Córka Tuśki/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W altance Pita pozostała sama.
Edek porwał resztę szynki, bułkę — i umknął w sad.
— Bawcie się tu sami! — rzucił, odchodząc.
Stanowczo był zbuntowany.
Pita uczuła ogromny smutek i tęsknotę.
Nigdy nie była taka sama, jak w tej chwili.
W oczach matki, gdy ta odchodziła, dojrzała ogromny błysk nienawiści skierowany ku ojcu. Oczekiwała, że matka rzuci zwykły w takich przypadkach frazes:
— To twoja wina!
Lecz widocznie nadto była podrażniona i nie mogła nic powiedzieć.
Lecz i Żebrowski musiał dojrzeć i odczuć tę nienawiść w oczach Tuśki, bo drgnął prawie i bezwiednie przysunął się w stronę Władki.
Owiała go atmosfera dobroci, którą zdawała się być ta dziewczyna przesycona.
I tem go brała, na wskroś — całego.
Wiedziała o tem.
Rutynę miała, lecz on tego nie czuł. Szedł tam, gdzie go głaskano, gdzie mu na siwe, stara lata mówiono słodkie, dobre słowa. Uczuł się sam, niespodziewanie... Ta podsunięta pod zmęczoną głowę poduszka, niegdyś, przed tylu miesiącami, zaczęła cały łańcuch...
I teraz się wiąże; ręka ciepła go wiąże, zacieśnia.
To zwykła kolej rzeczy.
To bardzo ludzkie.
Całe lata poświęceń, wierności, wpatrzenia się w jeden punkt.
I potem — przebłysk, że coś się jeszcze pozostało na dnie niedopitego, że to spełnićby jeszcze można przed śmiercią, uśmiechnąć się cicho, spokojnie...
I walka, potem lekki bunt, aż wreszcie jakieś nienawistne słowo, złe spojrzenie, zrozumienie, że w domu jest chłód, a inne ściany tulą serdeczniej, lepiej...
I — —
Spełniło się.
Żebrowski szuka maszyny Singera, mało używanej, tanio do kupienia.
To jest bardzo ludzkie.
I trafia się, pani Tuśko, właśnie najczęściej tym mężom, którzy całe życie snuli się wczesnym rankiem pod kamienicami, dążąc do biura w zielonawych, zniszczonych paltach.
I mieli schylone karki.
I zacięte usta.
Usta, które nie mają żadnego wyrazu.
I zdawali się cieszyć tylko tem, że kiedyś będą sam na sam ze swą żoną.
Spełniwszy zadanie życia.
A raczej spełniwszy jego katorgę!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O tem Pita nie wie.
Tylko czuje, że jest jej okropnie smutno i samotnie.
Do domu iść nie śmie. Widzi, że w oknach ciemno. Matka pewnie leży i może płacze. Ona boi się podejść i uspokoić ją. Nie wie czem. Nie śmie. A potem i ją jakby łzy dławią. Patrzy na ten stół zastawiony, przy którym nikt nie siedzi, a tylko ćmy tańczą swe śnieżne korowody. Czuje, że tu pozostało coś więcej, niż konsekwencya zwykłego rozgrymaszenia matki. Nie odpowiedziała nic na słowa, rzucone na odchodnem przez Edka:
— O co takie awantury? Zjedlibyśmy wszystko sami!
Pita czuje wybornie, że nie chodzi tu o zmarnowane jadło, że jest tu głębsza, ważniejsza przyczyna. Lecz nie nasuwa się jej istota prawdy przed oczy. Zresztą, biedna — musi zbierać odwagę, aby ocalić jakoś pozory przed Marcysią, która z kuchni niesie zrazy w ślicznej porcelanowej ryneczce, secesyjno-angielskiej, szczelnie osłonionej pokrywką.
I nic Pita na razie wymyślić nie może. Musi znieść ironiczny uśmiech sługi, która z pogardliwem wzruszeniem ramion wychodzi z altany.
— Boże, mój Boże! — umie tylko myśleć Pita.
Wreszcie i ona się buntuje. I ona wysuwa się z altany i idzie w głąb sadu. Jest ciemno, bo księżyc nie świeci. Pita zanurza się w wązką ścieżkę pomiędzy szeregiem krzaków, snującą się wzdłuż parkanu, dzielącego ich willę od restauracyi Marcelina. Nie chce spotkać Edka.
Widziała, że poszedł w stronę sadzawki. Idzie więc wolno ścieżką. Gałęzie czepiają się jej sukienki. Po drugiej stronie od restauracyi dobiega dźwięk fortepianu i błyskają tajemniczo porozwieszane gdzie niegdzie latarnie japońskie.
— Tarnawicz na pewnoby nie zrobiłby zawodu! — myśli nagle Pita.
I coś tam w serduszku bardzo przychylnego zwraca się ku Tarnawiczowi. Zapewne, że w porównaniu z Porzyckim traci. Jest niezgrabny, nieśmiały i nie tak błyszczący. Ale on nie zrobiłby zawodu!...
Smutno Picie, bardzo smutno!
Ale mimowoli oczy jej śledzą światła różnobarwne, kołyszące się w oddali. Ktoś nawet zdaleka woła: „Banzaj!“ — i krzyk przelatuje i rozpływa się w chłodzie nocy letniej.
Pita stanęła na ścieżce zamyślona i rączki przytuliła do szyi.
— W Alejach jechał... w Alejach, na gumach... miał kapelusz z czoła zsunięty...
Uśmiechnęła się nagle.
— Tak, czasem zsuwał kapelusz w Zakopanem, gdy było gorąco...
Pita zaczyna żałować, że to nie Zakopane.
— Tak było tam dobrze... mieszkał blizko nas... Ciągle był z mamcią i ja koło nich chodziłam...
Koło parkanu, z drugiej strony, idzie jakieś towarzystwo. Mężczyźni śmieją się, rozmawiają, hałasują.
Pitę ogarnia trwoga. Chciałaby uciec. Wogóle ta cała restauracya przejmuje ją, zwłaszcza w nocy, dziwnym niepokojem. Boi się jednak poruszyć. Krzaki zaszumią. Tamci posłyszą. Ona sama. Nic jej zrobić nie mogą. Bo cóż? Ale ten wrodzony lęk kobiecy bierze górę. Pita stoi, jak skamieniała.
Kamienieje jeszcze bardziej, gdy z pośród głosów męskich tam po za parkanem rozróżnia doskonale głos Porzyckiego. Jakby ją kto targnął za serce. Brak jej tchu. On śmieje się, odpowiada coś i nagle Pita słyszy, że krzaki łamać się zaczynają.
— Wirszył! — woła jakiś męski głos — gdzie idziesz?
— Mam tu znajomych... przez parkan... zobaczę, co się u nich dzieje... już śpią...
— Daj spokój! wezmą cię za złodzieja.
— Ja tylko wespnę się na parkan i popatrzę w sad!
— Zwaryował! Chodź, pewnie już kolacja gotowa.
— Idźcie. Ja przyjdę.
— Wirszył, panie kochanku! papierem mu łeb oblepić!
Inni oddalają się. Porzycki drapie się na parkan. Pita uśmiecha się radośnie. Czy mogła się spodziewać, idąc tą ścieżką, że coś takiego się stanie?
I słodko, cichutko mówi:
— Dobry wieczór panu!...
On rozgarnia gałęzie, odsuwa delikatne liście akacyi.
— To... panna Józia?
— Ja.
— Cóż tu kochanie takie samo? spaceruje?
— Tak.
Chciałaby go spytać, dlaczego zrobił taki zawód rodzicom, ale jest taka kontenta, że nie chce tej radości psuć sobie wymówką. Ogranicza się tylko na nieśmiałem powiedzeniu:
— Pan jeszcze nie po kolacyi?... U nas właśnie, nakryte... może pan do nas pozwoli.
Lecz on potrząsa głową.
— Nie mogę, tam przyjaciele czekają, nie mogę robić zawodu!
Zdaje się zupełnie zapominać, że przecież i tu w altance czekano na niego, i tu zrobił zawód.
Pita nie nastaje. On przełożył nogi przez parkan, wcisnął się między dwie deski i siedzi tak w cieniu, znacząc się ciemną sylwetką. Pita oswojona już z ciemnościami rozróżnia jednak jego twarz — przytem Porzycki pali papierosa, więc raz po raz jest oświetlony czerwonawem światełkiem, które na mgnienie oka wyprowadza z ciemni jego krągły, doskonale wygolony, pełny podbródek i zmysłowe, ponętne usta, rozjaśnione miłym, ciągnącym uśmiechem.
W te zjawiska gasnące i migocące wpatruje się Pita. I ona uśmiecha się w takt uśmiechu tych ust, lecz uśmiecha się po swojemu, nieśmiało.
— Pito! — mówi Porzycki — a co u was? był kto?
— Władka. Tacio poszedł ją odprowadzić.
Porzycki zaczyna się śmiać.
— Zdrowo!... — woła z humorem.
— Co?
— Nic. A mamcia?
Jakiś instynkt nie każe Picie mówić całej prawdy.
— Mamcia jest w domu — odpowiada niepewnie.
— A ty biedaku się nudzisz, chodzisz tak po ogrodzie sama, po ciemku. Co? panna Józia się nudzi?
— Nie.
— A gdzież flirt panny Józi?
— ?...
— No... ten korepetytor. Tak się patrzy na pannę Józię, jak na obrazek.
— !!!
— Niema co... Tak jest. A przytem jest na co się patrzyć. Panna Józia prześliczna... Zapatrzeć się można.
Jakaś trwoga i dziwne, słodkie uczucie przejmuje Pitę. Czuje, że powinna zaprotestować, ale nie może.
— Naprawdę! — podejmuje Porzycki — była panna Józia cacaną panieneczką, a teraz jest cudną pannusią. Jak się trochę wyciągnie w górę i w szerz, to zaczną się sypać konkurenci jak z rękawa. Może jest już jakiś oprócz korepetytora. Proszę się przyznać!
— Ale... zkąd...
— No... ztąd, zkąd się biorą wszyscy konkurenci koło ładnych panien. Ja sam, gdybym nie był stary...
Lecz Pita przerywa mu z zachwytem.
— Pan przecież młody!
Zapanowuje chwileczka milczenia. Wreszcie z ciemni słychać głos Porzyckiego, jakby przejęty żalem:
— E! Pito... w porównaniu z tobą.
— No... ja przecież jeszcze nie dorosła, ale pan jest młody.
Jakby nalegała słodko na tę młodość, o którą jej chodzi.
I on daje się porwać temu pragnieniu.
— Niechże więc będzie, że jestem młody! — śmieje się wesoło.
I zeskakuje z parkanu.
Robi to zręcznie, cicho, jak kot.
— Pan idzie do nas? — zapytuje radośnie Pita.
— Nie. Ja idę do ciebie, panno Józiu. Uścisnę tę słodką łapkę na dobranoc.
— Dlaczego pan nie chce zajść do nas?
— Nie chcę sobie psuć wrażenia...
— !!!
— Nie rozumiesz? Tem lepiej. Tem więcej uroku. Gdzież łapka? Cóż to? Zimna?
Picie płoną od kilku chwil policzki, a ręce są jak lody. Nie czuje tego jednak. Nie zdaje sobie sprawy.
— Ja rozgrzeję.
Wziął ręce, podniósł do ust, chucha na nie, jakby na jakieś zmarzłe ptaszęta. Po rękach Pity, wzdłuż ramion przebiegają ciepłe prądy.
— Cóż? cieplej?
Po ogrodzie rozlegają się głosy:
— Po—rzyk...
On śmieje się:
— Wołajcie, wołajcie.
Puścił jednak ręce Pity, pochylił się nad nią.
— Często panna Pita chodzi tu na spacer?
— Czasem, wieczorem.
— Ja znów jutro przez parkan przeskoczę.
— Dlaczego pan nie przyjdzie do domu?
Porzycki zaczyna śmiać się prawie po łobuzersku:
— Dlatego, że tak to będzie coś tajemniczego i ciekawego. Niby Romeo i Julia. Była panna Pita na „Romeu i Julii“?
— Byłam na operze!
— No... wystarcza. Choć wolałbym, żeby panna Pita nie słyszała walca z czkawką.
— Z czkawką?
— No... ten na balu... da-ajcie mi — i jaaak najdłużej...
— Ach! tak ten walc Julii.
— No, z czkawką — d-a-a-jcie... mniejsza z tem. Nawet ten piernik Gounod nie popsuł sylwetki. Więc będzie tak: Panna Pita — Julia. Ja... Romeo. To trochę ciężko, ale Rossi był grubszy i mimo to walał Romea jak nic. Panna Józia za to wymarzona Julia. I lata są, bo Julcia miała czternaście lat.
Pita się zastanowiła.
— Jakto? ta pani, która śpiewa Julię była dwa razy taka tłusta, jak mamcia i miała takie grube ręce.
— I podbródek, i czterdziestkę, i tam dalej. Ale to operowe Julczysko, a nie szekspirowskie Julczątko. Panna Pita będzie Julcząteczko i wynagrodzi to, co ja, jako Romeo tego... ten... niby za dużo...
— ?...
— Czego? no! lat! Więc proszę przedewszystkiem nie mówić nic mamci, ani tatkowi, ani nikomu, że się panna Pita ze mną dziś widziała i przyjść tu pod parkanik tak, jak dzisiaj.
— Dlaczego nie mówić?
— Bo rodzicom byłoby nieprzyjemnie, że nie przychodzę do nich po formie, na siedzenie, a ja niemam czasu i wolę widzieć pannę Pitę tak ukradkiem. To bardzo miła szopka! Potem opowiemy to mamci i będziemy się wszyscy śmieli. Co? Giulietko? cudowności moje? srebrna, złota laleczko angielska? co? aniołku cukrowy o lazurowych latarniach, wprawionych w emaliową buzię...
Pitę ogarnia jakby rozmarzenie i ma uczucie, jakby ją ktoś łaskotał lekko. Nikt do niej nigdy tak nie mówił słodko.
Te „latarnie“ jednak dziwią ją trochę.
— Jakie latarnie? — pyta z uśmiechem.
— Ależ twoje ślepki, dziecko boże, błękitne ślepki, w których są całe światy zaczarowane.
Po ogrodzie, po ciemnym sadzie powiał chłodny wiatr. Jakby się zaplątał z jakichś dalekich, umarłych stawów, pokrytych bielą zastygłych w śnie nenufarów śnieżnych.
Pitę przebiegł dreszcz.
— Zimno ci kiciątko? — zapytuje troskliwie Porzycki — tak chłodno jesteś odziana... jeszcze mi się przeziębisz.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To jest niby nic, takie słówko, zachorujesz mi... Ale to już cały świat.
Nie innym, ale mnie.
A więc...
Jakby branie w posiadanie. Na własność. Do serca.
W głąb duszy. Ogarniają ramiona. Coś tuli...
Przez takie jedno drobne słowo.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pita jeszcze tego nie rozumie. Ale uśmiecha się coraz słodziej, ale coraz bardziej lękliwo.
— Idź dziecinko spać!... idź lulu! — mówi Porzycki i szybko porywa ją za ręce, rączki te drobne, biało-różowe muszelki do ust przytula.
— Idź... lulu!
Przez parkan przeskoczył.
Zaszumiały lekko krzaki. Zazgrzytał żwir. Oddaliły się kroki.
I tylko słychać, jak w restauracyi gra na rozklekotanem pianinie walca.
A Pita przyłożyła ręce do twarzy i stoi przerażona, otumaniona, prawie nieprzytomna.
Po ogrodzie, po ciemnym sadzie wieje chłodny wiatr.
Jakby się zaplątał z jakichś dalekich, umarłych stawów, pokrytych bielą zastygłych w śnie nenufarów śnieżnych.