Burza (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Burza |
Rozdział | Akt trzeci |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom XI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Tytuł orygin. | The Tempest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Ferd. Ileż jest zabaw męczących człowieka!
Ale zmęczenie wdzięku im dodaje.
Z godnością można poniżenie znosić,
I cel bogaty biednym środkiem osiądź.
Podła ta praca byłaby nieznośną,
Ale ma pani, co umarłe wskrzesza,
Przemienia w rozkosz moje utrapienia.
Chociaż jej ojciec kwaśny i zgryźliwy,
Stokroć jest słodsza nad jego zgryźliwość.
Na jego rozkaz okrutny dziś muszę
Tysiące kloców znosić i szychtować;
Patrząc na trudy moje, słodka pani
Od łez się gorzkich zanosi i mówi,
Ze nigdy jeszcze ziemia nie widziała
Przy takiej pracy takich robotników.
Słodkie te myśli dodają mi siły,
A praca przy nich zda mi się wytchnieniem.
Miranda. Wypocznij chwilę! Nie pracuj tak ciężko!
O bodaj piorun spalił wszystkie kloce,
Które mój ojciec znosić ci nakazał!
Proszę cię, rzuć je i wypocznij chwilę!
Kloc każdy płonąc, płakać będzie z żalu,
Ze cię tak męczy. Ojciec mój pracuje —
Spocznij więc trochę — masz trzy godzin czasu.
Ferd. Najdroższa pani, słońce przód zapadnie,
Niźli dokonam pracy nakazanej.
Miranda. Spocznij, tymczasem ja pracować będę.
Daj mi tę kłodę, na siąg ją poniosę.
Ferd. Droga istoto, o nie! Przódy wolę
Żyły me porwać, przódy mój grzbiet złamać,
Niźli cię widzieć przy tak podłej pracy,
A sam w leniwej siedzieć bezczynności.
Miranda. Mnie tak jak tobie praca ta przystoi,
Tylko że dla mnie łatwiejszą się wyda,
Bo do niej chętnem zabiorę się sercem,
Gdy ciebie przymus tylko do niej wiąże.
Prospero. Biedny robaczku! w ogniu twoja dusza,
Jak mi to świadczą twoje odwiedziny.
Miranda. Ty tak zmęczony!
Ferd. Nie, szlachetna pani;
Rankiem mi świeżym noc, gdy jesteś przy mnie.
Proszę cię tylko, powiedz mi twe imię,
Bym je do mojej dodać mógł modlitwy.
Miranda. Miranda. Ojcze, rozkaz twój złamałam!
Ferd. Cudna Mirando! podziwienia szczycie!
Godna wszystkiego, co światu najdroższe ł
Nie jednom dziewczę chętnem ścigał okiem,
Słów ich harmonia nieraz moje uszy,
Zbyt tylko chętne, w swe ujęła więzy;
Różne kochałem dla cnót ich różnicy,
Lecz żadnej jeszcze tak całą mą duszą.
W każdej z nich zawsze jakaś skryta wada
Z jej najpiękniejszym kłóciła się wdziękiem,
Cały mu urok zwolna odbierała;
Ty jedna tylko, ty nieporównana
Wszystkie przymioty wszystkich stworzeń łączysz.
Miranda. Nie znam nikogo z płci mej; nie pamiętam
Twarzy kobiecej, prócz mojej w zwierciedle,
Anim widziała, co mężem zwać mogę,
Prócz ciebie tylko, dobry przyjacielu,
I oprócz równie drogiego mi ojca:
Jakie są twarze innych ludzi, nie wiem,
Ale na klejnot mojego posagu,
Na moją skromność, przysięgam, że nie chcę
Innego w życiu jak ty towarzysza,
Bo wyobraźnia ma nie umie stworzyć,
Prócz ciebie, godnej kochania istoty.
Lecz ja szalona szczebiocę ci słowa
Na ojca mego rozkazy niepomna.
Ferd. Mirando, jestem księciem, królem może,
(Obym się mylił w mojem przypuszczeniu!)
Nie więcej pragnę znosić tę niewolę
Jak od much widzieć wargi me nabrzmiałe.
A teraz słuchaj słów z głębi mej duszy:
Ledwom cię ujrzał, zaraz serce moje
Do ciebie biegło, by ci wiernie służyć:
Dla ciebiem został tym cierpliwym drwalem.
Miranda. Czy ty mnie kochasz?
Ferd. O niebo i ziemio,
Bądźcie mi świadkiem! Jeśli prawdę mówię,
Szczęśliwym skutkiem słowa me uwieńczcie,
A jeśli kłamię, wszystkie me nadzieje
Ziemskiego szczęścia na łzy niech się zmienią!
Kocham cię, cenię, uwielbiam nad wszystko,
Co świat ten mieści.
Miranda. Ja szalona plączę
Nad tem, co całą duszę mą raduje.
Prospero. Dwóch szczerych uczuć jak piękne spotkanie!
Niech świeża rosa boskich błogosławieństw
Na kwiat ten młody bogato się zleje!
Ferd. I czemuż płaczesz?
Miranda. Nad mą niegodnością,
Która dać nie śmie, co chcę ofiarować,
A wziąć się lęka, bez czego żyć nie chcę.
Lecz to żart pusty, miłość bowiem moja
Tem bardziej widna, im ją bardziej kryję.
Precz więc ode mnie lękliwe wybiegi,
A bądź mi radcą niewinności święta!
Jestem ci żoną, jeśli chcesz mnie pojąć,
Jeśli mnie nie chcesz, umrę twoją sługą;
Jak towarzyszkę możesz mnie odepchnąć,
To w twej jest mocy, jak w mojej jest mocy,
Czy chcesz czy nie chcesz, twą być niewolnicą.
Ferd. Mą panią, droga, ja twym niewolnikiem.
Miranda. Więc mężem moim?
Ferd. A tak chętnem sercem,
Jak chętnem więzień do wolności wraca.
Oto ma ręka.
Miranda. To moja, w niej serce.
A teraz żegnam cię na pół godziny.
Ferd. O, bądź mi zdrowa, tysiąc, tysiąc razy! (Wychodzą).
Prospero. Chociaż nie mogę cieszyć się jak oni,
Dla których wszystko słodkiem jest zdziwieniem,
Większej radości nic nie zbudzi we mnie.
Do księgi teraz! Jeszcze przed wieczerzą
Praca niejedna w sprawie tej mnie czeka (wychodzi).
Stefano. Ani słowa więcej! Jak wypróżnimy beczułkę, zaczniemy pić wodę; ale przody, ani kropelki. Śmiało więc naprzód i szturmuj do flaszki! Sługo potworo, pij do mnie!
Trynkulo. Sługo potworo! To wyspa szaleństwa. Powiadają, że tylko pięciu liczy mieszkańców; my tu trzej jesteśmy; jeśli dwaj pozostali mają głowy naszym podobne, chwieje się państwo w swoich podstawach.
Stefano. Pij, sługo potworo, kiedy ci rozkazuję. I cóż tak na mnie patrzysz? Zdawałoby się, że ci oczy do głowy przyśrubowano.
Trynkulo. I gdzież chcesz, żeby mu je przyśrubowano? Byłby prawdziwie nieoszacowaną potworą, gdyby miał oczy w ogonie.
Stefano. Mój pachołek potwora język w winie utopił; co do mnie, ja i w morzu utopić się nie mogłem. Nim dostałem się do brzegu, tam i sam trzydzieści i pięć mil upłynąłem. Na to światło dzienne, potworo, będziesz moim porucznikiem albo chorążym.
Trynkulo. Zrób go porucznikiem; nim zacznie nosić chorągiew, trzeba, żeby przód sam stać mógł na nogach.
Stefano. Nie cofniemy przynajmniej kroku, monsieur potworo.
Trynkulo. Ani posuniecie go naprzód, ale jak psy milczkiem przycapniecie.
Stefano. Ciołku z księżyca, otwórz gębę choć raz w życiu jeśli jesteś dobrym ciołkiem z księżyca.
Kaliban. Pozwól mi, panie, oblizać twój trzewik;
A temu służyć nie chcę — nie ma serca.
Kaliban. O patrz, jak ze mnie szydzi; o mój panie,
Jaśnie mój panie, czy pozwolisz na to?
Trynkulo. Jaśnie panie powiada? Czy widział kto głupszą potworę?
Kaliban. Patrz, znowu; proszę, na śmierć go zakąsaj.
Stefano. Trynkulo, trzymaj język za zębami; na najmniejszy znak buntu na pierwszej gałęzi — Ten biedny potwór jest moim poddanym, i nie pozwolę, aby cierpiał krzywdę.
Kaliban. Dzięki ci, panie! Czy raczysz raz jeszcze
Wysłuchać prośby, którą ci zaniosłem?
Stefano. Ani wątpliwości. Klęknij i powtórz! Ja i Trynkulo stojąc będziemy słuchali. (Wchodzi Aryel niewidzialny).
Kaliban. Jak już mówiłem, służę tyranowi,
Który przez chytrość swoją i przez czary
Ukradł mi wyspę.
Aryel. Kłamiesz.
Kaliban. Ty sam kłamiesz,
Ty małpo śmieszna; jakże z serca pragnę,
Żeby udusił cię mój pan waleczny!
Nie kłamię wcale.
Stefano. Trynkulo, jeśli mu raz jeszcze przerwiesz opowiadanie, na tę rękę, wytrącę ci kilka zębów.
Trynkulo. Ja? ja nic nie mówiłem.
Stefano. Więc ani murmur ani marmar! (Do Kalibana) Ciągnij rzecz dalej.
Kaliban. Jak powiedziałem, wyspę w posiadanie
Czarami zyskał. Jeśli twa chce wielkość
Pomścić to na nim — bo wiem, że masz serce,
Lecz ten go nie ma.
Stefano. Nie podlega wątpliwości.
Kaliban. Będziesz jej panem, ja ci będę służył.
Stefano. Jakże to zrobić? Czy możesz mnie poprowadzić do nieprzyjaciela?
Kaliban. Nic łatwiejszego: we śnie ci go wydam,
Łatwo mu w głowę będziesz gwóźdź mógł zabić.
Aryel. Kłamiesz; nie możesz.
Kaliban. Co za pstry błazen i bez mózgu dudek!
Błagam cię, daj mu dobrego szturchańca,
Odbierz mu flaszkę, a potem niech pije.
Słoną mórz wodę, bo mu nie pokażę,
Gdzie źródła biją.
Stefano. Trynkulo, nie narażaj się na nowe niebezpieczeństwo; przerwij jeszcze choć tylko jednem słowem opowiadanie potwory, a przysięgam na tę rękę, że litość za drzwi wypchnę i na leśne zbiję cię jabłko.
Trynkulo. Czego ty chcesz ode mnie? Co ja wam zrobiłem? Nie powiedziałem słówka; usunę się dalej.
Stefano. Czy nie powiedziałeś, że kłamie?
Aryel. Kłamiesz.
Stefano. Kłamię? Dobrze, weź więc, co ci daję (uderza go). Jeśli ci to do smaku, raz jeszcze zadaj mi kłamstwo.
Trynkulo. Nie zarzucałem ci kłamstwa. Czyś stracił rozum i uszy zarazem? Niech zaraza padnie na twoją butelkę! To są skutki wina i pijaństwa. Morowe powietrze na twoją potworę, a twoje palce niech dyabli porwą!
Kaliban. Ha! ha! ha!
Stefano. A teraz prowadź dalej twoją powieść. Proszę cię, trzymaj się w oddaleniu.
Kaliban. Wybij go dobrze, a po krótkim czasie
I ja bić będę.
Stefano. Odsuń się. Mów dalej.
Kaliban. Więc jak mówiłem, zwyczajem jest jego
Spać popołudniu. Zabrawszy mu książki,
Możesz go zdusić, albo łupą drzewa
Czaszkę mu rozbić, lub na pal go nadziać,
Albo mu gardziel przeciąć twoim nożem.
Ale pamiętaj, zabierz mu przód książki,
Bo on bez książek nie mędrszy ode mnie;
Bez nich na pomoc nie przyjdą mu duchy,
Które go z serca jak ja nienawidzą.
Spal tylko książki! Ma on pyszne sprzęty,
W które przystroi dom, gdy go mieć będzie.
Lecz co uwagi jest twej najgodniejsze,
To córki piękność — on ją sam nazywa
Nieporównaną. Z niewiast nie widziałem
Jak córkę jego i matkę Sykorax,
Ale Sykorax tak ona prześciga,
Jak rzecz największa prześciga najmniejszą.
Stefano. I czy naprawdę tak piękną jest dziewką?
Kaliban. O wierzaj, wierzaj, godna twego łoża
I na świat ładne wyda ci potomstwo.
Stefano. Potworo, zabiję tego człowieka. Córka jego i ja będziemy królem i królową, (Boże błogosław naszej mościwości!) Trynkulo i ty, będziecie wice-królami. Trynkulo, jak ci się plan ten podoba?
Trynkulo. Przewyborny.
Stefano. Daj mi rękę; żałuję, żem ci skórę wygarbował; ale póki życia, trzymaj język za zębami.
Kaliban. Za pół godziny znajdziem go śpiącego;
Czy chcesz go zabić?
Stefano. Zabiję, na honor!
Aryel. Wszystko to panu mojemu doniosę.
Kaliban. Lejesz mi w serce rozkosz i wesele.
Cieszmy się teraz! Czy chcesz mi zanucić
Piosneczkę, której przed chwiląś mnie uczył?
Stefano. Chętnie przychylam się do twojej prośby, potworo.
Dalej Trynkulo, śpiewajmy! (Śpiewa)
Bij ich i drwij z nich i kpij z nich i drwij z nich,
A myśl jest wolna!
Kaliban. To nie ta nuta. (Aryel gra na piszczałce i na bębenku).
Stefano. Co się to znaczy?
Trynkulo. To nuta naszej piosneczki grana przez pana Nikogo.
Stefano. Jeśliś jest człowiekiem, pokaż się we własnej postaci; jeśliś jest dyabłem, pokaż się, jak ci się podoba.
Trynkulo. A odpuść nam nasze winy!
Stefano. Kto umiera, płaci wszystkie długi; wyzywam cię! Panie, zmiłuj się nad nami!
Kaliban. Czy się boisz?
Stefano. Nie, potworo, nigdy!
Kaliban. Nie bój się; wyspa pełna jest rozgłosów,
I słodkich pieśni nigdy nie szkodzących.
Czasami tysiąc dźwięcznych instrumentów
Brzmi nad mem uchem; czasami brzmią glosy,
Co, gdym się ze snu długiego obudził,
Znów mnie uśpiły, a wtedy, w marzeniu,
Zda się, że chmury otwarte widziałem,
I wielkie skarby spaść na mnie gotowe,
Tak, że zbudzony marzyć znów pragnąłem.
Stefano. Pokazuje się, że będę miał rozkoszne królestwo, będę miał kapelę bez kosztów.
Kaliban. Gdy Prospero zginie.
Stefano. Co się spełni niebawem; nie zapomniałem historyi.
Trynkulo. Głos się oddala; idźmy za nim, a potem do dzieła!
Stefano. Potworo, prowadź nas; my za tobą. Chciałbym widzieć tego bębenistę; bije jak za dobrych czasów.
Trynkulo. Czy chcesz ruszyć w drogę? Śpieszę za tobą, Stefano. (Wychodzą).
Gonzalo. Na Matkę Boską, nie mogę iść dalej.
Stare mnie kości bolą; co za droga
Śród ścieżek długich, dziwnie pogmatwanych!
Pozwól wypocząć.
Alonso. Nie mogę cię ganić,
I ja, znużony, czuję ociężenie
Na duszy nawet: usiądź i wypocznij.
Tu składam wszystkie próżne me nadzieje,
Nie chcę ich dłużej za pochlebców trzymać;
Darmo go, darmo szukamy, — utonął;
A z wszystkich naszych badań bezowocnych
Śmieje się morze. Niechże i tak będzie!
Antonio (na str. do Sebast.). Cieszę się z serca, że nadzieję stracił.
Tylko ty, panie, choć raz zawiedziony,
Nie trać nadziei.
Sebast. Przy pierwszej zręczności
Dokończym dzieła.
Antonio. Dokończym tej nocy,
Bo teraz, ciężką znużeni podróżą,
Nie będą zdolni czujnej straży trzymać,
Jak wypoczęci.
Sebast. Tej nocy. Dość na tem!
Antonio. Skąd ta harmonia? Dobrzy przyjaciele,
Słuchajcie tylko!
Gonzalo. Dziwnie słodkie pieśni!
Alonso. Ześlej nam, Boże, twych stróżów aniołów!
I cóż to było?
Sebast. Żyjące jasełka.
Uwierzę teraz, że są jednorożce,
Że jest w Arabii drzewo — tron Fenixa, —
Że tej godziny Fenix tam króluje.
Antonio. Wierzę w to wszystko. Niech się do mnie zgłosi
Rzecz, w którą żaden wierzyć nie chce człowiek,
A ja przysięgą prawdziwość jej stwierdzę.
Nie, nigdy żaden podróżny nie kłamał,
Chociaż go głupi potępia domator.
Gonzalo. Ktoby mi wierzył, gdybym w Neapolu
Prawił, że takich widziałem wyspiarzy,
(Bo bez wątpienia to lud jest tej wyspy),
Co pod postacią dziwną i potworną
Mają obyczaj lepszy, łagodniejszy,
Niżeli wielu, ba! niźli ktokolwiek
Z ludzi żyjących w naszem pokoleniu?
Prospero (na str.). Poczciwy panie, dobrze powiedziałeś,
Bo z was niejeden od dyabła jest gorszy.
Antonio. Nigdy się dosyć wydziwić nie mogę,
Jak te postacie, te ruchy i dźwięki,
Choć bez języka, dziwnie wyrażają
Niemą rozmowę.
Prospero (na str.). Nie chwal ich przed czasem.
Francis. Cudem zniknęli.
Sebast. Mniejsza, skoro po nich
Bankiet się został; bo mamy żołądki.
Czyli chcesz, królu, skosztować?
Alonso. Dziękuję.
Gonzalo. Na honor, królu, nie masz się co lękać.
Kto z nas, w dzieciństwie, dalby temu wiarę,
Że są górale z wolami jak woły,
Na których szyjach wiszą torby mięsa?
Lub że są ludzie z głowami na piersiach,
Za co nam każdy wędrownik dziś ręczy,
Co za powrotem bierze pięć za jedno?[1]
Alonso. Co do mnie, biorę za łyżkę bez trwogi,
Choćby to była ma ostatnia uczta;
Czuję, że minął już mój czas najlepszy,
Mniejsza o resztę. Za mną, bracie, książę!
Aryel. Wy trzej grzesznicy, chciało przeznaczenie,
(Wszechwładca ziemi i wszech ziemskich rzeczy),
Żeby łakome wypluło was morze
Na dziką wyspę, gdzie niema człowieka,
Boście niegodni żyć pomiędzy ludźmi.
Ja wam szaleństwem zmysły pomięszałem.
Właśnie z podobną do waszej odwagą
Topią się ludzie, albo się wieszają.
Szaleni, jam jest sługą przeznaczenia;
Żywioły, wasze hartujące miecze,
Tak mogą łatwo wiatr świszczący ranić,
Lub zabić fale wciąż się zsuwające,
Jak jeden puszek z moich piór otrącić.
Jak ja bezranni moi towarzysze.
Choćbyście nawet i ranić nas mogli,
Za ciężkie teraz miecze dla rąk waszych,
Podnieść ich wasze nie sprostają siły.
Pomnijcie teraz (w tym przybyłem celu),
Ze wy trzej, niegdyś, dobrego Prospera
Z Medyolanu śmieliście wypędzić
Na morskie fale, (morze mści się teraz)
Z niewinną córką okrutnie porzucić;
Za czarną zbrodnię niebo sprawiedliwe,
Co karę zwleka, lecz nie zapomina,
Przeciw wam burze i morza i ziemi,
Przeciw wam wszystkie podniosło stworzenia.
Ono, Alonso, wydarło ci syna,
Ono przez moje skazuje was usta
Na zgon powolny, tysiąckroć straszniejszy
Od śmierci nagłej, co wszędzie za wami
Krok w krok pogoni. By gniew ten przebłagać,
Który inaczej, śród samotnej wyspy,
Zwali się na was, niema jak pokuta,
Szczera, serdeczna, i jak czyste życie.
Prospero (na str.). Udałeś pysznie Harpię, Aryelu,
Z nieporównanym wdziękiem i urokiem;
W przemowie do nich nic nie opuściłeś
Z moich poleceń; z równą pochopnością
Podrzędne duchy spełniły mą wolę.
Skutkuje dzielnie czarów mych potęga,
A wrogi moje, uwikłane szałem,
W mojej są mocy. Teraz, w tym obłędzie,
Zostawiam wszystkich, a śpieszę odwiedzić
Utopionego w ich myśli Fernanda,
I córkę jemu, jak mnie, równie drogą (znika).
Gonzalo. Przez Boga, królu! czemu osłupiały
Patrzysz tak na mnie?
Alonso. Potwornie! potwornie!
Zda mi się, fale o tem mi ryczały,
Śpiewały wiatry, a piorun, jak organ,
Poważny, straszny, wymówił mi głośno
Imię Prospera, zbrodnie me przypomniał.
Dlatego syn mój śpi na dnie błotnistem;
Pójdę go szukać głębiej, niż zapada
Sonda żeglarska, i w mule z nim usnę (wychodzi).
Sebast. Niech naraz jeden tylko czart tu przyjdzie,
A pułk ich zbiję.
Antonio. Ja ci dopomogę.
Gonzalo. Rozpacz ich goni; ha! bo wielka zbrodnia,
Jakby trucizna wolno działająca,
Dusze ich palić teraz rozpoczęła.
Spieszcie za nimi, kto ma chybsze nogi,
Przeszkodźcie dziełu, do którego teraz
Gna ich szaleństwo.
Adryan. O, śpieszcie się, błagam!
- ↑ Dawnymi czasy każda podróż tyle przedstawiała niebezpieczeństw, że wybierający się w daleką drogę składał w depozyt summę pieniędzy, którą za powrotem odbierał pięć za jeden. Jeśli nie wrócił, summa zostawała własnością depozytaryusza.