Córka Tuśki/Część druga/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Żebrowski przyjął wiadomość o zaręczynach Pity, o całym jej stosunku do Porzyckiego, nadspodziewanie łagodnie.
— Zapewne... hm... zapewne... trochę młoda — wyrzekł wreszcie przeczytawszy dzienniczek córki, który mu Tuśka drżąc cała wręczyła, ale!..
— Ale co?
— Ale rozważmy tę rzecz dobrze. Pita jest uboga, nic właściwie nie umie. Kto ją weźmie? Dziś tylko panny z posagiem idą za mąż.
Urwał na chwilę, popatrzył błędnym trochę wzrokiem na ścianę i dodał jakby do siebie:
— Teraz już niema takich głupich, którzyby się w taczki wprzęgali na całe życie.
Lecz Tuśka nie podniosła nawet tych słów, lecz jakby podniecona, gotowa do walki rzuciła ostro:
— Więc co? więc co?
Żebrowski swoim zwyczajem stał koło okna, lecz zwrócony ku żonie. Na jego kościanej twarzy nie malowało się żadne wrażenie.
— Więc i sądzę, że nienależałoby z naszej strony wielkiej stawiać opozycyi.
— Pozwolić?
— Skoro ją chce wziąć bez posagu...
Tuśka zacięła wargę, aż kropla krwi wystąpiła jej na usta.
— Ty wiesz jedno tylko... bez posagu! bez posagu!.. o to ci chodzi — zaczęła szukając w zbolałej głowie, w której myśli wirowały z szaloną szybkością, jakichś argumentów, mogących upozorować jej opór — ty wiesz tylko, że wezmą ci córkę bez posagu! A ja nie chcę, aby brano ją z łaski. Tak! nie chcę tego!... — powtórzyła szczęśliwa, że w tej pozornej dumie znajdzie jaki taki pretekst, którego się czepić może.
Żebrowski wzruszył ramionami.
— A jednak będziesz musiała! — wyrzekł wolno. — Czy ten czy tamten, jeżeli zechce się ożenić z Pitą, weźmie ją bez posagu, a nawet i bez możliwej wyprawy, bo i na nią nie mamy.
Tuśka wpadła w ton szyderski.
— Ojciec! czuły ojciec!... chciałby dziecko wypchnąć, rzuciłby ją byle komu, aby tylko wyzbyć się z domu. To podłe, to nikczemne...
Żebrowski ciągle był bez wyrazu.
— Biedacy nie mogą być bardzo dumni! — wyrzekł nareszcie.
— Biedacy nie powinni mieć dzieci — krzyknęła Tuśka.
Spojrzeli sobie w oczy, jakby się oboje temi słowami ocknęli.
— Biedacy nie powinni mieć dzieci — brzmiało w powietrzu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pomiędzy ich bliźniaczo zestawionemi łożami płonęła świeca na paczce, z której Tuśka urządziła rodzaj stolika. Ponad łóżkiem Tuśki rozpościerał się „paw’“ z ulicy Wareckiej, a na nim krzyż, który długie lata jej małżeńskiego pożycia był godłem sakramentu, w którego imię poprowadzono ją do ołtarza.
Biedni nie powinni mieć dzieci.
Sypialnia tonęła w cieniu, sypialnia ludzi biednych, stokroć biedniejszych od suterynowych nędzarzy, bo sypialnia, w której gnieździł się inteligentny proletaryat. Życie walki ciężkiej, gorzkiej, strasznej koncentrowało się w tem ciasnem wnętrzu. Życie tych ludzi było katorgą fizycznych, moralnych, materyalnych warunków...
A przecież oni nie wahali się przekazywać tej katorgi stokroć może cięższej swym dzieciom, które powoływali do życia z tragiczną lekkomyślnością i bez chwili wniknięcia w to, co wolno, czy nie wolno. Nie zbadali swych ciał, nie zbadali swych dusz, nie zbadali środków, jakiem i mogli życie zapewnić tym, których z mroków mistycznych i strasznych w świat powoływali. Przekazywali im swe choroby, swe wady i namiętności, rzucali ich w nędzę, niepomni, że odejdą sami wtedy, gdy ci stworzeni przez nich męczennicy katorgę swoją rozpoczną.
W sypialni Żebrowskich, pomiędzy dwoma łożami zestawionemi bliźniaczo płonie blado świeca.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka nie ustawała w energii i nie chciała ustąpić.
— Zresztą ja córki za komedyanta nie dam.
Żebrowski zaczął się powoli, systematycznie rozbierać.
— Więc za kogo? za urzędnika takiego, jak ja?
— A niech ją Bóg broni!
Żebrowski spojrzał smutno na żonę.
— Więc widzisz sama. Taki aktor ma dobrą pensyę.
— Ty widzisz tylko pieniądze, pieniądze i pieniądze.
— Moja droga. Pieniądze, to grunt; wiesz sama najlepiej.
Wymówił te słowa zgnębionym tonem człowieka, którego życie przeszło w wieczystem liczeniu i walce o grosz na codzienne potrzeby.
Lecz Tuśka nacierała dalej:
— Dla ciebie pieniądze... grunt. Ale dla mnie istnieje jeszcze etyczna strona małżeństwa. Porzycki jest człowiekiem bez zasad! Aktor! Cóż to być może? Dla niego co z brzegu to nieprzyjaciel...
Żebrowski uśmiechnął się blado.
— No pewnie kulisy...
— Nie śmiej się! — krzyknęła Tuśka, a oczy jej iskrzyły się w pół świetle — nie śmiej się. To ważna rzecz. Porzycki jest człowiekiem bez czci i wiary!... Miał stosunki... wiem o jakiejś Sznapsi... miał z nią dziecko.
— Nie gadaj? — zawołał naiwnie Żebrowski.
— Tak! widziałam fotografię tego dziecka. I porzucił tę kobietę tak, jak porzucił inne, gładko, słodko...
— Ale Pity nie porzuci!
— Dlaczego? Cóż to Pita piękniejsza od tamtych?
— Nie! Ale będzie jego żoną, więc nie będzie mógł!
Tuśka porwała się i zaczęła chodzić po pokoju, jak zwierz w klatce.
— Żona? żona?... nigdy! Póki ja żyję, Pita nie będzie żoną Porzyckiego!
Stanęła u wezgłowia łóżka, na którem leżał okryty prześcieradłem mąż. Jak szkielet znaczył się pod tą lekką tkaniną.
— Słyszysz? — krzyknęła, bijąc rozpaczliwie po drzewie łóżka.
— Słyszę! — odparł cicho, już zmęczony tą dyskusyą i widocznie odbiegający myślą w dal — słyszę... Zrobisz, jak zechcesz.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Jak zechcesz? — myśli Tuśka, padając na swe posłanie — jak zechcesz!.. Tak. Zrobię to. On musi przestać u nas bywać. Pita musi zapomnieć. Ja... ja... wolę go nie widzieć zupełnie; niż dopuścić do tego małżeństwa. Przecież to byłby grzech, to byłaby zbrodnia. On mnie kochał, mnie, a teraz miałby stać się mężem mojej córki? Wszystkie uściski... pocałunki... szept cichy, który po ciele biegnie, jak mora, tęsknota i czar nieobecności, poryw, rzucający w objęcia i to szukanie gwałtowne ust, marzenie wspólnego pożycia, zamarcie oddechu na samą myśl tej wspólności, to wszystko ma on powtórzyć z dzieckiem jej.
I na to ona ma pozwolić?
I na to ona ma milczeć, błogosławić, uśmiechać się, rozdzierać świeżo rozranioną bliznę, konać sto razy, porywać się do nowej tortury...
Za straszne, za straszne.
Usiadła na łóżku, jakby zdjęta obłędem. Porzucony na krześle świeżo sprawiony czarny batystowy szlafrok zdawał się konać jak wielki ciemny Jago. Ten drobny szczegół dopełnił jej goryczy.
— Jezu! — szarpnęło w się niej — Jezu... jakże on musiał drwić z moich niezgrabnych usiłowań przypomnienia mu się taką, jaką mnie niegdyś kochał! Byłam śmieszna i wstrętna... obserwował mnie po to, aby porównywać z... tamtą.
Aż tchu jej zabrakło.
Tamta... to przecież jej córka!
Wpiła ręce w gąszcz włosów, oczy jej zalewały łzy, od których chwilami czerwone pasma snuły się przed nią.
— Jezu! — jęczała — Jezu!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na dworze rozpłakał się deszcz. Cicha, ciepła, letnia noc, prawie parno, snuje się dokoła małego domku. Jakby się czaiły wielkie, aksamitne nietoperze i pełzały z krzaków ku temu wątłemu pudełku, w którem w tej chwili konała z bólu dusza ludzka. Były to nietoperze wieczystej boleści nieuniknionej, koniecznej, które opełznąć miały istotę, zdruzgotaną fatalnym zbiegiem faktów i nie mającą siły do walczenia z przeznaczeniem.
I odtąd wlec się miała, mając je uczepione u swych stóp, u ramion, u serca bez nadziei, że znajdzie choćby na chwilę wytchnienie lub uśmiech, dozwalający jej odpocząć w cierpieniu.
Konała dusza ludzka i sama waliła na siebie kamień grobowy.
Gasiła lampę i rozniecała gromnicę, przy której teraz opuściwszy skrzydła żyć miała.
Konała kobieta, choć trumny nie zamówiono, katafalku nie ustawiają, i ksiądz Salve Regina śpiewać nie będzie.
Trup! trup tam jest w małym domku wśród drzew.
Trup jeszcze świeży. Ciało różowe, włosy złote, usta gorące.
A przecież to już tylko — trup...
I już tym razem bez zmartwychwstania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W sypialni dogorywa świeca.
Tuśka wciąż siedzi i patrzy na czarny szlafrok, na irys, który padł około jej śmiertelnej pościeli.
Żebrowski się budzi.
Chwilę patrzy szklanemi oczyma na żonę.
— Zgaś świecę — mówi sennym głosem — szkoda, że się pali napróżno.
Odwraca się do ściany, zasypia.
I — chrapie.