<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Wyjątki z dziennika Pity.

Jestem bardzo sama, bo Edek poszedł gdzieś, jak on mówi, na „rozdobędę,“ a mamcia pojechała do Warszawy, bo kazała sobie zrobić czarną, etaminową suknię. Byłaby dużo kosztowała, ale mamcia ma jeszcze karczek koronkowy od tej bluzki czarnej, którą mamcia sprawiła niegdyś w Zakopanem i w której pan P. mówił, że mamci jest tak ślicznie. P. mówił, że każdej blondynce ślicznie jest w czarnem. Mój Boże! jak ja chciałabym mieć czarną sukienkę. Ciekawa jestem, czy i mnie byłoby ładnie i czybym się P. podobała także w czarnem.
Dlaczego ja o takich głupstwach i „szmatach“ (tak nazywa stroje Edek) piszę, kiedy mnie aż serce rośnie, tyle mam ważnego do zanotowania. Już tydzień minął od tego spotkania mego z Porzyckim pod parkanem, wieczorem, kiedy on był w Marcelinie, a ciągle zdaje mi się, że żyję w jakimś śnie i lękam się obudzenia. Choć znów coś, jakby w głębi sumienia, mi mówi, że taka tajemnica, to rzecz zła. A potem myślę, że P. przecież mądry i on wie, dlaczego nam się kryć każe, że on ma dla mnie sympatyę, a może... może...
Dziwna rzecz. Gdy o nim teraz kto mówi, to ja się nie czerwienię, jak to było z Ket., ale przeciwnie, muszę być bardzo blada, bo mi nagle tak, jakby kto lodu pod czaszkę nałożył. I to jest ogromna różnica. Gdy o Porzyc. myślę, to chciałabym, ażeby on mi rozkazywał i starał się o mnie, i żebym mogła się przed nim wypłakać. Doprawdy tak, jakby on był moim ojcem. Tylko jeszcze jest coś więcej, bo chciałabym, żeby on mnie zawsze w czoło całował, tak, jak mnie wczoraj pocałował, gdy szliśmy do altany, w której mamcia przygotowywała kawę. Liście nas zasłoniły, on mnie porwał w pół i pocałował w czoło i powiedział:
— Moje ty... moje ty...
A mnie coś aż zadławiło. I śmiać mi się chciało i płakać. I teraz, kiedy piszę, to tak mi głupio. Powtarzałam sobie długo, cichutko „moje ty....“ a nawet (wstyd, bo może to okropnie głupie), jak się dziś rano myłam rosą, to nie umyłam czoła, żeby się jeszcze ślad jego ust pozostał.
Przeczytałam po chwili to, co napisałam. Aż mi straszno. To jakoś nie dobrze wygląda i nie wypada. Ale przecież w czoło mnie i tatko całuje zawsze, gdy idę do spowiedzi, albo na imieniny, albo na Wielkanoc.
Więc i to, że Po...... mnie pocałował w czoło, to przecież tak samo.
Inaczej, to już chyba nie pozwolę. Co ja też przypuszczam!...

5 sierpnia.

Znów się „zaszyłam“ w krzaki, jak mówi on, z moim kajecikiem i ołówkiem. Mamcia śpi. Jakaś teraz ciągle jakby chora. Takie ma wypieki i śmieje się, ale doprawdy mnie się zdaje, że mamci to naprawdę śmiać się nie chce.
Zresztą, wszyscy my jacyś dziwni, jak jesteśmy razem.
Niby tak rozmawiamy o wszystkiem i zajmujemy się jedni drugimi, ale mnie się zdaje, że i mamcia i tacio tak samo, jak i ja, myślą całkiem o czem innem. Namyśliłam się, że będę w dzienniczku P. nazywała on. To najlepiej. Bo tak litera, to jakby K., a przecież P., to nie K. Więc niech będzie on. Po francusku byłoby jeszcze lepiej — lui. Ale tak już niech zostanie.
Teraz prawie codzień do nas zagląda. Edek wściekły. Mamcia bardzo się na Edka gniewa. Tacio znów kontent, jak on przyjedzie. Tacio coraz częściej w Warszawie nocuje. Wczoraj, jak przyszedł z Warszawy, to miał całe ubranie poczepiane białą bawełną, jak szwaczki fastrygują ubranie. Biedny tacio musiał w sekrecie przed mamcią naprawiać może co w ubraniu. Mamcia bardzo teraz nie lubi szyć i ciągle się czesze, albo masuje. Jak wrócę do Warszawy, to będę faciowi naprawiała sama bieliznę. Tarnawicz przychodzi, ale czegoś bardzo smutny. Próbowałam dowiedzieć się, co mu jest. Odburknął coś pod nosem. To niegrzecznie. Skoro skończy lekcye — ucieka. Przyznam się, że ja to wolę. Jakoś mi przykro, jak jest wtedy, kiedy i on. Tak mi wtedy, że nie mogę znieść oczu Tarnawicza. I od tej chwili, jak Edek powiedział, że jestem „kokiecica,“ to nie patrzę na Tarnawicza i wolałabym, żeby on na mnie nie patrzył.


7 sierpnia.

Wczoraj, kiedy Tarnawicz odchodził po lekcyi i szedł taki jakiś smutny, zgarbiony aleją, a słońce na niego świeciło, serce mnie ścisnęło i chciałam za nim pobiedz i zatrzymać go, nawet... powiedzieć mu o P. Ale pomyślałam, że to byłoby naprawdę po kokiecku i dałam spokój. To wyglądałoby tak, jakbym myślała, że Tarnawicz jest zazdrosny. A przecież Tarnawicz się we mnie nie k....
Boże! Boże! Co się ze mną dzieje! W teatrze na scenie chyba dzieją się takie rzeczy. Ja myślałam, że to autorzy tak wymyślają, a to naprawdę trzeba się tak męczyć. Bo choć to niby wszystko wesołe, ale to tak naprawdę smutne, że wolałabym, ażeby się te krzaki nade mną zamknęły i żeby już nic, nic...

7 sierpnia.
(W godzinę później).

Tak się trzęsę, że ołówek mi z rąk leci, ale trudno. Muszę to zapisać. Przecież to chyba najważniejszy dzień w mojem życiu. Kiedy pisałam ten dzienniczek, posłyszałam kroki i zaraz wiedziałam, że to on. Znów lód mi się zrobił pod czaszką. I to był naprawdę on. Szedł bardzo ostrożnie i bardzo cichutko. Rozchylił krzaki i powiedział:
— A kuku!...
A ja się jakoś zmieszałam narazie i aż przyklęknęłam i schowałam kajecik i mówię mu:
— Mamci niema w domu.
On zaczął się śmiać i powiada:
— Ja wiem, bo widziałem, jak mamcia szła przez ulicę Marszałkowską.
I rozgarnął krzaki i usiadł przy mnie. Był ślicznie jasno ubrany, miał eleganckie buty popielate i sam był śliczny. A jak był tak blizko, to mnie coś w sercu zaczęło się ściskać, jakby tam było coś żywego. On mnie porwał za ręce i zaczął po rękach całować aż do łokci i po za łokcie, bo miałam matinkę z szerokiemi rękawami. A mnie ciągle było zimno w głowę i twarz, ale za to po mnie całej, to jakby kto wrzącą wodą z samowara lał. I nie mogłam ani słowa wymówić, bo mnie przecież nikt tak po rękach nie całował, więc nie wiedziałam co robić. A on mnie przygarniał coraz więcej do siebie i nareszcie mnie zupełnie przytulił tak, jak małe dziecko. Ale on się cały trząsł i miał takie rozpalone usta, jak mnie po czole i po włosach całował. I ciągle mówił jakoś ochryple:
— Ty-ty-ty...
A nad nami ptaki tak ćwierkały. A mnie ciągle się zdawało, że to sen i sen. Zamknęłam oczy, już nic nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, tylko mi się zdawało, że ja jestem bardzo malutka i że mi ktoś wszystkie smutki z serca zdejmuje i jakby jakąś przędzą owija. I pomyślałam sobie:
— Matko Boska! żeby tak umrzeć, bo nikt mnie tak tulić nie będzie więcej, ani nic...
I nagle on się pochylił nade mną i okropnie mocno pocałował mnie w same usta, ale tak, że aż mnie zabolały. Krzyknęłam, a on mnie całował po ramionach i po szyi, a mnie to bolało i okropnie mi było żal, że on taki niedobry się zrobił i już mnie tak nie tuli...
Teraz ja, to już mogę wszystko napisać, a zaraz wytłumaczę dlaczego.
Więc, jak on mnie tak całuje, ja oczy otwieram i nagle się czegoś przestraszyłam. Ale to okropnie. Jakby mnie ktoś chciał zabić. Ale nie krzyczałam, tylko zaczęłam prosić:
— Proszę pana!... proszę pana!...
A on miał takie oczy dziwne i białe, i doprawdy, że był szkaradny. I mówi do mnie:
— Czy chcesz być moją? powiedz? chcesz być moją?
Mnie tchu zabrakło, bo się tak o mnie oparł, i strasznie mi było, i ciągle mówię:
— Proszę pana!... proszę pana!...
On oddycha ciężko i znów:
— Chcesz być moja?
A ja odpowiadam:
— Dobrze... chcę, ale pan musi zaczekać.
On się odsunął i patrzy na mnie dziwnie.
— Dlaczego?
— No... bo ja jeszcze bardzo młoda, żeby iść za mąż. Jabym poszła, ale rodzice może nie zechcą.
On jeszcze chwilę patrzył na mnie, a potem zaraz rozplutł ręce, odsunął się i długo nic nie mówił.
A potem nagle się odezwał:
— Tak, masz racyę, moje słodkie dziecko... masz racyę.
I ukląkł przede mną i złożył ręce:
— To ty, cudzie majowy, chciałabyś zostać moją żoną?
A mnie łzy do oczu i potem po twarzy.
— Chcę! — odpowiadam.
A on znów:
— Ty chcesz być żoną takiego starego komedyanta, jak ja?
Ja zaraz pomyślałam, że on nie stary, ani nie komedyant tylko artysta, i śliczny, i zgrabny, i dowcipny, i elegancki i wszystko, ale bałam się dużo mówić, bo już mi się usta trzęsły. Więc tylko znów powiadam:
— Chcę!...
A on zaczął mi całować ręce i nogi, i śmiać się, i cieszyć i wołać:
— Żonuś, żonuś...
A potem porwał mnie, ale delikatnie, i przytulił do piersi, i gładził ręką po włosach, ciągle szeptał:
— Kiciątko!... Kiciątko!...
Podniosłam na niego oczy. Był znowu ładny, piękny i oczy miał dawne błękitne i swoje, a nie takie, jakieś białe, jak przedtem, i oddychał cicho. A mnie przy nim było strasznie dobrze i błogo. I pomyślałam, że tak będzie całe moje życie, a to będzie mój mąż. Krzaki tak jakoś dziwnie lekko szumiały i ptaki krążyły, ale cicho, nie ćwierkały. A od zboża płynął zapach i było tak dobrze i cudnie, że już nie wiedziałam, gdzie jestem.
Bo przecież ja tak bardzo chciałam, żeby mnie kto tak przytulił, a mnie już dawno w domu traktowali, jak dorosłą i mamcia mnie nie pieściła ani bracia. A ja już taki mazgaj, że we mnie coś aż się rwie, żeby ktoś mnie zamknął w swoich ramionach. Wtedy to ja już się nie boję. Ja wiem, to źle. Tarnawicz mówił przecież, że Ibsen napisał, iż tylko człowiek sam jest silny. A ja powinnam być silna bo jestem biedna, i mamcia i tato widocznie myślą, że ja już jestem silna i tak ze mną postępują. Więc co dziwnego, że ja jego bardzo będę kochała i będę mu wdzięczna, i będę się do niego tuliła, byle mnie tylko nie opuścił i zawsze pozwolił być przy sobie. I tak mi jest źle teraz przez to, że ja zawsze tęsknię za tem, aby mi ktoś dobre słowo powiedział, że poszłabym nietylko za mąż, ale chyba na koniec świata.

8 sierpnia.

Wczoraj przerwałam pisanie, bo mamcia wróciła z Warszawy.
Więc teraz piszę dalej. Jakeśmy tak siedzieli, przytuleni, więc mi przyszło na myśl, że on za chwilę odejdzie. I pragnęłam, abym już przy nim miała prawo zostać ciągle. Więc pytam go bardzo grzecznie i bardzo cichutko:
— A kiedy się pan o mnie oświadczy rodzicom?
A on się zastanowił i mówi:
— Widzisz, kiciąteczko, sama powiedziałaś, że rodzice twoi będą się sprzeciwiali twemu zamążpójściu, bo jeszcze jesteś młodeńka. Ha? co?
— Tak.
— A więc myszko cudowna, najlepiej jeszcze kilka miesięcy ukryć to, co jest między nami. Ja tymczasem zaangażuję się do teatrów rządowych na doskonałych warunkach i gdy już będę miał gażę zapewnioną, oświadczę się o ciebie.
A ja się go pytam:
— Ale ja już jestem pana narzeczoną?
Porwał mnie znowu w objęcia.
— Jesteś, jesteś. Tyś moja, ja twój!
W tem zaszeleściły liście. Ja się go jeszcze prędko pytam:
— A pana matka będzie z nami mieszkać?
Tak się ucieszył.
— Chcesz tego?
— Ależ tak. Ona taka dobra.
Aż mnie pocałował w rękę.
— Ty słodka, ty...
Kot się przesunął przez krzaki, ale my się spłoszyliśmy. On pożegnał się ze mną i przyrzekł, że jutro przyjdzie.
A kiedy poszedł, to ja siedziałam długo i nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Chwilami radość aż mnie rwała ku niebu, a potem, jakby mnie kto przed mój grób otwarty zaprowadził i kazał się nad nim modlić. Strach mnie przejmował, że ludziom w oczy będę patrzała i znów jakaś duma, że ja już prawie żona...
Choć swoją drogą myślałam, że ja się inaczej zaręczę.

10 sierpnia.

Czytam dzieła Hoffmanowej i natrafiłam na pamiętnik Franciszki Krasińskiej. Ona także się zaręczyła tajemnie tak samo, jak ja. Tylko jeszcze gorzej, bo i ślub wzięła ze swoim królewiczem. A ja sobie myślę, że ten jej królewicz Karol, to chyba nie mógł być piękniejszy od mego królewicza. Tak sobie przypominam, jak to było w Zakopanem i tę bombonierkę z czerwoną kokardą i jego wiersze do mnie. On czasem mnie traktował, jak smarkatą i ja za to się na niego gniewałam. Pamiętam, jak mnie mamcia i on nie chcieli wziąć z sobą do Morskiego Oka rano i sami poszli. A ja byłam taka jakaś wtedy. Nie zła, tylko tak mnie coś rwało w sercu i chciałam krzyczeć, że dzieje mi się jakaś krzywda. Nie o to właściwie, że mnie nie wzięli z sobą nad brzeg, ale o to, że mnie od siebie odsunęli. Zresztą nie wiem sama o co. Tylko teraz, to już śmieję się z tego wszystkiego. Bo jestem narzeczona! narzeczona! narzeczona!...

11 sierpnia.

Przykro mi, że niemam pierścionka zaręczynowego z szafirem, albo z turkusem. Przecież to przyjemnie mieć takie coś na palcu. Wczoraj to urwałam źdźbło żyta i zawiązałam sobie na palcu, niby pierścionek. A potem chciałam rozplątać węzełek i użyłam szpilki. Ukłółam się i krew jak rubinek zatrzymała się na słomce.
Ja zaraz zrzuciłam ten pierścionek, bo to zły prognostyk i nikt nie daje na zaręczynowy pierścionek rubinów. Perły — łzy. Rubin — wielka rozpacz. A przecież nam chyba będzie tylko dobrze. Modliłam się wczoraj bardzo gorąco, żebym potrafiła być dobrą żoną. Gdy wrócę do Warszawy, poproszę mamci, aby mi pozwoliła zająć się troszkę kuchnią, bo taki aktor, to znów nie Krezus i chciałabym mu ulgę zrobić, a ja troszkę głupio jestem wychowana. Tak się na niczem nie rozumiem. Mamcia zawsze mówi: „Graj,“ albo — tam co innego, a na gospodarstwo, to będziesz miała dosyć czasu, jak zamąż pójdziesz. Ale ja znów myślę, że to będzie zapóźno i że eksperymenta będę robiła na kieszeni męża, a to przecież źle.
Boże! Boże! piszę o tem mojem za mąż pójściu, jakby nigdy nic, a to jeszcze daleko. Może rodzice się nie zgodzą. On się głównie przed mamcią kryje, bo przed tacią, to nawet żartując, niby powiedział na mnie — moja narzeczona! A tacio zaczął się śmiać i mówi: „Także coś!...“ Ale mamcia nadeszła i pyta się, co mówili. Tacio chciał powiedzieć, ale on zaczął zagadywać, śmiać się i tak się zręcznie wykręcił.
Jak on umie zmieniać ton i tak w jednej chwili być inny. Ja to podziwiam i myślę sobie, że Edek niegdyś niesłusznie powiedział, że my kobiety jesteśmy specyalistki od kłamstwa. Bo ja nie mogę ukryć swego zmieszania, kiedy kto wejdzie i nie mogę tak twarzy zaraz na inną przerobić. A on zmienia się w jednej chwili. Nic go to nie kosztuje. Może dlatego, że on jest aktor.
Może. A może to mężczyźni tak umieją panować nad sobą?
Jeszcze nie wiem, a nie chcę się go pytać, bo to byłoby niedelikatnie.

11 sierpnia.

Czy ten Edek się czego domyśla, czy co! Tak się mnie ciągle czepia. To to, to tamto. I zawsze jakieś aluzye do komedyantów, do konkurentów scenicznych. Wczoraj, gdy on przyniósł mi cukierki, to Edek zaczął krzyczeć: „A uważaj dobrze, bo to pewnie z papier maché — (on powiedział papiemasze), zęby sobie połamiesz. Szczęściem mamcia nie słyszała, ale słyszał Tarnawicz i... — Tylko nie spojrzał nawet na mnie. On cały zajęty tym „Potemkinem“ i tem wszystkiem, co się dzieje. Przynajmniej tak wygląda.
Ja się cieszę z tego, bo przecież nie chciałabym, ażeby przeze mnie cierpiał. I wolę to. Tylko, tylko to przecież dziwne, że jeżeli był we mnie trochę zako....., to tak prędko sobie wytłumaczył.
Ja wprawdzie teraz bardzo się od niego z daleka trzymam, bo tak powinna robić narzeczona każda, ale zawsze mógłby choć troszkę pocierpieć dłużej.
Ci mężczyźni, to bardzo dziwni. Oni mówią, że to przez dumę, ale to nie prawda. To oni się tak wykręcają tą dumą, a to dlatego, że oni są niestali. Taki Tarnawicz, to przecież kwiatki nosił i tak rozmawiał. A teraz, jakby mnie nie było. Tylko mówi o tem, co się tam dzieje.
Ja wiem, że to jest wielkie, ogromne, że to ma duże znaczenie, ale przecież...


12 sierpnia.

Takie dziwne, że miłość to się musi opierać na kłamstwie. I to mi bardzo psuje moje szczęście. Okropnie mi ciężko żyć tak zaręczona i nie módz się do tego głośno przyznać. Mamcia znów coraz więcej mnie traktuje jak dziecko i to zawsze przy nim. A mnie to upokarza i coś się we mnie buntuje. I chciałabym wtedy zacząć krzyczeć: „Bardzo proszę, ja jestem już kobieta!“ Ale nie śmiem. Tylko aż mi łzy w oczach stają. A co mnie najwięcej boli, to to, że odkąd on się ze mną zaręczył, to się za mną nie ujmuje, jak dawniej, w Zakopanem. Pozwala mamci na to. A ja jestem bezsilna. Prawda, że jak mamcia pójdzie, albo się odwróci, to on zaraz mi coś ślicznego szepcze, nazywa kiciątkiem, albo żonusią. A często pocałuje delikatnie we włosy, albo w szyję. Ach! tego to nie lubię. To mnie aż boli wzdłuż krzyża i potem nawet, jak sobie przypomnę, to mam, jak echo tego bólu. Ale mu się nie sprzeciwiam, bo ja myślę, że żona powinna być uległa mężowi. Dziś siedzieliśmy wszyscy razem w altanie i była Władka. Wszyscy rozmawiali razem, a Edek wylazł na dach i ztamtąd „ironizował.“ (On to tak nazywa). I nagle Władka mówi: „Dlaczego się pan Porzycki nie żeni?“ We mnie tchu zabrakło. Myślę — może on nie wytrzyma i zdradzi się. Ale on zaczął się śmiać. I zaczął mówić długo, jak to on się nigdy nie ożeni, bo małżeństwo, to głupi wynalazek i spróchniała instytucya. A potem, że nie znał takiej kobiety w życiu, która byłaby skończonym ideałem, a tylko taki może być dobrą żoną. Tacio siedział cicho i nic nie mówił, a mamcia się uśmiechała. Władka tylko się zaczęła kłócić i mówiła mu nawet niegrzeczności, co było nieładnie, bo zawsze on, to on, a ona, to ona. A mnie to było bardzo przykro, że on ma takie przekonanie o małżeństwie i już nie wiedziałam co myśleć i aż palce sobie pod stołem powykręcałam.
Nagle Edek spadł z dachu i wszyscy się zerwali z miejsc, więc się ta moja tortura skończyła. Ale co najdziwniejsze, to to, że gdy szłam razem z innymi do Edka, który darł się okropnie, choć mu nic nie było, to on wsunął mi w rękę maleńką karteczkę. A na tej karteczce (bibułka od papierosa) było napisane:
— Mój żonuś malutki, nie wierz temu co mówię, bo ty jesteś mój ideał, mój, mój, mój...
Tak było napisane. I on to pisał, a co innego mówił. To już coś bajecznego. I nagle mi się śmiać czegoś zachciało, że ja jedna właściwie znam całą prawdę. I byłam jakaś dumna i chwileczkę było mi dobrze.

13 sierpnia.

Przeczytałam ostatnie kartki i myślę, że ja zanadto się rozgadałam w moim kajeciku. Ale to tak. Odkąd się to stało, to w mojej głowie chaos, strach co się dzieje. Nocami nie śpię. Ciągle on i on. Chowam ogarki od jego papierosów, staram się pić herbatę tą łyżeczką, którą on jadł poziomki. I zawsze sobie w nocy myślę, że on jest cudny. A gdy jeszcze sobie wyobrażę, że całe życie będziemy we dwoje, nietylko we dwoje, to doprawdy aż się boję, aż mi do głowy uderza i modlę się, i mówię modlitwę św. Bernarda, ażebym ja przed nim umarła, bo jakżeby to było, gdyby on...
Wolę nie pisać. To byłoby okropne. Jezus Marya! Jak mogą wdowy żyć i wychodzić drugi raz za mąż! To muszą być jakieś inne, niż ja kobiety, czy co.

14 sierpnia.

Dziś mi się zdaje, że Tarnawicz długo ukradkiem patrzył na mnie. I bardzo smutne miał oczy tak patrząc. Ja ręczę, że mu Edek, Bóg wie, co powiedział. Ja udawałam, że wieszam papiery na muchy, ale doskonale to widziałam. I może to brzydko, ale byłam kontenta, że mu jest żal i że jeszcze o mnie nie zapomniał. Potem nadszedł on, a ja byłam bardzo wesoła, bo i on na mnie ciągle patrzał. A mnie tak było, jakbym szła po kwiecistej łące, a naokoło mnie padały cudne kwiaty i na ramiona moje i pod stopy. Ale to nie były kwiaty, tylko ich spojrzenia. Jeszcze teraz jestem jak pijana od wszystkiego.

15 sierpnia.

Dziś przeczytałam to, co wczoraj napisałam i czegoś mi wstyd, czegoś mam niesmak. Raz się upi.... W Zakopanem. Niema co. Byłam pij.... Tyle mi wtedy likierów dali przy kolacyi podczas balu. I na drugi dzień, to mi było tak jakoś, jak dzisiaj. Coś mnie mdli i smutek mi serce ściska. Pamiętam, że Porzycki (t. j. on) śmiał się i mówił, że „kupiłam sobie małpę“, a potem, że „dałam na piec“, i jeszcze inaczej. Dziś mi tak samo, choć nie piłam nic. Tylko mnie upoiło to, że na mnie tak patrzyło ich dwóch, a ja pomiędzy nimi... To było bardzo miłe.
A przecież mam taki niesmak.

16 sierpnia.

On ma grać w rządowym teatrze za kilka dni, mimo to przyjeżdża codzień. Mamcia już tak wie napewno, że on przyjedzie, że zawsze każe brać więcej o funt mięsa i coś robić po wódce dobrego, co on lubi. I tak go mamcia mile wita. Taka jestem z tego rada i czasem to taka mamci wdzięczna, że aż mi słowa się rwą na usta, aby jej przyznać się do wszystkiego. Ale nic nie chcę robić bez jego woli. I gdy sobie przypomnę, jaka byłam głupia w Zakopanem. Przecież ja się czegoś bałam, jak on z mamcią sam pozostał i zdawało mi się, że go mamcia więcej lubi niż mnie i byłam, zdaje się, zazdrosna, Ale teraz, jak się zastanawiam, to niewiem czy ja o niego, czy o mamcię byłam zazdrosna. Już nie wiem. Tylko to wiem, że byłam bardzo szczęśliwa, jak on się mną zajmował, choć czasem udawałam, że się dąsam. I często myślałam, że byłoby bardzo dobrze, gdyby on był zawsze z nami, bo taki wesoły, tak jakoś miło, gdy on jest, jakby ciągle słońce świeciło.
I — ot — Pan Bóg wysłuchał moich życzeń i on będzie ze mną całe życie. A mamcia to już musiała przeczuwać, że to będzie jej zięć, że go tak bardzo polubiła.

17 sierpnia.

Tylko bardzo pragnę, aby mu się te występy udały. W Kuryerku takie dla niego pochwały, ale on niekontent, bo mówi, że to zawiele przedwczesnej reklamy. Wczoraj wieczorem siedzieliśmy wszyscy w altanie. Cudny był wieczór. Ciepło i cicho. Czasem leciuchno bardzo się poruszyły gałęzie, ale to pewnie ptaki gnieździły się na sen. I słychać było często, jak ćmy biją o klosze, w których palą się świece. Była i Władka, która przyjechała razem z taciem. Mówili, że się spotkali na kolejce. A na rogu stołu jeszcze coś kończył pisać Edek i Tarnawicz czekał, aby on skończył, bo miał to z sobą zabrać do Warszawy. On palił papierosy i siedział trochę w cieniu. Ale ja już tak się nawpatrywałam w jego twarz, że widzę go dokładnie wśród ciemności i wiem, że on na mnie patrzy. Tylko wczoraj zaczął mówić o swoim występie i o tem, że się boi. On to nazywa „mieć tremę“. Tacio się dziwił. Ale on mówił, że wszyscy wielcy artyści, nawet nieboszczyk Królikowski, bardzo się boją, a właśnie Królikowski to nawet maszynistów się pytał, czy umie rolę i czy dobrze będzie grał. Po tem można odróżnić prawdziwy artyzm. Tak on mówił. I zaczął bardzo gorąco i ładnie mówić o tem, czem jest sztuka dramatyczna i jakie jest posłannictwo aktora, którego błędnie uważają jedynie za odtwórcę cudzych myśli. Wszyscy go słuchali, tylko Tarnawicz patrzył na niego drwiąco i doprawdy był wtedy brzydki. On dostrzegł ten uśmiech i zapytał:
— Czy panowie młodzi wykreślacie ze swego programu Piękno?
Tarnawicz się zachmurzył i odpowiedział bardzo hardo:
— Przedewszystkiem osiągnąć należy to, co konieczne, a potem będziemy gwarzyli o Pięknie.
Nie mogę oddać tej ironii, z jaką Tarnawicz powiedział słowo gwarzyć.
On aż się cisnął i zapytał znów:
— Co według was jest koniecznością?
A Tarnawicz podniósł oczy, które aż zaświeciły jak dwa ogniki i odparł:
— Przedewszystkiem swobodę, bo bez niej nawet o Pięknie mowy być nie może.
— Pan wierzy jedynie w piękno o narodowym podkładzie?
— Tak!
— Sztuka jest międzynarodowa.
— Dla ludów swobodnych. Dla nas zaś, którzy możemy się tylko wypowiadać, sztuka powinna być narodowa.
Tak to mówił Tarnawicz i mnie zdawało się, że urósł i wypiękniał. Oczy mu płonęły, usta i policzki zaróżowiły się. Nie wyglądał na małego uczniaka, ale na dorosłego i mądrego mężczyznę.
On pomyślał trochę i wyciągnął ku Tarnawiczowi rękę.
— Pan ma racyę — wyrzekł po chwili — racyę.
Wszyscy milczeli. I tak się zdawało, jakby ktoś bardzo piękny snop kwiatków ciemnych i pachnących rzucił pomiędzy nas. A ja byłam bardzo, bardzo jakaś szczęśliwa, że Tarnawicz odniósł zwycięstwo i że mu on musiał przyznać racyę. Ale zaraz mnie zdjął wyrzut sumienia, że to źle z mej strony, bo przecież on jest moim narzeczonym, więc raczej powinnam się smucić, że to nie za jego sprawą padł pomiędzy nas ten pęk kwiatów, który zdawało się nam widzieć w przestrzeni. A Tarnawicz jest dla mnie obcym i pozostanie nim.
I gdy to mi stanęło w myśli, że Tarnawicz będzie dla mnie zawsze obcy, zdjął mnie nagle straszny żal, aż wysunęłam się z altanki i usiadłam cicho na ławeczce pod lipą.
Bo czułam, że nie mogę patrzeć na nikogo, nawet... na niego.

18 sierpnia.

Teraz dopisuję jeszcze tych słów kilka. Kiedy wyszłam z altanki, on wydostał z kieszeni masę dzienników, przysunął świecę i zaczął je czytać półgłosem. Były to wiadomości ztamtąd, od nich... i aż serce drżało ze strachu. Wszyscy skupili się koło czytającego. Czasem ktoś powiedział słówko. Mamcia objęła za szyję Edka, co nigdy nie robi, o ojca oparł się Tarnawicz. Pochylili się ku sobie, słuchali. A wszyscy mieli w świetle świec jednaki wyraz twarzy. Czasem ktoś westchnął, rzucił słowo. A mnie się zdawało, że ku nam pędzi jakaś olbrzymia lodowa góra z północy i niesie w sobie, we wnętrzu rozpalone krwawe słońce. I zdawało mi się, że pod naporem tej góry lodowej zginiemy wszyscy, chyba, że się tak ściśniemy razem jedno przy drugiem, jak w tej chwili ścisnęli się wszyscy my przy stole, w altance, zapomniawszy o tem, co jedno miało do drugiego na sercu.
Czasem on głośniej coś przeczytał, ale nikogo nie było dokoła altanki: tylko ptaki, a te przecież nie zadenuncyują, bo one nie wiedzą, że czasem jest tak źle jakimś ludziom, że nie mają prawa powiedzieć tego co myślą i co im serce ściska...
Tu się kończy na zawsze dzienniczek Pity.

Dzień był dżdżysty i chmurny. Chłodno nawet było i szara nuda rozwlokła się w powietrzu. Edek od samego rana grymasił i starał się dokuczać wszystkim. Pita odziana w barchanową matinkę, czesała się w swojej stancyjce, jakaś nieswoja i jakby w przeczuciu jakiejś ciężkiej katastrofy. Rano przebiegł po ścianie pająk.
Matin-chagrin — pomyślała i zaraz zaczęła się troszczyć, czy Porzyckiemu nie stało się co złego. — Gdyby już ten wieczór nadszedł... ale taki długi dzień. Mój Boże! żeby to już wrócić do Warszawy, byłabym bliżej niego.
W sypialni małżeńskiej Tuśka, którą gorączka jakaś zrywała z łóżka teraz rano, już uczesana i umyta, robiła gorzkie wymówki mężowi za to, że paląc papierosa, strzepywał popiół na ziemię. Nagle urwała, wzruszyła ramionami i zaczęła szlifować sobie paznogcie. Wogóle pozornie zajmowała się drobiazgami; było to tylko pozorne, bo cała jej dusza rwała się gdzieindziej. Czepiała się byle czego i rozpoczynała brzydką, małostkową kłótnię. Potem jakby coś innego trąciło ją skrzydłem swojem. Wzruszała ramionami i odwracała się z pogardą. To samo działo się i z Żebrowskim. Stawiał się ostro, hardo. Na wymysł odpowiadał wymysłem. Lecz po chwili i on zdawał się przypominać sobie, że to nie jego świat, i że jest coś lepszego, do czego mu się zwrócić należy. Odwracał się z sarkastycznym wyrazem twarzy i śpieszył się z ubraniem, aby uciec z domu. Wogóle uciekał teraz chętnie i często. Tuśka, zajęta Porzyckim, nie zwracała na to zbytniej uwagi, lecz była nawet rada, iż nie miała tej kościanej figurki koło siebie tak, jak na ulicy Wareckiej.
— Gdyby nigdy nie wracać do Warszawy! — myślała teraz — czując jakieś przywiązanie do tego małego domku, do tego sadu, w którym codziennie widziała Porzyckiego.
I obecnie cała ta rodzina była zajęta, nie sobą, ale każde z nich miało jakiś punkt, ku któremu biegły ich myśli, dążenia, pragnienia. Znaleźli te punkta i do nich skierowali swe światy. Gdy dawniej niepewnie błądzili jeszcze i odwracając się od siebie wracali jednak chwilami do tej wspólności rodzinnej, zwyczajem i prawem uświęconem, teraz już śmiało wyrwali się, pozostając jedynie w gnieździe fizycznemi warunkami spętani. I tak jak dawniej usuwali się sobie nawzajem, grzecznie, nie potrącając się w zbyt ciasnem mieszkaniu, tak samo zbierali teraz szybko rozpostarte skrzydła swych dusz i szybowali każde ku upatrzonemu punktowi.
I przez warunki życiowe, układ społeczny milcząco przyjęty, a niezrozumiały przez to: „tak być musi“ — wszyscy kryli przed sobą ten świat uczuć, w który bez własnej woli wstąpili. Ci, którzy złączeni na zawsze, spleceni węzłem najsilniejszym, byli jakby dopełnieniem siebie samych, jakby jednością, nie śmieli zwierzyć się sobie wzajemnie z tego, co teraz ogarnęło nimi całymi i stanowiło treść ich życia. Żona nie mogła powiedzieć mężowi: „Ratuj mnie, kocham i cierpię. Przyszło to na mnie jak ból niewywołany. Oto staję u przełomu mego kobiecego rozkwitu i zmora miłosna stanęła przede mną w swej okrutnej sile. Co mam czynić? Dopomóż mi przejść ten kryzys, który wydaje mi się nie do przeniesienia. Dozwól mi nie kłamać przed tobą, ty który jesteś mi przeznaczony na dozgonnego towarzysza doli mej i niedoli. Dozwól mi nie kłamać w każdej chwili i na każdem miejscu. Niech spocznę obok ciebie, jak koło przyjaciela i niech łzy moje spłyną na pełną współczucia i miłosierdzia pierś twoją!..“
Mąż nie śmie powiedzieć żonie:
— Na schyłku dni moich, w zapracowaniu, w katordze mojej nie słyszałem nigdy dobrego, pieszczotliwego słowa. Wlokłem jarzmo moje skostniały i wypełniający swoje obowiązki akuratnie i sumiennie. Oczy me powlekało bielmo przedwczesnej starości i wbiłem je w tarczę zegaru mego życia, licząc, iż godziny na nim znaczone są tylko ciemną, szarą barwą. I oto przez mgłę i bielmo przedarł się ku mnie promień uśmiechu. Walczyłem, aby nie widzieć go. Przebił mi powieki. Płacę za ten uśmiech, za ciepło pieszczoty pieniędzmi i resztą sił swoich. Chwile złudzenia są rzadkie, chwile smutku i zwątpienia ciężkie. Zrozum mnie ty, która miałaś mi być nietylko żoną, lecz i przyjacielem, uznaj swoją winę, odczuj we mnie cierpienie zbyt późno zbudzonego człowieka, łaknącego miłości, nie każ mi w sarkazmie, gniewie i ucieczce kryć kłamstw, które mnie dławią...
Córka nie śmie powiedzieć rodzicom:
— Oto znów miłość stanęła przede mną. Nie wiem, czy jest to ona, ta prawdziwa, ta jedyna, ta największa. Błądzę może znów i biorę miłość miłości, za miłość jednostki. Oświećcie mnie wy, którzy przeszliście już przez pożar młodych uczuć! Czy mam przeczekać spokojnie ten żar, który we mnie roznieciły słowa i spojrzenia mężczyzny, czy uważać go za nigdy niewygasły płomień, który ma stać się tem, co ludzie zwą „ogniskiem domowem“. Nie każcie mi kłamać przed sobą, nie każcie kryć rumieńców i drżeń. Badajcie je wraz ze mną. Tu idzie o życie moje!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie śmie tego powiedzieć nikt. Jakąż wielką ulgę doznaliby wszyscy, gdyby odkryli przed sobą swe nędze, cierpienia, stan swych dusz! Zespoleni w świecie uczuć, rozumiejąc się wzajemnie, dopomagaliby sobie do przeniesienia ciężkich chwil ci bez winy winni.
I poznając się najlepiej w cierpieniu zeszliby się najprędzej i najściślej właśnie w tej prawdzie, oni, którzy według fałszywych układów życiowych sądzą, że prawdę kryć winni przed sobą, bo prawda ich rozdzielić tylko może. A jest właśnie przeciwnie. Ile łez, hańby, bólu, połamanych istnień ocalićby można, gdyby właśnie ta rodzina potrafiła zrozumieć, że nawet grzech jednego przeciw drugiemu powinni przynieść sobie wzajemnie w ofierze bez osłony i rzucić pod stopy, zamiast okłamywać się wzajemnie.
Lecz tak nie jest. Mąż, żona, którzy dawno przestali kochać się, lękają się przyznać przed sobą, że na progu ich życia stanęło jakieś niespodziewane inne uczucie. Dzieci lękają się powiedzieć rodzicom, że dusze ich wstępują na ołtarz ofiarny miłości. I dręczą się, kłamią, cierpią, kryją łzy, spojrzenia, smutek, tęsknotę, a wszystko w ciasnej przestrzeni jakiegoś mieszkania, i w ciasnym, moralnym kręgu.
Straszne, katorżne, okropne kłamstwo!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Edek gniewny i nachmurzony, zażądał od Pity, aby mu natychmiast przygotowała drugie śniadanie. Chciał iść gdzieś w pole, pomimo niepogody. Pita delikatnie zwróciła mu uwagę, że lada chwila deszcz padać zacznie.
— Pilnuj swego nosa, aktorzyco jedna! — krzyknął brutalnie.
— Aktorzyco?
— Ano... jakże nazwać narzeczoną aktora?
Pita pobladła.
— Co ty pleciesz?
— Pleciesz? pleciesz — przedrzeźniał ją, krzywiąc się pociesznie — ja wiem, co mówię. Wiem! wiem!
— Cicho! nie krzycz, mamcia posłyszy.
— Niech słyszy. Niech wreszcie się dowie, co jej córeczka wyprawia. Powiem wszystko.
— Nic nie wiesz. A co powiesz to będzie kłamstwo.
— Kłamstwo? Poczekaj! ja ci pokażę, kto kłamie. Ja dowiodę czarno na białem. Panna Józefa pisze memoiry, panna Józefa pisze dziennik.
Pita cofnęła się i patrzyła szeroko otwartemi oczyma na Edka.
— Dziennik!
— Było lepiej chować, a nie na belce pod sufitem i przykładać cegłą. Ja odkryłem kryjówkę.
Pita rzuciła się ku swej stancyjce.
— Ha! ha! — śmiał się Edek — szukaj tatka latka! Figę znajdziesz. Ja mam dziennik twój u siebie i zaraz go mamci pokażę.
Pita złożyła błagalnie ręce.
— Edek!
Lecz on wstał groźny, ledwo odziany z czupryną rozwichrzoną.
— Teraz Edek? Edek? A kto bałamucił Tarnawicza, a po krzakach romansował z aktorem?
— Ja bałamuciłam Tarnawicza?
— Ty nikczemna! O! nituszka. Niby to nic, święte minki robi, jak z obrazka, a szelma do szpiku kości. Ja ciebie przeczuwałem, ale teraz dopiero poznałem, jakem twoje memoiry przeczytał. Cieszy się, że Tarnawicz na nią smutno patrzy, a tu od aktora odbiera kartki. Majtki widać, a taka kobieta, że aż nudności porywają... Może nie widzisz, że Tarnawicz aż zczerniał, tak się gryzie. Ale poczekaj! Ja ci jeszcze lepiej zrobię... ja jemu ten dzienniczek przeczytam. Niech wie, kto ty jesteś i czy jesteś warta miłości uczciwego mężczyzny.
Na Pitę uderzyły ponsy.
— Jezus! Marya! Edek... oddaj mi dziennik. Co chcesz? wszystko zrobię. Zwrócę słowo panu Porzyckiemu, pójdę za Tarnawicza. Będę nieszczęśliwa całe życie, tylko ty oddaj mi ten dziennik.
Gorączka ją owładła. Drży cała. Lecz Edek jest nieubłagany. Usiadł na dzienniku z obawy, aby mu Pita go nie zabrała i pośpiesznie kończy się ubierać.
— Pojadę do Warszawy... aby prędzej się dowiedział jak wygląda naprawdę jego ideał — mruczy.
W zacietrzewieniu swojem oboje nie dostrzegli nawet, jak ojciec przeszedł, idąc do biura. I teraz nie widzą, że od kilku minut Tuśka stoi we drzwiach i stara się zrozumieć całą scenę.
— Co to jest? co się tu dzieje? — pyta nareszcie.
Edek porywa się i oddaje matce dzienniczek Pity.
— Proszę mamci. To są pamiętniki Pity, niech mamcia przeczyta, to mamcia się dowie, że panna Józefa już się... zaręczyła!
— Co?
— A tak! tak! napisała to sama. Mamcia zobaczy, ze szczegółami.
Przeszedł koło kredensu, porwał dwie bułki, kotlet wczorajszy i wpakował go do kieszeni.
— To są konsekwencye wpuszczania do domu byle kogo! — dodał z szerokim gestem, otwierając drzwi wejściowe.
I wyszedł z domu, dumny, że pomścił „kolegę“, którego tortur miłosnych nie aprobował, ale odczuwał solidarnością męską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W domku cicho.
Tuśka w swoim pokoju czyta pamiętnik. Pita usunęła się do swej izdebki i siedzi jak martwa na łóżeczku. Martwa na pozór, bo wszystko w niej drży.
— Co będzie? — myśli — co będzie? Co mamcia powie, gdy się dowie o wszystkiem! Odmówi pozwolenia na ślub! Odmówi... Matko Boska cudowna!
Aż dławi ją od wzruszenia, ale płakać nie może. Cała zamienia się w słuch.
Jest tak cicho, że słychać jak Tuśka przewraca kartki zeszycika.
— Teraz mamcia czyta o Ketlingu, o... nim!... Pewnie! Długo nie słychać, aby przewracała kartki. Wstaje?.. Idzie tu...
Pita skurczyła się na łóżku.
— Nie! Mamcia pije wodę. Znów czyta! Matko Boska! ratuj!
Nagle przychodzi Picie jasna myśl do głowy.
— To może lepiej, że się tak stało. Wykryje się wszystko, dowiedzą się. Pogniewają i pozwolą.
I jedna tylko radość ją opanowuje.
— Nie będę potrzebowała już kłamać!...
Nagle, bez szelestu, jak mara wsuwa się Tuśka, trzymając zeszyt w ręku. Staje przy drzwiach, oparta o futrynę. Stoi i oddycha ciężko. Robi wrażenie, że wraca z bardzo dalekiej, kamienistej drogi. Pita spogląda na matkę i prawie jej nie poznaje. Tuśka pociemniała i ma twarz jakby popiołem posypaną.
Pitę ogarnia lęk.
Wstaje i instynktownie cofa się ku ścianie, do której przywiera plecami.
Ona jest blada jak opłatek i oddechu jej nie słychać.
Zdaje się być trupem, który stężał w tej postawie.
Ręce jej opadły wzdłuż ciała. Niema siły oderwać oczu od twarzy matki.
Wielka tragedya kobieca rozgrywa się wśród szarej barwy dżdżystego sierpniowego ranka.
Jakiś motyl ciemny, zbłąkany, porwał się nagle z kąta, zawirował pomiędzy temi milczącemi kobietami i, jakby strwożony, przypadł do belki sufitu, gdzie pozostał drżący, żałobny na białem tle wapna.
Pierwsza przemówiła Tuśka:
— To wszystko prawda, coś tu pisała?
Głos jej jest chrapliwy, zmęczony.
Pita milczy.
— Możeś ty wszystko wymyśliła... może to twoja fantazya... może to kłamstwo! Co?
Milczenie.
Och! jak bolesną nadzieją, prośbą rozbrzmiewa głos Tuśki w tej ciszy!
Jak te oczy, które nagle cofnęły się w głąb, śledzą usta córki, czy nie poruszą się, czy nie zaprzeczą temu, co jej duszę szarpie na strzępy.
— Odpowiedz! — charcze Tuśka.
— Mamciu! — zaczyna Pita i ledwo dosłyszalny jest jej głosik. — Mamciu!... to prawda.
I widząc, że matka chwieje się i opiera o futrynę, mimowoli rzuca się ku niej z pomocą.
— Mamusiu!...
Lecz Tuśka błędnym ruchem powstrzymuje ją.
— Precz!... precz!...
Szał ją ogarnia. Patrzy na tę drugą kobietę — i przez chwilę nie pamięta, że to jest jej córka, iż to ona sama, że to kwiat jej ciała. Patrzy i widzi tylko wroga, który zanurzył szpony w jej serce i druzgoce to, co było wszystkiem w jej życiu.
— Och, ty! — zaczyna — ty...
Lecz Pita składa ręce:
Matko! — woła z rozpaczą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

To słowo oprzytomnia Tuśkę.
Tak.
Jest... matką. A to jej córka. Nie ona winna, bo przecież Pita nic nie wie. Winien on, ten człowiek, który przed kilku laty całował jej włosy, jej oczy, a dziś czyni to samo po za jej plecami z jej córką.
I gorzej, i straszniej! On chce Pitę zaślubić!
Na samą tę myśl dreszcz przebiega ciało Tuśki. Wydaje się jej to potworne, straszne; jakiś kazirodczy związek, do którego ona dopuścić nie może.
Prostuje się, zbiera siły.
— Pozostań w domu — mówi do córki — nie wychodź ani na krok, zanim twój ojciec nie wróci.
Pita oddycha.
— Ach! — myśli — wszystko się ułoży. Zawołają mnie, padnę im do nóg, powiem, jak bardzo go kocham i oni pozwolą. Teraz tylko być uległą i niczem mamci nie drażnić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wolno Tuśka opuszcza stancyjkę Pity i wraca do siebie.
Jak każda kobieta, gdy ją cios jakiś ciężki dotknie, cierpi przedewszystkiem fizycznie. Więc drży od dreszczów, więc ślepnie od łez, głuchnie od napływającej do serca krwi. I ręce jej wyciągają się drżące, jak ręce ślepca, i ciche skomlenie opuszczonego i zbitego szczenięcia wydziera się jej na usta.
Dowłóczy się do łóżka i pada na nie, waląc się głową prawie bezwładną w poduszki.
Widzi ciągle ich dwoje. Całują się...
Jezus, Marya!
Co zrobi, nie wie. To wie jedno, pierwej umrze, pierwej powie to wszystko mężowi, niż dopuści do tego małżeństwa.
To wie jedno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.