Córka Tuśki/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia Tuśka naprawdę leżała chora na ciężką migrenę. Wstała wprawdzie rano, uczesała się starannie, ubrała, ale już w południe ból ją zmógł, zasłonił mgłą wzrok i powalił na łóżko. Zasłoniła okno i leżała prawie martwa, obojętna napozór, a w gruncie istoty, cała wzburzona, z duszą wprawdzie szalejącą w jakiejś dawno nie zaznanej rozpaczy.
Nieustannie migały przed nią wspomnienia Zakopanego, chwil przeżytych czarownie i bezpowrotnie. To, co zdawało się być dla niej już cmentarzem, wirowało dokoła niej pulsującem życiem. Porzycki wywlókł z grobowców te mary. To nie były właściwie wspomnienia, to było samo życie jeszcze wdzierające się siłą w źle zagojoną z trudem ranę.
— Czuję... widocznie nie przestałam go nigdy kochać, czuję to... — myślała, kryjąc głowę w poduszki. — Wystarczyło kilku dni, abym wpadła znów w tę gorączkę, w ten wir, w to przekleństwo...
Odwróciła się nawznak i leżała tak z twarzą rozpaloną. Gęstwa jej złotych włosów opływała jej czoło, policzki, szyję, piersi.
— Ale on... czy on...
Zacięła usta, na chwilę zamarła cała.
— Może ja niczem już dla niego nie jestem?
Pociecha jednak jej zabłysła.
— Nie, nie. Gdyby tak było, nie przychodziłby do nas. Od dawnych, a obojętnych kochanek uciekają mężczyźni. Niby obojętne, a w gruncie rzeczy coś, jakby wstręt.
Jakiś głos jakby koło niej zadźwięczał:
— Nie przyszedł przecież wczoraj...
Aż porwała się i usiadła na pościeli.
— Ale w Zakopanem także nie przychodził czasami, a przecież kochał.
Ten sam głos śmiał się i szydził:
— Ładnie kochał, wyzbył się ciebie gładko, elegancko. Gdyby kochał, nie oddałby cię mężowi.
Upadła znowu na poduszki.
— Ale kochał, ale pieścił, ale tulił! — broniła się uparcie.
— Wielka afera. Tak samo postępował z każdą inną. Cóż? miał być dla ciebie brutalny? Przecież musiał cię brać na jakiś lep. Myślał, że nie będziesz głupia i że coś skorzysta...
— Ach! ach! — zajęczała Tuśka.
Wsunęła się cichutko Pita.
— Możeby gorące okłady, mamusiu? — spytała — w Warszawie to mamci pomaga.
— Nie! nie! zostawcie mnie.
— Mamusia nie będzie jadła obiadu?
— Nie! zostaw mnie... idź!...
Pita wychodzi. Zamyka drzwi. Idzie do sadu. Dzień jest jakiś chmurny, parny. Picie także trudno myśli zebrać. Mimowoli kieruje się ku ścieżce, na której wczoraj spotkała się z Porzyckim. Z przestrachem widzi, że są ślady bytności Porzyckiego. Połamane krzaki porzeczek, zgniecione pokrzywy, dwa niedopałki papierosów, kilka spalonych zapałek.
Zaczyna zacierać te ślady, prostuje połamane gałęzie, zbiera papierosy, zapałki.
— Gdyby to kto spostrzegł! — myśli z trwogą.
Już w niej przez te kilkanaście godzin rozwinęła się chytra skrytość. Nie widzi w tem spotkaniu się z Porzyckim nic złego, a przecież radaby je ukryć, aby nikt się o tem nie dowiedział.
Miała już troszkę takiego usposobienia od dziecka, że gdy coś bardzo miłego ją spotkało lub dostała jakąś drobnostkę, cieszącą ją serdecznie, starała się ukryć swą radość i przedmiot swej radości. Wychowanie systemem Tuśki, która kazała córce nad wszystko przenosić pozory gładkiego sposobu bycia, spotęgowało ten rys charakteru dziecka. Dotyczyło to dziecinnych wrażeń, dziś Pita zaczynała wnosić swe usposobienie we wrażenia kobiece.
I dlatego tak zazdrośnie zaczyna strzedz tajemnicy swego niespodziewanego, a niewytłumaczonego dla niej stosunku do Porzyckiego.
— Zresztą, kiedyś opowiemy to wszystkim — tłumaczy się przed sobą — tak on sam przecież mówił.
Powoli wraca ku domowi i wpół drogi spotyka Edka, który idzie ku niej, wykrzywiając się złośliwie.
— Cóż się tak wleczesz? — zapytuje ją — powinnaś pędzić na złamanie karku.
— ???
— Wasz czuły komedyant już się przywlókł. O! nie słyszysz go, jak się rechocze w altanie?
— Kto? pan Porzycki?
— No, któżby? Mamcia posłała mnie po masło, ale niema głupich. Może ty pójdziesz? co?
W Picie aż coś zadrgało. Porzycki jest tutaj tak niespodziewanie, wtedy, gdy miał zjawić się dopiero wieczorem pod parkanem! Co się stało? I bezwiednie przyśpiesza kroku. Coś ją rwie, jakby miała skrzydła. Zaczyna biegnąć. Nagle czuje, jakby ją ktoś pociągnął za warkocze. To słowa Edka:
— Leć! leć! czekaj, ja to powiem Tarnawiczowi.
Jak dziwnie się zrobiło w sercu Pity.
Jakiś lęk, jakby rzeczywiście przed tem, aby Tarnawicz nie dowiedział się o Porzyckim. Odwraca się do Edka:
— Nie Edku! proszę cię, nie!
Lecz on z jakąś złością, solidarnością poprostu zdjęty, woła:
— Otóż powiem... otóż powiem... ty, kokiecico przeklęta...
Pita wtula głowę w ramionka i unosi z sobą tę fatalną obelgę.
Idzie już wolno w stronę altanki, cała strapiona.
Jakto? więc już widać, że pomiędzy nią a Porzyckim jest coś, skoro Edek ocenił jej postępowanie, jako wstrętną kokieteryę. Chaos ogarnia ją. Łamie ręce. Mój Boże! jakie to ciężkie to wszystko, co się na nią walić zaczyna. I takie skombinowane.
Wchodzi do altanki, gdzie zastaje matkę, całą różową i Porzyckiego ogromnie wesołego i w dobrym humorze. Aktor wyciąga ku niej ręce, nie wstając z fotelu, a ona rumieniąc się gwałtownie podaje mu nieśmiało rączkę, którą cofa natychmiast. Rada słucha rozkazu matki, która każe jej zająć się podaniem poziomek. Uszka jej płoną jak dwa płatki maku w zlocie zboża włosów, gdy powraca za długą chwilę, niosąc salaterkę purpurową i wonną. Czuje na sobie wzrok Porzyckiego i drży, podając mu talerzyk i łyżeczkę.
On pyta ją z leciuchną ironią:
— A cóż panna Józia robiła wczoraj wieczorem?
Ona milczy, a serce jej tłucze się, jak ptak nagle zbudzony.
— Nie słyszysz, co pan do ciebie mówi? — zapytuje ją matka.
— Może panna Józia nie pamięta! — śmieje się Porzycki.
Pita nie wie co począć. — Może on chce, aby powiedziała, iż widziała się z nim pod parkanem.
Ale w takim razie, dlaczego tego wyraźniej nie powie? Należy jednak coś odpowiedzieć, przekonać go, że i ona potrafi dotrzymać tajemnicy, skoro jej powierzona została. I zmusza się do podniesienia oczu i spojrzenia z całą kłamliwością kobiecą na otaczających.
— Czytałam — mówi cichutko, bo jeszcze głos nie wytresował się tak, jak potrzeba.
Tryumfalnie śmieje się Porzycki, rad, że to on wprowadza tę jasną duszę w świat, dla niej nieznany, a oczekujący na nią niezawodnie.
— Czytała panna Józia? a zajmująca była książka?
Pita milczy.
Wyczerpała się. Dalej kłamać nie umie, nie śmie.
— Ja jestem przekonany, że to coś zajmującego! — ciągnie Porzycki, pochłaniając poziomki — coś o miłości... a takie panienki to...
Lecz Tuśka przerywa surowo:
— Niech pan dziecku niewłaściwych myśli nie podsuwa. Pita wie, że są książki nie dla niej i tych nie rusza.
Porzycki roześmiał się przeciągle:
— Może w bibliotece, w fejletonach, ale jest jedna księga, która mówi bardzo otwarcie o miłości, i której pani przed córką nie schowa i ukryć nie będzie w stanie.
Tuśka wbiła swe zielone oczy w Porzyckiego.
— Jaka?
— Księga życia! — rzucił jej prawie wyzywająco.
Spojrzeli na siebie. Jakby jakaś iskierka przebiegła i zgasła.
Tuśka pierwsza cofnęła się ze wzrokiem i z całą swą istotą duchową.
— A! — wyrzekła krótko.
— Kto wie, czy córka pani nie czytała właśnie tej książki wczoraj!... — rzucił znów Porzycki.
Tuśka wyprostowała się.
— Ja wiem najlepiej, co moja córka robi! — rzuciła prawie gniewnie — niech mi pan wierzy, że księga życia jeszcze przed nią zamknięta...
Porzycki aż rzucił się na fotelu i przechylił w tył głowę.
— Boskie! kolosalne! księga życia zamknięta! I któż to zamknął? na jaką klamrę? gdzie klucze? Słyszy panna Pita? Wczoraj wstęp do biblioteki życia był zamknięty dla panny Pity, a mamcia miała klucze!!!
Pita wbiła oczy w ziemię i stoi nieruchoma. Cała ta scena działa na nią w przygnębiający sposób. Żal jej matki i tego, że razem z Porzyckim kryje przed nią to, co tę matkę w dziwnej stawia sytuacyi. Lecz za nic w świecie nie zdradziłaby tajemnicy. I ten ból, który ściska jej sercem z rozkoszą niesie w ofierze rodzącemu się uczuciu. Jest w niej już pełne kobiece pragnienie poświęcenia, choćby swych bólów, przykrości i złożenia ich niby bukiet cierni, rubinami krwi znaczony, u stóp mężczyzny. Zaczyna płonąć już przed nią ofiarny ogieniek, który będzie odtąd oświecał każdy jej czyn, każdą jej myśl. Kobieta w niej powstaje i rodzi się z piany kłamstw i ofiar. Biała jest mimo obłudy i skazy jej nie niszczą uroku gronostajowej białości.
Smutne, melancholii pełne oczy dziecka, witają kobiecość z pokorą i poddaniem.
Księga życia!... Księga życia!