego dnia...
— No to mnie trochę godzi z tym panem, chociaż spełnił tylko swój obowiązek... Ha, przynajmniej dziewczynka nie zazna biedy. Oddasz ją pani na pensyę, ażeby się uczyła?
— Jak najprędzej.
— To i pani opuści fabrykę?..
— Nie... ja tu pozostanę na swem miejscu?
— E!..
— Dlaczego się tak dziwisz?.. Pieniądze Marty nie należą do mnie...
— Ależ przy dwunastu tysiącach franków będziesz pani miała więcej, niż potrzeba na utrzymanie was obu.
— Tak, ale wszystkiego wydawać się nie będzie; resztę się będzie zbierało i to powiększy jej posag...
— Jakież pani masz serce, pani Sollier — wyrzekł mańkut ze zdziwieniem. — Nic dla siebie.
— Jestem trochę do ciebie podobną, Magloire — odparła Weronika z uśmiechem.
— O! ja to co innego..! Ja nikogo nie mam po za sobą...
— A matka?
— Daję, co jej potrzeba; stara już jest, kochane matczysko, i nie potrzebuję dla niej robić oszczędności.
— Matka pewnie jest w moim wieku?
— Tak, pewnie...
— To ona zrozumiałaby dobrze, iż wśród tej radości z zapewnionej przyszłości Marcie, mam jeszcze wielkie zmartwienie, a raczej straszny niepokój.
— Zmartwienie? niepokój? — powtórzył mańkut.
— Pomyśl tylko, gdybym ja umarła, zanim Marta dojdzie do rozumu i będzie mogła sama się pokierować? Coby się z nią stało?
— A... jej ojciec?
— Nie trzeba na niego liczyć... Zresztą śmierć może go tak ugodzić jak i mnie... Magloire, ja mam złe przeczucia...
Mańkut wzruszył ramionami.
— O! cóż znowu — rzekł — to głupstwo, pani Sollier! Przeczucia, co one znaczą... Mnie się naprzykład śniło, że mi bomba nogę urwała, a to nie nogę, tylko rękę. A widzi pani, że wszelkie przeczucia i sny to blaga!
— Ja jednak muszę wszystko przewidzieć. Chcę być pewną, że w razie mej śmierci, droga moja wnuczka miałaby przy sobie przyjaciela, opiekuna, któryby strzegł jej dobra.
— Z tem to pani ma racyę.
— Majątek Marty, powtarzam panu, składa się z sumy trzykroć sto tysięcy franków, umieszczonej u firmy, która ma płacić od niego procenty.
— Mówiłaś mi pani, że to firma pewna.
— Tak i zacna...
— To z tej strony wszystko dobrze. Niema się czego bać... Masz pani w ręku jaki dowód na złożenie tej sumy?
— Mam, w najzupełniejszym porządku, Ale gdybym umarła, a Marta była jeszcze dzieckiem, nie umiałaby sobie dać z tem rady.
— Rzeczywiście. Ponieważ jednak osoba, której powierzony został ten majątek, jest uczciwą, zastąpi więc panią do czasu, gdy dziecko będzie mogło działać już samo...
— Tak. Ale gdyby i ta osoba zeszła ze świata?
Mańkut zaczął się śmiać.
— A to myśli jak atrament czarne. Ależ dziś, pani Sollier, gotowaś wszystkich wyprawić na tamten świat.
— Bo muszę wszystko przewidzieć!
— Ho! ho! No dalej, niech pani do reszty wypowie swe myśli.
— Marta wie, gdzie umieściłam kwit stanowiący o jej majątku. Uprzedziłam ją i objaśniłam, co ma uczynić, gdyby przytrafiło mi się nieszczęście: Udać się do depozytaryusza jej pieniędzy i poprosić o pomoc i opiekę. Gdyby go brakło, udać się do ciebie i oddać ci papier, na mocy którego mógłbyś dowieść jej praw.
— To o mnie do tego pani pomyślałaś! — zawołał kataryniarz, wzruszony głęboko zaufaniem, jakie mu okazywała matka Germany.
— Czyżbyś mi odmawiał?
— Ja mam pani odmawiać, gdy dajesz mi tak wielki dowód życzliwości i szacunku? chyba uważałbym się, za niegodnego? Nie! nie!.. przyjmuję z całego serca i jeżeli brzydkie przeczucia pani (czego nie daj, Boże) miałyby się sprawdzić, ręczę pani, że mała nie będzie miała lepszego obrońcy odemnie. Przysięgam na to!
I dzielny mańkut podniósł lewą rękę do góry.
— Dziękuję ci, poczciwy Magloire! jestem pewna, że mogę na ciebie liczyć.
— A teraz ponieważ pani Saint-Aubin prosi panią z dzieckiem do siebie na obiad, i godzina się zbliża, to chodźmy.
Zegar wskazywał godzinę kwadrans na siódmą.
Weronika owinęła Martę w wielki szal bawełniany i sama się ubrała też ciepło.
Drzwi od mieszkania odźwiernej zamknięte zostały na klucz, tak, jak i brama od ulicy.
Od dwóch już godzin palił się gaz, oświetlając podwórze i wejście do mieszkania Ryszarda Verniere.
Tym razem mało było stołowników u matki Aubin.
Wśród bardziej nam znanych znajdował się główny majster fabryczny, Klaudyusz Grivot w doskonałym humorze.
Wkrótce jednak skarżyć się zaczął na ból głowy.
Przy obiedzie bardzo smacznym Magloire, na prośby obecnych, zaśpiewał kilka ładnych piosnek.
Rozmowa toczyła się wesoło.
Pod koniec obiadu Grivot odezwał się z narzekaniem na ból głowy i, nadmieniając, że kilka godzin snu najlepiej mu pomoże i że nazajutrz wstać musi wcześnie do wyznaczenia roboty, uścisnął ręce wszystkich, pocałował małą Martę i, pożegnawszy się w ten sposób, wyszedł.
Wkrótce podniosła się też od stołu i Weronika.
Matka Aubin chciała ją u siebie jeszcze dłużej zatrzymać.
— Nie... nie... nie mogę — odrzekła żywo. — Jestem odźwierną w fabryce pana Verniere, jak wie pani, i muszę być na swem miejscu. Gdyby co złego się stało, ja byłabym moralnie odpowiedzialna...
— Ma pani racyę — wtrącił kataryniarz — i zaraz panią odprowadzę.
— E! to zbyteczne, mój dobry Magloire... Zostań tu jeszcze z panią Aubin i naszymi zacnymi przyjaciółmi. Ztąd na ulicę Hordouin zaledwie pięćdziesiąt kroków...
Przejdziemy sami...
Życzono sobie dobrej nocy i pożegnano się.
W kilka minut później babka z wnuczką wróciły do swego mieszkania.
Weronika położyła zaraz do łóżka dziecko zmęczone i senne.
Potem pozamykała drzwi i sama się zabrała do spoczynku.
Była właśnie godzina trzy kwadranse na dziesiątą, jak wskazywał zegar ścienny, na który spojrzała.
∗
∗ ∗ |
Grivot dostał się do swego mieszkania, otworzywszy drzwi z hałasem, tak, ażeby wiedziano o jego powrocie. Potem, nie zapaliwszy światła, zaczął po omacku szukać w komodzie, wyjął rewolwer dużego kalibru, który zrana zaopatrzył w sześć naboi.
Wsunął broń do kieszeni, wyszedł pocichu z pokoju, bez żadnego szmeru, na palcach, ze schodów i skierował się ku dziedzińcowi, gdzie miał schowany welocyped.
Wziął go na ręce i wydostał się przez sień na wybrzeże Sekwany.
Tu dosiadł roweru i szybko pomknął nad brzegiem rzeki, dążąc na umówione miejsce spotkania z Robertem, swoim wspólnikiem zbrodniczych planów.
Czas był okropny.
Termometr wskazywał czternaście stopni niżej zera.
Wicher ryczał ponuro.
Na drodze swej, wśród pustkowia nadrzecznego, nie spotkał nikogo.
Przybywszy do rowów, przed parkanem drewnianym, oddzielającym wybrzeże od ulicy Hordouin, majster zsiadł z roweru i ułożył go w dole, sam zaś poszedł dalej ku uliczce, prowadzącej od Sekwany, na ulicę Hordouin.
Biegł prawie, pomimo wiatru, smagającego mu twarz.